Teza o rzekomym "końcu historii" niejako się zdewaluowała...
Czy prawdą jest ogłoszony przez Francisa Fukuyamę „koniec historii", czy też mamy może do czynienia - jak głosi Szlomo Avineri - z „powrotem do historii"?
Latem 1989 roku na łamach „The National Interest" amerykański myśliciel japońskiego pochodzenia Francis Fukuyama opublikował esej pt. „Koniec historii?" Ogłosił w nim ostateczny triumf liberalnego modelu demokracji oraz przewidywał zupełne wygaszenie konfliktów z niedawnej nawet przeszłości. Krytycy zarzucali mu, że jego utopijna wizja przypomina nieco stan „społeczeństwa bezklasowego", do którego zmierzali niegdyś marksiści. Teoria Fukuyamy byłaby więc czymś w rodzaju świeckiej, demoliberalnej eschatologii.
Kilka lat później izraelski naukowiec Szlomo Avineri opublikował z kolei esej zatytułowany „Powrót do historii". Dowodził w nim, że przed światem stoją nowe spory i konflikty i bardzo często, aby zrozumieć ich charakter, należy zacząć studiować mapy z okresu I wojny światowej, czytać międzywojenne programy i manifesty czy poznawać meandry polityki międzynarodowej w czasie II wojny światowej.
Teraźniejszość zdaje się potwierdzać bardziej tezy Avineriego niż prognozy Fukuyamy. Jak pisał bowiem w polemice z tym ostatnim inny myśliciel amerykański Samuel Huntington: „Z historii nie ma wyjścia". Widać to zwłaszcza w naszej części Europy, gdzie komunizm przez ponad pół wieku pełnił rolę „zamrażarki", która na długo zahibernowała dawne zjawiska, spory, podziały. Odwilż i roztopienie się systemu spowodowały, że zamrożone fenomeny odtajały i odżyły na nowo. Często jest to powrót do pięknych tradycji, niekiedy zaś jednak - jak w przypadku wojny na Bałkanach - przebudzenie upiorów przeszłości.
W podobnej sytuacji znalazła się również Polska, gdzie swoją wersję „końca historii" odtrąbili postkomuniści, narzucając opinii publicznej hasło: „Wybierzmy przyszłość". Ich „ucieczka od historii" miała oczywiście inny wymiar i wiązała się raczej ze strachem przed rozliczeniami. Niemniej udało im się, z pomocą części środowisk postsolidarnościowych, przekonać spory odłam społeczeństwa, żeby historię pozostawić historykom i nie mieszać jej z aktywnością publiczną, a tym bardziej działaniami politycznymi.
Tym większy był więc w Polsce szok, gdy okazało się, że nasi sąsiedzi, zwłaszcza zaś Niemcy, uczynili z historii oręż polityczny i oręż ten może być wymierzony przeciwko nam. Przez lata media karmiły nas uspokajającymi wiadomościami, że w Niemczech, z którymi mieliśmy dzielić bezkonfliktowe, unijne niebo, już dawno wszelkie upiory przeszłości przebite zostały osinowym kołkiem poprawności politycznej. Tymczasem cale zamieszanie związane z działalnością Eriki Steinbach i Rudiego Pawelki, Związku Wypędzonych i Powiernictwa Pruskiego, planami budowy Centrum Przeciwko Wypędzeniom i niemieckim roszczeniom majątkowym wobec Polski - pokazało, że historii nie da się tak łatwo pogrzebać. Okazało się, że historia może być - i jest - także sposobem uprawiania polityki.
W III RP, zdominowanej przez układ okrągłostołowy, takie podejście do przeszłości zostało z oczywistych względów zarzucone. Tymczasem na całym świecie następowało wręcz odwrotne zjawisko -jak je określił jeden z publicystów - „rewanżu pamięci". W krajach sąsiednich, takich jak Niemcy czy Rosja, zaczęto pisać o „renesansie historii". Często towarzyszyła temu świadomie prowadzona przez państwo „polityka historyczna".
