Fragmenty książki "Medytacje filozoficzne"
Józef ŻycińskiMedytacje filozoficzneISBN: 978-83-927267-6-0 |
W pośmiertnym wspomnieniu o Tadeuszu Kotarbińskim opublikowanym w 1982 r. na łamach paryskiej „Kultury” Leszek Kołakowski napisał krótko i dosadnie: „na potop świństwa, który z partyjnego ciemnogrodu wypłynął, reagował w sposób, w którym na kompromisy już miejsca nie było”. W tym samym czasie wielu innych intelektualistów potrafiło nie tylko praktykować nieograniczony kompromis, ale nawet uznać ciemnogród za ojczyznę Konradów Wallenrodów nauczających prawdziwego patriotyzmu. Nasze oceny etycznego wydźwięku pewnych sytuacji wymagają niejednokrotnie dystansu czasu. Czasem jednak ani dystans, ani jednoznaczność sytuacji nie wystarczają do ostrej oceny postaw, w których uwikłana jest nasza hierarchia wartości i system etyki.
Jako przykład takiego podejścia można wskazać fenomen stalinizmu ujmowany w perspektywie literatury. Te same zjawiska, znamienne dla stalinowskiego stylu w kulturze, uzyskują głęboko różne oceny w komentarzach Jana Kotta i Gustawa Herlinga-Grudzińskiego, Kazimierza Brandysa i Zbigniewa Herberta. Kott, którego obsesja w tropieniu imperialistycznych inspiracji u Conrada zdenerwowała nawet Dąbrowską, nie skorzystał z niesionej przez czas okazji, by nazwać po imieniu swą służalczą eseistykę wczesnych lat pięćdziesiątych. Co więcej, z perspektywy czterdziestolecia wspomina on z pełnym samouwielbieniem, w jaki sposób „zlikwidował naukowo” prof. Romana Ingardena. Zamiast spodziewanych wyrzutów sumienia doświadcza zachwytu sobą i rozwija wspomnienia o swych sukcesach sercowych. Herling-Grudziński nie przemawia bynajmniej językiem Katona, kiedy stwierdza, iż podobny typ eseistyki stanowi „bigos hultajski”. U potencjalnych konsumentów bigosu cierpnie od niego skóra, rodzi się gniew i oburzenie.
Odmienną niż Grudziński skalę wartościowań przyjął anonimowy autor listu opublikowanego w 32. numerze „Zeszytów Literackich”. Pisze on, iż Przyczynek Kotta stanowi „jeden z najlepszych pamiętników powstałych po polsku”, gdyż „cechuje go zarówno swoboda mówienia o sprawach intymnych, jak wrażliwość na to, czym historia jest”. Pisarstwo Kotta ma stanowić wręcz „ostatni z oświeconych kryształów, gdzie wrażliwość na historię spaja się w jedno z żywiołem teatru i seksu”. Teatralizacja zasad moralnych niesie wprawdzie „swoisty indyferentyzm ideowo-moralny”, nie razi on jednak autora listu, bowiem ma stanowić pokrewną duchowi oświecenia wizję „bez precedensów”, bliską ideałów Kandyda i Szwejka. Jeśli wizja taka nie wszystkich zachwyca, to winni są odbiorcy o stereotypowych oczekiwaniach czytelniczych strzegący „sędziowsko-grottgerowskich nawyków”. W przeciwstawieniu do nich Kott jest ponoć człowiekiem pasji, który po zanurzeniu w żywioł życia podsumowuje swój stalinowski okres w sposób nieskomplikowany. Mówi on do swych krytyków i sędziów: „tak to była pasja, oczarowanie, przygoda — i minęła jak inne”.
Przy pomocy podobnych wyjaśnień każdy typ zdrady, koniunkturalizmu czy łatwizny można przedstawiać jako życiową pasję włączającą w wir życia nieznany sympatykom ideałów Grottgera. Najbardziej znamienne jest, iż autor podobnych ocen nie podpisał ich swym nazwiskiem, ograniczając się do notki, iż jest ono znane redakcji. Przeciętny odbiorca pamiętników Kotta nie ma wątpliwości, czy traktować stalinizm intelektualistów jako wyraz „hultajstwa” rodzącego gniew i oburzenie, czy też jako ekspresję oświeceniowej pasji życia. Nie wynika jednak z tego, iż po odrzuceniu postaw proponowanych przez Kotta otrzymujemy jednolity wzorzec wartościowań moralnych.
