Fragmenty książki "Jak wychować dziecko?", będącej podręcznikiem dla rodziców i wychowaców
Przekład: Agnieszka Sobejko
Tytuł oryginału: I sentieri della vita.
Crescere i propri figli.
Fondamenti e consigli per i genitori
© Edizioni San Paolo s.r.l.
Piazza Soncino, 5
20092 Cinisello Balsamo (MI)
© Wydawnictwo WAM, 2002
Redakcja: Ks. Stanisław Pyszka SJ
ISBN 83-7097-926-2
Ledwie odłożymy nasz mały wielofunkcyjny kalkulator, który jest nam dzisiaj tak koniecznie potrzebny do obliczenia wydatków, dochodów, VAT-u, PIT-ów i innych niekończących się skrótów, które wyznaczają naszą egzystencję, dostrzegamy może, że nasz niezbędny kalkulator ma jedynie ograniczoną liczbę działań; jeżeli zatem odłożymy nasz mały kalkulator, zdajemy sobie sprawę, że życie posuwa się naprzód z dziwnym dynamizmem: z nadmiarem.
Wśród uczniów Jezusa też był jeden, który miał kalkulator, jeżeli nie w kieszeni — w tamtych czasach..., — to na pewno w głowie: „Jak to, wyrzucać trzysta denarów na olejek z nardu, aby namaścić stopy Tego, który powiedział: Ja jestem Życiem?” Że zaś trzysta denarów było ogromną sumą, biedny Judasz, dowiemy się niebawem, zdradzi Jezusa za trzydzieści denarów! Z pewnością marnotrawstwo tamtej kobiety odjęło mu mowę. Możemy go zrozumieć, a przynajmniej nasze kalkulatory rozumieją go doskonale.
Prawie go słyszymy: „Czyś ty zwariowała? A co potem? Ale dlaczego? W jakim celu?”
Przypomina to dokładnie język wielu rodziców, którzy zapomnieli udać się po lekcję do życia. Nie pamiętają nawet ostatniego razu, kiedy przesadzili chcąc świętować jakąś uroczystość: być może po raz ostatni miało to miejsce podczas ich przyjęcia weselnego. Ten-Który-jest-życiem sam był zresztą Mistrzem przesady: jak wtedy, gdy na koniec tamtego wesela postarał się o nadzwyczajne, wyborne wino, które wzbudziło zachwyt w wyrachowanym organizatorze uczty. Czy było to potrzebne? Nie wystarczyłoby po prostu zwykłe wino, aby nie skompromitować się na koniec przyjęcia?
Mistrz znał się na rzeczy: życie jest zaprogramowane na nadmiar. Właśnie tak, jak ów siewca, który rozrzucał ziarno wszędzie: na drogę, na kamienie, między ciernie, po to, aby zdołało też trafić na żyzną ziemię. Nie ma innego sposobu. Kalkulacja i oszczędność mogą prowadzić do klęski.
I czyż nie potrzeba aż milionów plemników po to, aby jeden z nich dostał się do domku jajeczka i zbudził je do życia? I czy nie są potrzebne nieskończone dowody miłości po to, aby stać się zdolnym do powiedzenia „tak”?
I czy małemu człowiekowi nie wystarczyłoby raz powiedzieć: „witaj”, aby już na zawsze poczuł się zaakceptowany? I czy nie wystarczyłaby, raz na zawsze, przesadna dawka czułości i pieszczot, aby raz na zawsze „go zadowolić”?
Pozwólmy, by nauczył nas czegoś noworodek: kiedy tylko może, tuli się do piersi swojej matki. Nie ma wątpliwości, że przebywanie w miękkiej kołysce jest czymś zupełnie innym, niż przebywanie w ramionach tych, którzy go kochają. Otrzymuje od nich milion i jeszcze więcej pieszczot, nawet jeśli wystarczają mu te, które już otrzymał. Nauczono go przesady, nadmiaru, nie kalkulacji.
Dlatego potworne wydaje się nam mordercze odezwanie, z którym pewien syn zwrócił się do matki: „Co ty właściwie dla mnie zrobiłaś? Dałaś mi kilka wiader mleka!”
To właśnie jednak noworodek, zaprogramowany na nadmiar, nie dziwi się, że do poznawania świata potrzebne są niezliczone małe wysiłki i małe radości; że jego nóżkom potrzeba ciągle nowych prób, aby stanąć i móc go nosić: także upadki są częścią nadmiaru życia.
