Dla Marka Twaina, znanego humorysty, ta powieść była dziełem życia. Pierwotnie ukazała się w odcinkach w Harper's Magazine. W formie książkowej w USA pojawiła się dopiero w 1989 r. Przekład polski ukazał się dopiero w 2015 r.
Mark Twain uważał tę powieść za dzieło swojego życia i przygotowywał się do jej napisania 12 lat. Nie tylko dlatego, że wymagała rzetelnych studiów historycznych obejmujących zarówno francuskie, jak i angielskie źródła. Poszukiwał po prostu najodpowiedniejszej formy dla przedstawienia losów niezwykłej postaci, będącej uosobieniem wszelakich cnót, a przede wszystkim niedoścignionym wzorem patriotyzmu — Joanny d'Arc. Twain bardzo wysoko cenił tę postać. Zdawał sobie jednak sprawę, że jego reputacja humorysty nie przysporzy książce wiarygodności w oczach czytelników. Uznał więc, że dla przedstawienia historii życia bohaterki Francji i przyszłej świętej Kościoła katolickiego najstosowniejsza będzie pewna mistyfikacja: oto autorem tej opowieści o losie Dziewicy Orleańskiej jawi się niejaki pan Louis de Conte — jej giermek i sekretarz. I co ciekawe, czytelnicy czasopisma „Harper's Magazine”, w którym powieść ta była pierwotnie drukowana w odcinkach od 1895 roku, dali temu wiarę. W postaci książkowej powieść ukazała się w Stanach dopiero w 1989 roku.
[Rozdział 8]
Kiedy Joanna wyjawiła królowi, że zna jego głęboko skrywaną tajemnicę, która go dręczyła, jego wątpliwości się rozwiały. Uwierzył, że została wysłana przez Boga. Gdyby tylko pozwolono mu samemu decydować, od razu posłałby ją w jej doniosłą misję. Ale doradcy nie dawali mu spokoju. Tremouille oraz ten świątobliwy lis z Reims za dobrze go znali. Wystarczyło powiedzieć jedno — i to uczynili:
— Wasza wysokość powiada, że Głosy wyjawiły, za pośrednictwem Dziewicy, tajemnicę znaną jedynie jemu i Bogu samemu. Skąd wasza wysokość może wiedzieć, czy też jej Głosy nie pochodzą Szatana, i czy ona nie jest jego posłanniczką? Czyż Szatan nie zna sekretów ludzkich? Czy nie wykorzystuje swej wiedzy, by doprowadzić dusze do zguby? To niebezpieczna rzecz. Wasza wysokość najlepiej uczynisz, nie postępując pochopnie, nim dogłębnie nie zbadamy tej sprawy.
I to wystarczyło. Tchórzliwa dusza króla skurczyła się z lęku. Król natychmiast wyznaczył nieoficjalną delegację biskupów, którym to nakazał codziennie odwiedzać i przepytywać Joannę, aż upewnią się, skąd pochodzą jej natchnione rady — z nieba, czy z piekła.
W tamtych dniach za ogromną sumę wykupiono z niewoli królewskiego krewniaka, diuka d'Alencon, który od trzech lat przebywał w niewoli angielskiej. Doszły go wieści o Dziewicy, bo teraz wszyscy o niej rozmawiali, a sława jej imienia rozeszła się na wszystkich strony świata. Diuk specjalnie przyjechał do Chinon, chcąc na własne oczy ujrzeć, cóż to było za stworzenie. Król posłał po Joannę i przedstawił ją diukowi, ona zaś przemówiła doń ze typową dla niej prostotą:
— Witajcie panie. Im więcej osób królewskiej krwi przyłączy się do naszego dzieła, tym lepiej dla tej sprawy i dla waszego rodu.
Potem oboje rozmawiali na osobności. Przyniosło to taki skutek, jak zwykle: żegnając się z nią, diuk już stał się przyjacielem i zwolennikiem Joanny.
