Homilia na 7 Niedzielę Wielkanocną roku B
W owym czasie Piotr, powstawszy w obecności braci, a zebrało się razem około stu dwudziestu osób, tak przemówił: «Bracia, musiało wypełnić się Pismo, w którym Duch Święty zapowiedział przez usta Dawida o Judaszu. On to wskazał drogę tym, którzy pojmali Jezusa, bo on zaliczał się do nas i miał udział w naszym posługiwaniu.
Napisano bowiem w Księdze Psalmów: Niech opustoszeje dom jego i niech nikt w nim nie mieszka! A urząd jego niech inny obejmie!
Trzeba więc, aby jeden z tych, którzy towarzyszyli nam przez cały czas, kiedy Pan Jezus przebywał z nami, począwszy od chrztu Janowego aż do dnia, w którym został wzięty od nas do nieba, stał się razem z nami świadkiem Jego zmartwychwstania».
Postawiono dwóch: Józefa, zwanego Barsabą, z przydomkiem Justus, i Macieja. I tak się pomodlili: «Ty, Panie, znasz serca wszystkich, wskaż z tych dwóch jednego, którego wybrałeś, by zajął miejsce w tym posługiwaniu i w apostolstwie, któremu sprzeniewierzył się Judasz, aby pójść swoją drogą». I dali im losy, a los padł na Macieja. I został dołączony do jedenastu apostołów.
Tak wyglądało powołanie Macieja do służby Bożej. A jak ono wyglądało w przypadku innych głosicieli Ewangelii?
Powołanie jest przeznaczeniem nas przez Boga do spełnienia ściśle określonej misji na rzecz drugich. Od strony psychicznej jest ono wewnętrznym niepokojem, który jawi się i trwa tak długo, dopóki człowiek nie wejdzie na drogę wyznaczoną mu przez Boga. Nie pomogą wówczas nawet największe osiągnięcia w różnych dziedzinach życia. Człowiek bowiem czuje, że nie o to chodzi. Po prostu, że jego powołanie życiowe jest inne. Widać to dobrze na przykładzie Alberta Schweitzera (1875— —1965). Urodził się jako syn pastora w Gunsbach, w Alzacji. Niezwykle obdarzony przez naturę miał to szczęście, że mógł jeszcze zdobyć gruntowne wykształcenie muzyczne, filozoficzne, teologiczne, a wreszcie medyczne. W młodym wieku zostaje profesorem teologii na uniwersytecie w Strasburgu, daje koncerty organowe w niektórych miastach Europy, pisze dzieła naukowe, które od razu stawiają go w rzędzie najwybitniejszych uczonych. Wydawałoby się, że to jest właśnie jego droga życiowa. Tymczasem w nim, od dawna już, dojrzewa powołanie misjonarskie, które każe mu przerwać karierę uczonego i artysty, by rozpocząć pracę wśród ludzi najbardziej potrzebujących pomocy w głębi dżungli afrykańskiej. Aleksander Rogalski tak określił jego powołanie:
„... Albert Schweitzer usłyszał głos swego prawdziwego powołania. Odnalazł siebie w wizji ofiary, trudu, zaparcia się samego siebie. (...) Takie gruntowne przeistoczenie duchowe... musiał poprzedzać długotrwały proces wewnętrznego dojrzewania: jego źródła taiły się w najgłębszych pokładach osobowości. W każdym razie tak się właśnie działo ze Schweitzerem. Mając lat dwadzieścia jeden, postanowił uprawiać naukę i sztukę wyłącznie do trzydziestki, by następny okres życia już do końca spędzić na ofiarowywaniu swoich talentów, umiejętności i sił istotom ludzkim najbardziej dotkniętym niedolą, najbardziej bezradnym i najbardziej cierpiącym. To, co postanowił, wcielił w czyn.
W dniu swych trzydziestych urodzin powziął myśl rozpoczęcia studiów medycznych, aby po ich ukończeniu udać się do Afryki i działać wśród ludności murzyńskiej jako lekarz internista i chirurg. Jego decyzja wywołała najwyższe protesty w rodzinie i wśród przyjaciół, którzy chcieli mu ją wyperswadować jako zabójczą dla jego niepospolitych uzdolnień naukowych i artystycznych. Żadne jednak argumenty nie potrafiły nim zachwiać. Opanowało go bowiem od lat przeświadczenie, któremu dał znacznie później wyraz w tych słowach: «Od lat chłopięcych doświadczeniu szczęśliwości towarzyszyło u mnie zawsze uczucie głębokiej sympatii do cierpienia, które dominuje w otaczającym nas świecie. Coraz jaśniej sobie uświadamiałem, że nie ma wewnętrznego prawa, by traktować swoją szczęsną młodość, swoje zdrowie i swoją możność pracowania jako rzecz samą przez się zrozumiałą. Komu zaoszczędzone zostało cierpienie, powinien mieć odczucie, że został wezwany do zmniejszenia cierpień innym ludziom. Wszyscy musimy dźwigać brzemię niedoli bez miary panującej w świecie».