To samo dotyczy również czułości między osobami dorosłymi: a jednak o tym zapomnieliśmy. Czy po roku, dziesięciu, trzydziestu, pięćdziesięciu latach po ślubie warto jeszcze brać się za ręce? Warto jeszcze mówić: „Kocham cię”, „lubię z tobą przebywać”, „bardzo cię szanuję”, „dziękuję ci za to, jaki/a jesteś”, „twój profil, który się starzeje, wydaje mi się ciągle nowy”, „och, jaki/jaka jesteś piękny/a!”, i warto jeszcze obdarzać się innymi niezliczonymi pieszczotami, których domaga się przesada (a nie obowiązek, kalkulacja, wysiłek woli).
Przesadę ograniczają jedynie nasze obawy: a nawet się jej wstydzą. Dlatego, że odkryły, że hojność graniczy z możliwością bycia zranionym. Im bardziej dopuszczę do głosu nadmiar, tym stanę się słabszy. Dziecko, które wyciąga małe rączki, aby wziąć je w ramiona, jest bowiem bardzo słabe: może spotkać się z „nie” w każdej chwili; a jednak to właśnie ono nieskończoną ilość razy wypróbowuje wokalizy, onomatopeje, frazy, sylaby we wszystkich możliwych językach, aby nauczyć się mówić językiem ojczystym; dla jednego poprawnego słówka, jak lulu albo mama, nieskończona ilość daremnych, nieudanych wokaliz. Kto jednak chciałby je pominąć?
Ten, kto mówi: „Już ci powiedziałem, że cię kocham. Po co to powtarzać?”, cierpi na paraliż: wyobraźni. Paraliż taki jest zazwyczaj podparty rozumowaniem podobnym do zaostrzonych palików, które zamierzają ogrodzić życie płotem: „W końcu robisz to, co jest wygodne dla ciebie; być może mnie wykorzystujesz; nie mówisz mi wszystkiego; nie wystarczy mówić, potrzebne są czyny; pokaż mi, jak bardzo mnie kochasz; gdzieś tam, w środku, mam zimną i sztywną miarkę, która nie przestaje mierzyć; rachunki muszą się zgadzać, jeśli nie, to kto tu jest idiotą?”
Problemem jest to, że taki paraliż przenosi się na poziom relacji wychowawczych: „A jeśli nadal będzie popełniał błędy, dlaczego mam mu przebaczyć?” Znowu ten sam Przesadzający co zawsze odpowiedział nam, ponieważ ktoś zadał mu to samo pytanie: „Ale ile razy mamy przebaczać?”. „Siedemdziesiąt siedem razy”, czyli, w języku semickim, nieokreśloną ilość razy. Tak, przebaczenia nie da się zmierzyć, jest to przebaczenie idące na straty, które nie spodziewa się niczego w zamian. Na krótką metę.
Zawsze zatem warto rozcząć od nowa, nawet jeśli coś nam mówi: „Cofamy się, zamiast iść do przodu”. Jeżeli jednak naprawdę zaczyna się od nowa, miara, która określa w przód i w tył nie jest nigdy ustalona we właściwy sposób.
Dlaczego jednak, zapytujemy, życie łączy się
z czymś więcej, czymś niekoniecznym, niepotrzebnym, nadmiernym? Odpowiedź zawiera się być może w języku, którego wolelibyśmy nie słuchać: w języku cierpliwości. Tam, gdzie jest życie, jest i cierpliwość: pozwalać płynąć, nie stawiać zapór, powtarzać; życie wie, że nie zawsze mu się udaje, życie próbuje od nowa, życie jest cierpliwe i nie myli się w tym, nie przestaje nigdy mieć nadziei. Nawet, gdy musi zaczynać od początku.
Gdyby każdemu z nas życie nie przyznawało coraz to nowych szans na poprawę, gdyby z biegiem lat nie proponowało ciągle od nowa tego samego wydarzenia, gdyby nie było cierpliwe, gdzie znajdowalibyśmy się dzisiaj? Szaleństwem jest uważać, że zawsze byliśmy we właściwym czasie na właściwym miejscu: bo nie byliśmy tam niemal nigdy; a jednak życie zawsze oferowało nam od nowa szanse na poprawę.