Następnego dnia Joanna uczestniczyła z królem we mszy, a następnie spożyła obiad w towarzystwie króla i diuka. Król nauczył się już cenić jej towarzystwo i wiedzę. Chętnie z nią rozmawiał. Nic w tym dziwnego, skoro — tak jak inni królowie — z rozmów z innymi ludźmi nie wynosił nic poza powściągliwymi, bezbarwnymi i wymijającymi odpowiedziami albo tak starannie podbarwionymi słowami, które pasowały do tego, co akurat sam powiedział. Konwersacje tego rodzaju tylko człowieka drażnią i nudzą, a do tego są naprawdę męczące. Joanna zaś przemawiała raźnie i swobodnie, szczerze i uczciwie. Jej mowa nie była naznaczona bojaźnią. Joanna nie pilnowała swoich słów ani nie była skrępowana. Mówiła tylko to, co naprawdę miała na myśli, a do tego przemawiała jasno i bezpośrednio. Można zrozumieć, że to musiało być dla króla równie odświeżające, niczym świeża, zimna woda z górskiego źródła dla spieczonych warg nawykłych jedynie do wody z ciepłego równinnego bajora.
Po obiedzie, podczas ćwiczeń na łąkach nieopodal zamku Chinon, Joanna tak oczarowała diuka swoimi umiejętnościami jeździeckimi i zręcznością w posługiwaniu się lancą, że podarował jej wspaniałego czarnego rumaka bojowego. Król również tam się udał, chcąc się temu wszystkiemu przyjrzeć.
Każdego dnia komisja biskupów przepytywała Joannę o jej Głosy i posłannictwo, aby potem udać się do króla ze sprawozdaniem. Niewiele im to dało. Joanna bowiem mówiła im tylko tyle, ile uważała za słuszne, resztę zaś zatrzymywała dla siebie. Nie działały na nią groźby ani sztuczki. Groźbami się nie przejmowała, a sztuczkom się wymykała. W swojej szczerości była podobna dziecku. Wiedziała, że biskupi zostali przysłani przez króla, oraz że ich pytania były tak naprawdę pytaniami zadanymi przez tego władcę. I choć prawo i obyczaj nakazywały odpowiadać na królewskie pytania, to ona — jak pewnego dnia sama naiwnie wyznała królowi, zasiadając wraz z nim do stołu — odpowiadała jedynie na te, które jej odpowiadały.
Biskupi stwierdzili w końcu, że nie potrafią ocenić, czy to Bóg posłał Joannę, czy też nie. Wiedzcie bowiem, że byli bardzo ostrożni. Na dworze ścierały się wówczas dwa potężne stronnictwa, wydając konkretny werdykt niechybnie wdaliby się w konflikt z którymś z nich; z tego względu wydawało im się, że najmądrzej będzie zachować bezstronność i zrzucić ciężar na cudze barki. Tak też uczynili. Oświadczyli, że sprawa Joanny przekracza możliwości pojmowania i radzili poruczyć jej zbadanie uczonym, wybitnym doktorom z uniwersytetu w Poitiers. Potem usunęli się na bok, wydając jedynie wymijające oświadczenie, na jakie pozwoliła im rezolutna małomówność Joanny. Stwierdzili, że była „łagodną i prostą pasterką, nadzwyczaj uczciwą, lecz nieskorą do rozmów".
I to — ich zdaniem — było prawdą. Gdyby jednak zdołali cofnąć się w czasie, ujrzeliby ją wraz z nami na cudownych pastwiskach Domremy; dowiedzieliby się, jak potrafiła pytlować, jeżeli jej słowa nikomu nie mogły wyrządzić krzywdy.
Wyruszyliśmy zatem do Poitiers, gdzie musieliśmy czekać przez trzy męczące tygodnie, w trakcie których to nieszczęsne dziecię codziennie dręczyła pytaniami wysoka ława złożona z... no właśnie — z kogo? Zapewne ze speców od sztuki wojennej, skoro ubiegała się, by przyznano jej armię i powierzono zaszczyt poprowadzenia jej w bój przeciwko wrogom Francji. O nie! Była to ława złożona z wielu księży i mnichów — uczonych, wnikliwych kazuistów — słynnych profesorów teologii! Zamiast powołać wojskową komisję, która sprawdziłaby, czy ta waleczna młoda dzieweczka zdoła odnieść zwycięstwa, zebrali zespół świątobliwych mężów dzielących włos na czworo, przelewających na próżno słowa, by stwierdzili, czy wojowniczka ta była odpowiednio pobożna i czy nie popełniała błędów doktrynalnych. Choć w obejściu grasowały szczury, nie martwili się tym, czy kot ma zęby i pazury, tylko, czy kot jest wystarczająco święty. Wystarczyło, by kot okazał się nabożny i moralny; inne jego cechy nie miały już żadnego znaczenia.