Nie było mu łatwo urzeczywistnić swoich zamierzeń i oceniając z perspektywy długiego czasu owe siedem lat studiów medycznych, określał je jako „lata ustawicznej walki ze zmęczeniem”, jako okres życia, w którym wypadło mu się zdobyć na największy wysiłek. W roku 1911 Schweitzer zdał ostateczny egzamin z medycyny, a w następnym roku pisał rozprawę doktorską (studium psychiatryczne o Jezusie), praktykę odbywając w sztrasburskich szpitalach. Znalazłszy dla siebie odpowiednią towarzyszkę życia, ożenił się z nią. Była nią córka profesora historii uniwersytetu sztrasburskiego, Helena Bresslau.
Obydwoje zaczęli teraz na dobre przygotowywać wyjazd do Afryki. Finanse na to Schweitzer zebrał z trzech źródeł: z honorariów za koncerty organowe, z honorariów za książki i z darów. Trzy te źródła miały się też okazać w okresie przeszło czterdziestoletniej działalności jedyną podstawą jego dochodów. Nigdy też ani on sam, ani żaden z jego przyjaciół i towarzyszy pracy nie otrzymywali więcej pieniędzy niż tylko tyle, ile im było potrzeba do najskromniejszego życia”.
Warto tylko dodać, że Schweitzer wyruszył do Afryki w roku 1913 i pracował tam z małymi przerwami aż do śmierci, tj. do roku 1965. Terenem jego pracy była miejscowość LambareMné, w republice Gabon, w Afryce podzwrotnikowej. Okolice te mają najgorszy z możliwych klimat, a miejscowa ludność żyje w rozpaczliwych warunkach, nękana przez różne tropikalne choroby.
Aleksander Rogalski, Myśl i wyobrażenia, Warszawa 1977, s. 118—119.
Umiłowani, jeśli Bóg tak nas umiłował, to i my winniśmy się wzajemnie miłować. Nikt nigdy Boga nie oglądał. Jeżeli miłujemy się wzajemnie, Bóg trwa w nas i miłość ku Niemu jest w nas doskonała. Poznajemy, że my trwamy w Nim, a On w nas, bo udzielił nam ze swego Ducha. My także widzieliśmy i świadczymy, że Ojciec zesłał Syna jako Zbawiciela świata. Jeśli kto wyznaje, że Jezus jest Synem Bożym, to Bóg trwa w nim, a on w Bogu. Myśmy poznali i uwierzyli miłości, jaką Bóg ma ku nam. Bóg jest miłością: kto trwa w miłości, trwa w Bogu, a Bóg trwa w nim.
Św. Jan w swym pierwszym Liście napisał: „Jeżeli miłujemy się wzajemnie, Bóg trwa w nas i miłość ku Niemu jest w nas doskonała”. Innymi słowy, nie ma miłości Boga bez miłości bliźniego. Dla Matki Teresy z Kalkuty († 1997) była to święta zasada. Jej miłość ku Bogu była heroiczną miłością ku człowiekowi. Pierre Lefevre, w książce „Jak zmienić swe życie?”, przypomina, jak Matce Teresie udało się w Indiach stworzyć „miasto pokoju” dla trędowatych.
„W Indiach jest około czterech milionów trędowatych. Trędowaci są odrzuceni, w wielu przypadkach po prostu przepędzeni z domu. Dlatego zarażeni próbują zrobić wszystko, by ukryć swą chorobę.
Matka Teresa z Kalkuty chciała zaradzić tej sytuacji. Marzyła o „mieście pokoju”, w którym trędowaci byliby leczeni. Ale niestety, nie miała na to pieniędzy.
Pewnego dnia usłyszała radosną wiadomość, że papież po raz pierwszy ma odwiedzić Indie. Rzeczywiście, papież Paweł VI przyleciał w 1964 roku do Bombaju. Entuzjazm Hindusów był niespodziewanie duży.