Czy jednak tego niewyczerpanego nadmiaru życia można kogoś nauczyć? Który rodzic nie chciałby być mistrzem w sztuce jego przekazywania? Niestety (lub „na szczęście”, zależnie od punktu widzenia), tej wiedzy życia nie można ani wyuczyć się samemu, ani nikogo nauczyć.
Jeśli już, można poznać sposoby jej kamuflażu, imitacje, podróbki, namiastki; można wypełnić zabawkami pokój dziecka i pozostawić je samo w biedzie; można zrobić to głupstwo, by zamówić auto za milion lub pozwolić sobie na luksus kupienia dziesiątego mieszkania; wszystko to nie ma nic wspólnego z nadmiarem, chociaż może wzbudzić niejedno uczucie zawiści; nawet jeśli jakiś rodzic ma czelność powiedzieć: „Masz wszystko, dlaczego nie jesteś zadowolony?” Jest wielka różnica pomiędzy nadmiarem w ilości a nadmiarem w jakości relacji. Nadmiaru życia nie da się ani oszacować, ani zmierzyć.
Czy więc rodzic nie może przyczynić się przynajmniej do wskazania tego dziwnego stylu życia? Raz jeszcze nadmiar, który jest charakterystyczną cechą życia, łączy się z zarażeniem, roznosi się poprzez kontakt, może rozszerzać się przez wywieranie wpływu. Trzeba jednak, aby miał swoje cenne źródło w pamięci.
Widziałam nieraz, jak moja matka dziwiła się pomysłom mojego ojca — opowiadała nam pewna córka, która przywoływała jej wspomnienia, — w wieku osiemdziesięciu lat patrzyła na niego jak nastolatka, prawie oczekując, by wygłupiał się na tysiąc różnych sposobów, jak wtedy, gdy w górach szedł przed nami, dziećmi, naśladując znane postaci, wykrzywiając się w rozmaitych minach i gestach, tak sobie, aby nas rozśmieszyć (ale zerkał na mamę, patrząc, czy ona patrzy na niego), a ona mogła powiedzieć: „O, to coś nowego!”, tak sobie, dla zabawy. Czasem to ona go zaskakiwała: pewnego razu kazała przysłać z kwiaciarni czerwoną różę (i można było wyczytać „zgorszenie” na twarzy dozorczyni), a on, chociaż nie miał wątpliwości, kto był ofiarodawcą, to jednak przez cały wieczór udawał speszonego i szukał — jak mówił — wśród swoich dawnych miłości. Nie, żeby cierpienie omijało zawsze nasz dom albo żeby trudności finansowe zawsze pozwalały im zasnąć w nocy. Ale cierpienia i kłopoty mijały. Mijały także nieporozumienia,
a czasem i chęć odgryzienia się. Pozostawała ich pozornie bezużyteczna ochota do żartów i zabawy.
Każde dziecko powinno móc znaleźć w swojej pamięci jakiś epizod, łańcuch okoliczności, chwilę nadmiaru, zaskoczenia, coś, o czym można by powiedzieć: „To nie było konieczne, ale było pięknie, że się wtedy zdarzyło!”
Nadzwyczajność pewnych wydarzeń, które pozwalają życiu na przesadę, wiąże się z rytmem. Pan życia daje swojemu ludowi pewien rytm w czasie, a mianowicie: sześć plus jeden. Sześć dni powszednich, wypełnionych obowiązkami i trudem, oraz jeden odświętny; jest to rytm, którego mogą nauczyć się także dzieci, a który wciąga wszystkich.
Ponieważ zaś On sprawia, że deszcz pada i na dobrych i na złych, tego rytmu, poprzez jego lud, jest dane doświadczać wszystkim, ponieważ obecnie — czy to jako wierzący, czy też ateusze — nie moglibyśmy się bez niego obejść (chociaż, o czym trzeba wspomnieć, marnujemy dzień świąteczny na zbiorowe rytuały, jak korki na autostradach).
Rytm wprowadza różnicę i oczekiwanie (zobacz Czwarta ścieżka) i przygotowuje nas do tego, że każda rzecz przychodzi we właściwym czasie: narodziny
i śmierć, siew i zbiory, radość i cierpienie, niedostatek
i obfitość. Jeżeli brak jest rytmu, nie daje się czasu na ujawnienie się obfitości, radości, ani nowości.
To jednak wiąże się z ostatnią ścieżką, która jest również pierwszą.