I oto nagle, kiedy okazało się, że Rosjanie nie chcą uznać Katynia za ludobójstwo, mało tego, uważają, że jako pierwszy masowych zbrodni dokonywał Józef Piłsudski, eksterminując sowieckich jeńców w 1920 roku w polskich obozach koncentracyjnych; kiedy okazało się, że Niemcy przedstawiają się jako ofiary II wojny światowej i zaczynają domagać się od swoich prześladowców, czyli Polaków, zwrotu przedwojennych majątków - wtedy dopiero, niczym po uderzeniu młotkiem w głowę, nastąpiło ocknięcie się z fałszywego błogostanu.
Wyszło wówczas na jaw, że w Polsce nie uprawia się w ogóle „polityki historycznej", podczas gdy w innych krajach jej rozwój jest daleko bardziej zaawansowany. Przy czym nie myślę tu tylko o instrumentalnym traktowaniu historii przez część Rosjan czy Niemców, ale o świadomej, masowej edukacji historycznej, jaką prowadzi się np. w USA, Izraelu czy na Węgrzech.
Miał rację Szlomo Avineri, gdy pisał, że trzeba studiować przedwojenne mapy, gdy się chce zrozumieć dzisiejsze spory i konflikty. I to nie tylko mapy Górnego Karabachu, Bośni, Kosowa czy Abchazji, lecz również, jak się okazuje, mapy województwa warmińsko-mazurskiego czy - jak chcą inni -Prus Wschodnich. Podczas niedawnego kongresu Ziomkostwa Wschodnio-pruskiego w Olsztynie jako obowiązujących używano właśnie nazw ze starych map - Elbing (tymczasowo Elbląg), Allenstein (tymczasowo Olsztyn), Sensburg (tymczasowo Mrągowo).
Na szczęście sytuacja zmienia się i do polskich elit zaczyna docierać prawda, że od historii nie da się uciec i nie można jej pogrzebać - należy ją natomiast poznawać, oswajać i pielęgnować. Tylko w ten sposób może służyć ona prawdzie, wspomagać tożsamość i wychowywać (jak mawiali starożytni Rzymianie: historia vitae magistra). Świadoma „polityka historyczna" może być też ochroną przed manipulowaniem i instrumentalizowaniem dziejów w polityce międzynarodowej.
Niebagatelną rolę w procesie przywracania historii należnego jej miejsca w życiu publicznym odegrał Lech Kaczyński. Jego inicjatywa budowy Muzeum Powstania Warszawskiego, a następnie związane z 60. rocznicą powstania uroczystości, którym udało się nadać charakter międzynarodowy, stały się bardzo ważnymi czynnikami umacniania polskiej świadomości historycznej. Zarazem udało się je przekuć na triumf polskiej polityki zagranicznej, gdyż to właśnie podczas tych uroczystości kanclerz Gerhard Schroeder zapewnił publicznie o gwarancjach rządu niemieckiego w sprawach, które budzą niepokój wielu Polaków.
Na dłuższą metę naród bez historii, a więc bez własnej tożsamości, nie może istnieć. W tym kontekście Gustaw Herling-Grudziński opisywał swego czasu w „Dzienniku pisanym nocą" przykład staruszków, których przeniesiono z zapuszczonego domu starców do nowoczesnego, ekskluzywnego budynku. Podczas przeprowadzki pensjonariuszom postanowiono jednak odebrać wszystkie „starocie", czyli rodzinne pamiątki, fotografie, dokumenty. Miało być czysto, sterylnie i nowocześnie. Tak rzeczywiście było, tylko że wszyscy pensjonariusze bardzo szybko umarli. Nawet jeśli wcześniej byli rześcy i zdrowi, bez swoich „staroci" tracili chęć do życia i gaśli w oczach.
Ostatnie wydarzenia na szczęście pokazują, że naród polski nie chce dać sobie odebrać swoich „staroci".
opr. mg/mg