Głęboka różnica ocen powstaje także wtedy, gdy przeprowadzamy je na podstawie reguł przeciwstawnych do tych, które przyjął Kott. Adam Ważyk, znany ze swych stalinowskich sympatii, podsumowywał okres romansu z marksizmem lapidarnym zwrotem: „kiedy byłem komunistą, czyli człowiekiem umysłowo chorym...”. Tym właśnie sformułowaniem wywołał on irytację u Ignazio Silonego. Silone przeżywał bowiem swoje odejście od marksizmu w takich kategoriach, w jakich ksiądz może przeżywać odejście od kapłaństwa. Dramat wielkich złudzeń, rozczarowań i rozłąki miał dla niego odcień wielkiej przegranej życiowej. Dlatego też powtarzane mechanicznie słowa Ważyka o komunizmie jako chorobie umysłowej przyjął on jako slogan pozbawiony smaku.
Z innych powodów z oburzeniem przyjęto niektóre z prób rozrachunku ze stalinizmem przedstawione przez rozmówców Jacka Trznadla w Hańbie domowej. Wszyscy rozmówcy usiłują wskazać jakieś racje usprawiedliwiające, przynajmniej częściowo, ich romans z marksizmem. Z najbardziej ogólnych usprawiedliwień dowiadujemy się, iż ludzkie „pasmo błędów” stanowi nieuchronny składnik życia. W bardziej konkretnych wartościowaniach czytamy, iż romans z marksizmem ubogacił niektórym literatom osobowość, okazał się twórczy, inspirujący, odkrywczy. Jego następstwem było „życie w literaturze”, opromienione poetyką niepowtarzalnej przygody.
Obawiam się, że gdyby podobną konwencję przyjąć za podstawę wartościowań w krytyce literackiej, można by usprawiedliwić dowolne działania. Zarówno ambicje lady Makbet, jak i obsesje bohaterów Dostojewskiego mogłyby się okazać ostatecznie twórcze, inspirujące, rozwijające osobowość. Conradowski lord Jim mógłby odkryć, iż porzucenie statku ubogaciło go egzystencjalnie i znacznie poszerzyło dziedzinę jego wcześniejszych doświadczeń. W przyjętej perspektywie można by usprawiedliwiać stalinizm, traktując go jako konieczną czy nawet zdrową reakcję na nieodpowiedzialne fantazje rewolucyjnych wizjonerów. Można by dopatrywać się w nim realistycznego zejścia na ziemię, nawiązania do narodowej tradycji, wysiłków zmierzających do przełożenia na język konkretu wzniosłych deklaracji o nowym człowieku.
Próby podobnych retuszów są całkowicie obce jednoznacznemu komentarzowi Herberta. Te same postawy, które usiłują usprawiedliwiać Brandys i Woroszylski, Herbert poddaje Herbert miażdżącej krytyce. Jego osąd ma tym większą wagę, iż Herbert również wystawiany był na pokusę ukłonu wobec stalinizmu. Mógł w stylu wielu innych kolegów napisać heksametrem poemat o Stalinie, a następnie opisać, w jaki sposób podobna kreatywność rozwinęła mu osobowość. Tymczasem autor Jaskini filozofów, nie chcąc poddać się weryfikacji ideologicznej przeprowadzanej w ZLP, zdecydował się zerwać ze Związkiem Literatów, pisać do szuflady, zarabiać na życie jako sprzedawca w sklepie i projektant w Biurze Przemysłu Torfowego.
Z perspektywy swoich doświadczeń zachowuje Herbert taki sam sceptycyzm wobec prób usprawiedliwiania literackich romansów z marksizmem, jaki wyrażał wcześniej wobec samego stalinizmu. W rozmowie z Trznadlem stwierdza on kategorycznie: „Mówi się, że to było ukąszenie Heglem. Bardzo przepraszam, ale Hegel leżał już od stulecia pod darnią, a kąsał Berman, kąsał Sokorski, kąsał Kroński... Oni kąsali — nie Hegel. Ile razy mówi się o tych rzeczach, to stare konie są nadąsane — ci, którzy pisali te brutalne, głupie i haniebne szmiry — i żądają, abym podchodził do nich z delikatnością Prousta lub żebym wczuwał się w tajnie ich duszy jak Dostojewski”.