Joanna stanęła przed tym groźnym trybunałem, w skład którego wchodzili wielcy ludzie w sukienkach duchownych, z takim słodkim spokojem zmierzyła się z całą jego uroczystą powagą i ceremoniałem, jak gdyby była jedynie widzem, a nie podejrzaną. Siedziała samotnie na swej ławie, niezmącona. Wiedza mędrców rozbijała się o jej ignorancję; jej niewiedza okazała się jej twierdzą, od murów której odbijały się wszelakie sztuczki i fortele zaczerpnięte z uczonych ksiąg i spadały nie czyniąc jej szkody. Nie były w stanie zmiękczyć oblężonego garnizonu — pogodnego serca i ducha Joanny, który czuwał nad powodzeniem jej misji.
Odpowiadała szczerze na wszystkie pytania, mówiąc o swoich objawieniach i rozmowach z aniołami, oraz o tym, o czym one jej opowiadały. Słowa jej były tak naturalne, żarliwe i szczere, że nawet ci surowi i doświadczeni sędziowie dali im wiarę i przysłuchiwali się jej jak urzeczeni. Jeśli wolelibyście poznać jeszcze jakieś inne świadectwo, zajrzyjcie do kronik, a dowiecie się, że pewien świadek tych zdarzeń zeznał pod przysięgą podczas procesu rehabilitacyjnego, że Joanna odpowiadała „ze szlachetną godnością i prostotą", i w rezultacie stwierdza to samo, co właśnie powiedziałem. Siedemnaście wiosen sobie liczyła — ledwie siedemnaście — i sama zasiadała na swej ławce. A przecież nie lękała się, lecz dzielnie mierzyła się z tą szacowną kompanią uczonych doktorów prawa i teologii, i nie mając wsparcia w żadnej ze sztuk, jakich można się w szkołach nauczyć, posłużyła się urokiem danym jej z przyrodzenia, młodości i szczerości, przemawiając głosem łagodnym, melodyjnym, z wymownością, której źródło płynęło wprost z serca, a nie z głowy. I tym ich oczarowała. Czy to nie był piękny widok? Gdybym mógł, przedstawiłbym go wam tak, jak sam to widziałem; i wiem, co wówczas byście powiedzieli.
Jak już wcześniej powiedziałem, Joanna nie potrafiła czytać. Pewnego dnia uczeni mężowie zadręczali ją i gnębili argumentami, wywodami, obiekcjami, napuszonymi i rozwlekłymi frazesami, zebranymi z prac tego, tamtego czy innego wielkiego autorytetu teologicznego, aż w końcu zniecierpliwiła się i zwróciła do nich ostrymi słowy:
— Nie rozróżniam A od B; ale jedno wiem: przybyłam z rozkazu Pana Niebios, by ocalić Orlean z angielskiego oblężenia i ukoronować króla w Reims. Za to inne sprawy, o których pleciecie, nie mają żadnego znaczenia!
Nieodzownie były to dla niej przykre dni, męczące dla każdego, kto brał udział w tych wydarzeniach. Jej jednak przypadła w udziale najtrudniejsza rola, bo nie miała ani jednej wolnej chwili, lecz stale musiała być do ich dyspozycji i czuwać do późnych godzin, podczas kiedy ten czy tamten inkwizytor mógł się oddalić i odpocząć od trudów dnia, gdy już poczuł się wyczerpany. Ona zaś nie okazywała wyczerpania ani znużenia, i bardzo rzadko traciła nad sobą panowanie. Z zasady była spokojna, raźna i cierpliwa, a po każdym kolejnym dniu wychodziła bez szwanku z potyczek z tymi zaprawionymi mistrzami słownej szermierki.