Pewna amerykańska firma podarowała papieżowi przepiękny biały samochód. Samochodem tym Ojciec Święty przejechał z lotniska do centrum Bombaju. Na koniec wizyty papież podarował samochód Matce Teresie, matce ubogich, dla jej — jak powiedział — «bezgranicznego dzieła miłości». Matka Teresa już wiedziała, co z nim począć. Zorganizowała loterię. Białe auto było w niej pierwszą nagrodą. Pewna wdowa kupiła 10 losów, w nadziei, że wygra samochód dla syna. Miała szczęście, wylosowała główną nagrodę. W końcu jednak doszła do wniosku, że utrzymanie samochodu jest zbyt kosztowne. Sprzedała go zatem i większą część dochodu dała Matce Teresie.
Teraz marzenie stało się rzeczywistością. Rząd indyjski wyznaczył Matce Teresie do zagospodarowania duży obszar ziemi w pobliżu Kalkuty. Z dochodu za samochód papieża zdołała wybudować tam wiele domków dla trędowatych. Zbudowała także szpital, w którym wielu chorych zostało uleczonych. Urządziła warsztaty, gdzie ozdrowieńcy uczyli się zawodu.
I tak z prezentu papieża powstało miasto nadziei. Dziś każdy wie, że w Kalkucie, stolicy biedy, jest też «miasto pokoju», gdzie trędowatymi się nie pogardza, ale są tam troskliwie pielęgnowani, a w wielu przypadkach uleczeni”.
Pierre Lefevre, Jak zmienić swe życie?, Poznań 1993, s. 106—107.
W czasie ostatniej wieczerzy Jezus, podniósłszy oczy ku niebu, modlił się tymi słowami: Ojcze Święty, zachowaj ich w Twoim imieniu, które Mi dałeś, aby tak jak My stanowili jedno. Dopóki z nimi byłem, zachowywałem ich w Twoim imieniu, które Mi dałeś, i ustrzegłem ich, a nikt z nich nie zginął z wyjątkiem syna zatracenia, aby się spełniło Pismo. Ale teraz idę do Ciebie i tak mówię, będąc jeszcze na świecie, aby moją radość mieli w sobie w całej pełni. Ja im przekazałem Twoje słowo, a świat ich znienawidził za to, że nie są ze świata, jak i Ja nie jestem ze świata. Nie proszę, abyś ich zabrał ze świata, ale byś ich ustrzegł od złego. Oni nie są ze świata, jak i Ja nie jestem ze świata. Uświęć ich w prawdzie. Słowo Twoje jest prawdą. Jak Ty Mnie posłałeś na świat, tak i Ja ich na świat posłałem. A za nich Ja poświęcam w ofierze samego siebie, aby i oni byli uświęceni w prawdzie.
W Ewangelii Chrystus modli się do swego Ojca o jedność wśród swoich wyznawców: „Ojcze Święty, zachowaj ich w Twoim imieniu, które Mi dałeś, aby tak jak My stanowili jedno”.
Wszelka działalność o charakterze społecznym potrzebuje jedności: z niej czerpie swą siłę i skuteczność. Nam, Polakom, zabrakło tej jedności w drugiej połowie XVIII wieku. A była ona bezwzględnie potrzebna w obliczu agresywnej polityki naszych sąsiadów. Zdawali sobie z tego sprawę niektórzy patriotycznie nastawieni Polacy. Do nich należał Andrzej Zamoyski, który na sejmie konwokacyjnym w 1764 roku przedstawił program reform dotyczący spraw ustrojowych, skarbowych, wojskowych, szkolnictwa i polityki zagranicznej. W zakończeniu przemówienia modlił się do Boga o jedność wśród Polaków i skuteczność decyzji podejmowanych przez sejm: „Wiem dobrze, Wszechmocny Boże, że gdy skarać umyślisz Państwo, (to) albo jego rady skłócasz, albo odejmujesz całkiem. Cóż są bowiem rady nasze, jeżeli nie próżne słowa, bez Twojej woli i pomocy? Wzrusz serce wolnego narodu, by poczuł upadek własny, zrzuć zasłonę z oczu jego, by obaczył, że moc źle czynienia jest znakiem niedoskonałości rządów, a nie prerogatywą wolności...”
Za: Kalendarium duszpasterskie, t. II, s. 281.
opr. mg/mg