Niewątpliwie psychologiczne wczucie w tajniki duszy twórców jest konieczne, by oswoić absurd zachowań traktowanych jako wzorzec alternatywnej kultury tworzonej przez stalinizm. Inaczej nie można by w ogóle pojąć, w jaki sposób Dąbrowska mogła zachwycać się uważanym za enkawudzistę Bierutem i w jaki sposób mogły powstawać socrealistyczne dytyramby wyprane z elementarnego krytycyzmu. Odwołanie do metafizycznych głębi ludzkiego ducha nie jest jednak w stanie zmienić wymowy pewnych faktów. Herbert odsłania je bezlitośnie, nie odwołując się do rozmytej frazeologii.
Anatomia umysłu zniewolonego niekoniecznie wymaga pióra Prousta. Jej mechanizmy można odkryć, pozostając na poziomie rejestru faktów. Te ostatnie mówią, że „na początku była mała grupa agentów, którzy uczepili się intelektualistów, a intelektualiści odegrali na cześć »nowego« symfonię patetyczną... To było małe, głupie, nędzne, zakłamane. (...) Targowisko próżności wpisane w atmosferę Warszawki... Towarzyskie kontakty, stoliczek w PIW-ie, stoliczek w Czytelniku, duże nakłady i podpisywanie książek, kwiatek w celofanie, wieczór autorski, pięć tysięcy ospałych, zmęczonych robotników przychodzi i bije brawo towarzyszowi pisarzowi. (...) Kluby, domy wypoczynkowe, wysoki standard, salon literacki pani Nałkowskiej, wyjazdy za granicę... Opłaca się nawet w jakimś sensie okłamywać ten zbełkotany naród, na który patrzyli z pogardą. Na tę masę. Kto z tych pisarzy wiedział coś o życiu robotników? Nikt, nic ich to nie obchodziło. Obchodził ich porządek nie sein, lecz soll, jakby powiedział Kant. Pragnąc pisać o rzeczywistości, pisali o tym, czego nie ma”.
W ukazanym obrazie łączy się wiele różnorodnych czynników: ambicja i pragmatyka, szansa łatwych sukcesów i nieświęta naiwność, smak eksperymentu i nominacja na oblubieńca muz. Gdyby ktoś na bieżąco samokrytycznie nazywał po imieniu niektóre z tych cech, można by uniknąć wstydliwych fragmentów biografii. Problem jednak w tym, że tęcza całościowej wizji skutecznie przesłaniała sympatykom tej wizji obecność zwyczajnej „hańby domowej” ukrytej pod barwną kolorystyką tęczy. Zafascynowanie atrakcyjną wizją całości odwracało uwagę od konkretów, wyciszało krytycyzm, łagodziło wrażliwość sumień. Mimo zetknięcia z przerażającą rzeczywistością niesioną przez samozwańczą awangardę, można było kultywować iluzje w taki sam sposób, w jaki kultywowali je Niemcy zafascynowani charyzmatem Führera.
Rekonstruując swoją fascynację marksizmem, Kazimierz Brandys wspomina przede wszystkim oferowaną przez ten kierunek iluzję prostego wyjaśnienia skomplikowanych zjawisk. Wyznaje on m.in., jak z ciekawością i niepokojem zaczął czytać Marksa i Lenina, by „się przekonać u źródła, czym była ta logiczna myśl, która wyważała z posad moje myśli. Dziwne lektury. Stanowiły zarazem mechanizm i klucz. (...) Za jednym pociśnięciem wszystko stawało się wytłumaczone: dzieje, kultura, religie, nędza i bogactwo, wojny między państwami i stosunki między ludźmi. (...) Wtedy system myślowy kamienieje we własnych odpowiedziach, jest to rodzaj samobójstwa przez pewność. W wytłumaczonym świecie, z wytłumaczonym sobą, człowiek milknie w środku wytłumaczonej prawdy”. Współcześnie tę samą pokusę prostego wyjaśnienia wszystkich zjawisk oferuje strukturalizm i nietzscheański nihilizm, sympatycy filozofii dekonstrukcjonizmu i entuzjaści kontrkultury. Byłoby dobrze, gdybyśmy z doświadczeń przeszłości wyprowadzali wnioski, które utrudnią powtarzanie tych samych błędów przez każde pokolenie.
opr. aw/aw