Pewnego dnia jeden dominikanin zaskoczył ją pytaniem, przez które wszyscy z ciekawością nadstawili uszu. Jeśli o mnie chodzi, to drżałem i powtarzałem sobie, że tym razem biedna Joanna jest skończona, bo nie da się w żaden sposób na to pytanie odpowiedzieć. Przebiegły dominikanin rozpoczął niemrawo, jak gdyby sprawa, o której mówił, była bez znaczenia:
— Zapewniasz nas, że Bóg chce ocalić Francję z angielskiej niewoli.
— Tak, tego właśnie zapragnął.
— Pragniesz otrzymać zbrojnych, abyś mogła ruszyć Orleanowi z pomocą, prawda?
— Tak, a im prędzej do tego dojdzie, tym lepiej.
— Bóg jest wszechmogący i może uczynić każdą rzecz, jakiej sobie zażyczy, czyż nie jest tak?
— Z największą pewnością. Nikt w to nie wątpi.
Dominikanin nagle uniósł głowę i w uniesieniu zadał pytanie, o którym mówiłem:
— To odpowiedz mi na to: skoro zapragnął wyzwolić Francję i jest w stanie uczynić wszystko, czego tylko sobie zażyczy, to po co mu zbrojni?
Kiedy to powiedział, nastąpiło poruszenie i rwetes, wszystkie głowy przepychały się w przód, ludzie przytykali sobie dłonie do uszu, chcąc dosłyszeć odpowiedź. Dominikanin zaś, kiwając z zadowoleniem głową, rozejrzał się, zbierając należne mu uznanie, malujące się na wszystkich twarzach. Joanna nie była zaniepokojona. W jej odpowiedzi nie było nawet krzty niepokoju:
— Bóg pomaga tym, którzy sami sobie pomagają. Synowie Francji stoczą bitwy, lecz to On da im ostateczne zwycięstwo!
Można było wręcz dostrzec blask tego zachwytu, który rozjaśniał kolejne twarze obecnych na sali osób, jak dotknięcie promieni słonecznych. Nawet ten dominikanin zdawał się rad ze sposobu, w jaki udatnie odparowano jego mistrzowski cios. A ja usłyszałem, jak pewien czcigodny biskup wyszeptał, wyrażając się na modłę obowiązującą w owych twardych czasach zarówno kapłanów, jak i lud:
— Na Boga, prawdę powiada to dziecię. Kiedy Bóg zażyczył sobie zgładzić Goliata, wybrał sobie do tego dzieła podobne dziecko!
Innego dnia dochodzenie tak się przeciągało, że wszyscy, prócz Joanny, zdawali się już senni i utrudzeni. Brat Seguin, profesor teologii z uniwersytetu w Poitiers, człek zgorzkniały i złośliwy, natarczywie zasypywał Joannę dokuczliwymi pytaniami, które wygłaszał paskudnym dialektem limuzyńskim — bo pochodził właśnie z Limoges. Wreszcie zapytał:
— Jak to możliwe, że rozumiesz mowę aniołów? Po jakiemu mówią?
— Po francusku.
— A to ci dopiero! Jakże to miło wiedzieć, że tak sobie cenią naszą mowę! Dobrą posługiwali się francuszczyzną?
— Tak... doskonałą.
— Doskonałą, tak? Cóż, pewnie wiesz lepiej. Lepiej pewnie i od ciebie mówili, co?
— Jeśli o to chodzi, to nie... chyba nie — powiedziała i chciała coś jeszcze dodać, lecz urwała w pół słowa. Jednak po chwili dodała, mówiąc jakby sama do siebie: — Ale i tak lepiej niż wy, panie!
Mimo niewinnego wejrzenia jej oczu, widziałem skrywające się w nich rozbawienie. Podniósł się wrzask. Brat Seguin, dotknięty do żywego, zapytał bezceremonialnie:
— Wierzysz w Boga?
— Ależ oczywiście, i pewnie bardziej od was — odpowiedziała Joanna z drażniącą nonszalancją.
Brat Seguin postradał cierpliwość i nie szczędził jej cierpkich uwag, aż w końcu wybuchnął wściekle, wołając:
— Znakomicie, a zatem powiadam tobie, tak mocno w Boga wierzącej: otóż Bóg nie życzył sobie, byśmy uwierzyli ci, póki nie dasz nam jakiegoś znaku. Gdzie twój znak? Pokaż nam go!
