Universalny uniwersalizm

O filozofiycznym absolutyzmie i uniwersalizmie

Żyjemy w czasach ekspansji relatywizmu moralnego. Nie jest to obelga z mojej strony. Niewiele osób wie, iż jest to pogląd filozoficzny polemizujący z absolutyzmem (filozoficznym), i większość często traktuje relatywizm jako błąd, którego wykrycie dowodzi fałszywości poglądu prowadzącego do niego. Być może jest to skutek drugiego aspektu relatywizmu oraz debaty między nim a absolutyzmem —epistemologicznego, teoriopoznawczego. Człowiek ma naturalnie wbudowane przekonanie, lub raczej nie coś tak powierzchownego jak przekonanie lecz coś głębszego jak mechanizm sądzenia, iż: fakt, że coś posiada wartość bycia prawdą, sprawia, że wszelkie jego zaprzeczenia prawdą być nie mogą lecz są fałszem. Notabene tego typu epistemologiczny relatywizm znakomicie, niemalże z pozycji nauczyciela (wiedzącego nie tylko więcej niż uczeń ale też rozumiejącego gdzie i z jakiej przyczyny uczeń popełnia błędy), „odkręca” Kazimierz Twardowski (O tak zwanych prawdach względnych w Rozprawy i artykuły filozoficzne, Lwów 1927, p. 64-93), pokazując jak doprecyzowywanie pewnego zdania co do czasu miejsca i osoby (trzy obiekty odniesienia —relacji- relatywistów) prowadzi do jego absolutyzacji.

Nie będzie to artykuł dyskutujący z relatywizmem (z którym osobiście rzeczywiście się nie zgadzam, lecz który szanuję) ale artykuł o absolutyzmie i uniwersalizmie. Dowiedzieliśmy się już przypadkowo, czym jest relatywizm, zapoznajmy się teraz z absolutyzmem i uniwersalizmem. W przeciwieństwie do relatywizmu jest to pogląd głoszący w warstwie epistemologicznej, że wartości logiczne zdań, wypowiedzi, myśli itd., tj. prawda lub fałsz, nie zmieniają się w relacji zdania do osoby je wypowiadającej lub czasu czy miejsca jego wypowiedzenia; oraz nie są stopniowalne, która to cecha charakteryzuje ważny składnik absolutyzmu —uniwersalizm.

W warstwie etycznej absolutyzm jest poglądem głoszącym, że wartość czynu (czy czegokolwiek innego, co miałoby być moralnie wartościowane), tj. dobro lub zło, jest niezmienna, stała i niezależna od czasu, miejsca ani osoby. Morderstwo popełnione miesiąc temu w pociągu z Warszawy do Krakowa jest tak samo i w takim samym sensie naganne jak morderstwo popełnione wczoraj w domu państwa Kowalskich. Pozwala to tworzyć generalizacje praw moralnych. Z generalizacjami tymi mamy pewne problemy. Istnieją ich okoliczności. Zdanie „nie zabijaj” głosi słuszne polecenie tylko w przypadku, gdy nie bronimy niewinnej istoty. Zdanie „nie kłam” głosi słuszne polecenie tylko w sytuacji, gdy nie jesteśmy właśnie przesłuchiwani przez nazistę tropiącego żydowskie kryjówki.

Ale zostaje najważniejsza. I z tą generalizacją nie mamy żadnego problemu. Nakazy i zakazy etyczne stosują się w równym stopniu do każdej osoby. Rozumieją to wszystkie naczelne i zapewne większość ssaków. Mamy to we krwi. Wiemy, że nikt nie będzie z nami postępował fair, jeżeli my z nim fair nie postępujemy. Taki stanu rzeczy pociąga za sobą fakt, iż etyka stosuje się do działającego podmiotu. Oznacza to więc, że każdy z nas ma te same obowiązki nie prawa (wcielając się w rolę owego nazisty tracimy prawo do bycia rzetelnie informowanym!). A nakazy i zakazy etyczne służą przede wszystkim wykonywaniu ich samemu a nie pouczaniu o nich wszystkich w około (choć nadawanie grupie tożsamości może wymagać również tego)!

Ten uniwersalizm względem osoby działającej jest jednym z najcenniejszych atrybutów danego systemu etycznego. Jednak często słyszę katolików czy ogólniej chrześcijan domagających się „zajęcia się sobą”. Ale przecież jeżeli mi nie wolno zabić dziecka, to tobie też. I jeżeli nie jest to gwałt na podanym przeze mnie wyjaśnieniu, do kogo odnoszą się etyczne nakazy i zakazy (do działającego!; służą one przede wszystkim wykonywaniu ich samemu a nie pouczaniu o nich wszystkich w około!), to jest to szlachetna postawa. Jeżeli nie wiąże się z przemocą wobec osoby co prawda postępującej niemoralnie lecz szkodzącej tym tylko sobie (w przeciwieństwie do człowieka występującego przeciw osobom trzecim), ale ogranicza się do pouczenia jej, to jest wyrazem owej szlachetnej cechy systemu etycznego: jego uniwersalizmu.

Czy jednak uniwersalizm jest uniwersalny. Często słyszę zadowolonych chrześcijan ustępujących ateistom w dyskusji lecz mimo to czyniących z uśmieszkiem satysfakcji. Mawiają wtedy „pożałujesz, kiedy spotkasz się z Bogiem, ja trafię do nieba a ty do piekła i wtedy się przekonasz, kto miał rację”. A jakiż to wyścig wygrał ów chrześcijanin, aby cieszyć się medalem (abstrahując już od wydawania przez niego werdyktów w nie jego gestii leżących)...? Nie mówiąc już o tym, iż większości trzyma się wbrew wiekom rozwoju filozofii ich kościoła lub (jak w wypadku Świadków Jehowy i licznych zborów/kościołów protestanckich) zgodne z jego doktrynami stare wyobrażenie ognia piekielnego i chmurek niebieskich.

Lecz w tym zachowaniu razi przede wszystkim nie umieszczanie nieba w owym wysokim miejscu nieba, gdzie latają chmury, które już dziś przeskoczyliśmy. Nawet nie wyjątkowo hedonistyczny obraz tegoż nieba czy raju oraz okrutny obraz piekła —wraz z nie rozgryzionym orzechem teodycei, do którego on prowadzi. Chodzi przede wszystkim o to, iż zapomina się, że coś jest albo dobre albo złe. A nie coś jest dobre dla mnie a złe dla kogoś innego. W takiej postawie przejawia się rodzaj relatywizmu moralnego, lub już wręcz transcendentalnego, wobec osoby. Moje zbawienie jest tak samo ważne jak zbawienie tego ateisty. Jest tak samo ważne dla Boga. A przecież to ze względu na Boga poleca się słuszne działania. To Bóg jest nie tylko ich sędzią i kryterium ale też adresatem. Dla chrześcijanina „czynić dobrze” znaczy „być miłym Bogu”. „Dobro” więc znaczy „miłe Bogu”. A skoro tak to zbawienie owego ateisty jest w ten sam sposób co dla niego ważne też dla mnie. Nie jest dla mnie ważniejsze moje zbawienie a „z pozostałymi niech się dzieje, co chce”. Bo to nie jednostki osiągają wartości, to wartości albo są urzeczywistniona albo nie. To wartość, jedna, wielka i centralna, jest ważna a nie stosunek do niej pojedynczych jednostek.

Myśl ta równie nieśmiało przewija się też przez inne filozofie i religie. Prawdopodobnie jako jednostki jesteśmy mechanizmami zdolnymi do rozpatrywania spraw przede wszystkim z punktu widzenia jednostek. Zapewne dlatego ucieczka od tego rodzaju relatywizmu jest tak rzadka jak dostrzeganie takiej jego formy.

Jednym z centralnych motywów buddyzmu Mahajany jest idea Bodhisattwy. Ta (większa) gałąź buddyzmu zrezygnowała lub wycofała się z najwyższego kultu Buddów, jednostek, które osiągnęły realizację najwyższej wartości, Nirwany (którą każdy kiedyś osiągnie). Zamieniła ich właśnie na owych Bodhisattwów, osoby zrealizowane równie daleko jak Buddowie, nie czyniące jednak ostatniego, zależącego tylko od ich decyzji kroku na drodze do wkroczenia w Nirwanę. Osoby obiecujące nie czynić go do czasu wyciągnięcia z tego „bagna” kołowrotu wcieleń każdej żywej istoty i wprowadzenia jej w Nirwanę; czyli de facto godzące się na los ostatnich w drodze do najwyższego spełnienia i najwyższej wartości. Czemu to robią... To już generalna myśl wschodu. We wszechświecie nie istnieją odrębne elementy, wszechświat jest wielkim systemem, wszystko jest powiązane, wszystko wpływa na wszystko. Znane jest buddyjskie powiedzenie „chcesz naprawić wszechświat, stań się lepszy; uczynisz wszechświat lepszym o tę cząstką, którą ty w nim stanowisz”. To właśnie analogię między buddyjskim poglądem o powiązaniu (czy nawet identyczności) wszystkich obiektów a współczesną fizyką opisywał Fritjow Capra w swojej głośnej książce Tao Fizyki. Ten właśnie pogląd podkreśla tożsamość interesów jednostkowych i ogólnych (w najszerszym sensie). Tak, jak zwykły człowiek naprawia tę drobną cząstkę, którą sam stanowi, tak Bodhisattwa naprawia świat. Bodhisattwowie nie troszczą się o samych siebie, bo taka „drobnostka” jak „ja sam” nie jest ważna w tym naprawdę ważnym wszechświecie. Nie jest ważna po pierwsze dlatego, że jednostkowy interes liczy się tylko z bardzo ograniczonego punktu widzenia jednostki. Po drugie jako jednostki już zaawansowane mogę uczynić więcej dobrego dla ogółu, wprowadzając następne jednostki na prawą ścieżkę niż czyniąc z siebie Buddę.

Idee powiązania elementów wszechświata, naprawy siebie jako naprawy całości oraz tożsamości dobra ogółu z dobrem jednostki powtarza filozofia Agni Jogi —szkoła stanowiąca połączenie myśli wschodu i zachodu (przede wszystkim prawosławia).

Jak jednak widać po całokształcie promującym samorealizację (tak dobrze wkomponowującą się w europejskie techniki samorozwojowe) takim faktom trudno przebić się do zbiorowej świadomości nie tylko w naszej kulturze. Wszędzie ulegają one małości człowieka.

Cóż jeszcze boli mnie w zachowaniu tych chrześcijan, którzy w swojej religijności stawiają na stanie się „pupilem szefa” jako cel najwyższy. To, że jeżeli naszym najwyższym celem jest sprawienie radości Bogu to po co potrzebna jest nagroda za to. Nagradza się za jakieś poświęcenie, przyznaje rekompensatę. Czyż jest tak strasznym poświęceniem obcowanie z Bogiem, iżby musiał nam on rekompensować je niczym nie lubiana na podwórku dziewczynka cukierkami? Czyż obcując z Bogiem, samo obcowanie z Nim nie jest nagrodą. A co z hedonistyczną nagrodą w niebie. Być może to zdanie sobie sprawy, że raj czy też niebo i tamtejsze wykwintne potrawy i napoje, wygody i hurysy, są tymiż luksusami otrzymywanymi w nagrodę. Wszakże ulżyć potrzebie można na dwa sposoby, zaspokajając ją lub wygaszając. A kiedy jest wygaszona wtedy obojętnym staje się, czy obiekt jej pożądania pojawia się czy też nie. Więc w pewnym sensie można mówić o zaspokojeniu jej przez wygaszenie, o nagrodzie rozkoszy niebiańskich w ogóle nie podarowanych.

A co jeszcze ważniejsze, czyż nie obcuje się z Bogiem, gdyż jest to miłe Bogu? Czy zatem widoku innej osoby obcującej z Bogiem nasz rozsądek nie powinien ocenić jako równie ważnej jak nasz z Nim związek?

Nie namawiam w tym miejscu absolutnie do wojen krzyżowych z ateistami, napisałem zresztą powyżej, że osoby mającej inne poglądy się nie atakuje (a co najwyżej z nią dyskutuje). To są poglądy a nie smoki. Walczyć można z czynami tej osoby, o ile niektóre z jej poglądów są zarówno niebezpieczne dla innych jak i wprowadzane w życie. Chodzi mi tutaj tylko o to, abyśmy zdali sobie sprawę z tego jakie szczęście spotkało świat. Istnieje nieskończone dobro! Lub generalnie nieskończona wartość urzeczywistniona w świecie. Może się pojawić milion Hitlerów lecz w porównaniu z Nią i tak będą skończeni w swej podłości. Jak mówi jeden z wersetów Koranu „grzesznicy nie mogą wyrządzić krzywdy Bogu nawet swoimi grzechami”. A nawet gdyby mogli, to byłaby to krzywda skończona w porównaniu z nieskończonym „Krzywdzonym”. Być może na tym polega ucieczka od paradoksu Boga cierpiącego przez grzeszników ale ocalałego bez szwanku z ich grzechów. Odejmij milion od nieskończoności a uzyskasz tę samą nieskończoność. Istnieje Cudowność nad Cudowności i w dodatku musiała zaistnieć. Nie ma odpowiedzi na Leibniz-owskie pytanie „czemu istnieje raczej coś niż nic”, ale za to nie tylko to coś istnieje ale jawi się w wielkiej Chwale!

Więc skoro obcowanie z Bogiem i świadomość bezwartościowości nagród za to zastępuje te nagrody, to może powinniśmy zdobyć się na czerpanie radości z samej obecności Boga we wszechświecie i w nas samych a nie ze złudnych miejsc wyścigu do Niego. Może potrzeba samej świadomości tego że Bóg jest, również w nas samych, aby to przepełniło nas Jego pięknem, wcześniej nie uświadamianym. Wszak czyż to nie takie przymioty jak uznanie ewangelii, wiara w Jezusa Chrystusa i przyjęcie go, a więc wszelkie działania polegające na jedynie uświadomieniu sobie Boga, są najczęściej uznawane za spoiwo łączące nas z Bogiem? One a nie jakiekolwiek nasze własne atrybuty (motywy naszej dumy i porównywania się —niczym faryzeusza z celnikiem- w konkursie na najlepsze). Bóg w sercu a nie serce. Bóg a nie my.

Adam Hajduk

opr. mg/mg



« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama

reklama

reklama