Rozjuszona Joanna aż się zerwała na nogi i wygłosiła z zapałem ripostę:
— Nie przyjechałam do Poitiers po to, by dawać znaki czy czynić cuda. Poślijcie mnie do Orleanu, a będziecie mieli w bród znaków. Dajcie mi zbrojnych — ilu chcecie — i pozwólcie mi ruszać w drogę!
Z jej oczu biły płomienie; jakże bohatersko prezentowała się ta maleńka osóbka! Wyobraźcie sobie tylko! Rozległa się burza oklasków, ona zaś usiadła zarumieniona, bo jej wrażliwy charakter nie lubował się w podobnych wyróżnieniach.
Ta przemowa oraz dysputa na temat języka francuskiego zapewniły jej przewagę nad bratem Seguinem, podczas gdy on nic na tym nie zyskał. Ale mimo swej zgryźliwości okazał się również mężnym i uczciwym człowiekiem, o czym świadczą kroniki dziejowe; podczas Procesu Rehabilitacyjnego mógł śmiało zataić swą sromotną klęskę, ale tego nie zrobił, tylko dokładnie opisał ją w swoich zeznaniach.
Pod koniec tych trzytygodniowych obrad owi sukienkowi mędrcy i profesorowie przypuścili wspólny atak na całej linii, przytłaczając Joannę zastrzeżeniami i argumentami wydobytymi z pism wszelakich możliwych starożytnych i czcigodnych autorytetów Kościoła rzymskiego. O mało jej nie poskromili, jednak jakoś się otrząsnęła i dała im kontrę, wołając:
— Posłuchajcie! Księga Boża warta jest o wiele więcej od tych wszystkich dzieł, które to przytaczacie, i ja jej się trzymam. I powiadam wam, że znajdują się w tej Księdze rzeczy, których żaden z was się nie doczyta, mimo całej swej uczoności!
Od samego początku Joanna była gościem pani de Rabateau, małżonki jednego z rajców z Poitiers. Do jej domu ściągały wieczorami najważniejsze damy z miasta, pragnące widzieć się z Joanną i z nią się rozmówić. Prawdę mówiąc, nie tylko damy tam przychodziły, ale i starzy juryści, rajcy oraz uczeni z uniwersytetu. Wpływowi ci ludzie przywykli do tego, by każdą dziwną i niejasną sprawę ostrożnie rozpatrywać, obracając na wszystkie strony, aby i tak nadal w nią powątpiewać. Mimo to przybywali tam co wieczór i z każdym wieczorem coraz mocniej ulegali wpływom tej tajemnej mocy, tego czaru, tej nieuchwytnej i nieopisanej fascynacji, która była najniezwyklejszym z darów Joanny d'Arc. Zarówno wielcy, jak i maluczcy rozpoznawali i wyczuwali tę ujmująca i przekonującą moc, której ani jedni, ani drudzy nie potrafili wyjaśnić, ani opisać. I jeden za drugim, wszyscy się jej poddawali, mówiąc: „Bóg nam to dziecko zesłał."
Spędzająca całe dnie przed trybunałem Joanna, musiała podporządkowywać się jego sztywnym zasadom, co stawiało ją w niekorzystnym położeniu, gdyż sędziowie nadawali bieg sprawom. Wieczorami sprawy przyjmowały odmienny obrót, to Joanna przewodniczyła rozprawom, zyskiwała swobodę wypowiedzi, przemawiając do swoich sędziów. Skutek mógł być tylko jeden: wszystkie sprzeciwy i przeszkody, jakie sędziowie żmudnie stawiali za dnia, ona wieczorem odczarowywała. W końcu zjednała sobie wszystkich sędziów i doczekała się doniosłego, jednogłośnie wydanego werdyktu.
Jakże imponujący był to widok, gdy przewodniczący trybunału odczytał werdykt, zasiadając na swoim tronie, pośród wszystkich znamienitych ludzi z miasta, którzy tylko zdołali wejść i zająć miejsca na sali sądowej. Wpierw miały miejsce przewidziane obyczajem i prawem ceremonie stosowne dla podobnych sytuacji; potem, kiedy znowu zapadło milczenie, odczytano werdykt, pośród takiej głębokiej ciszy tak, że każde słowo było słychać nawet w najodleglejszych zakątkach sali:
— Dowiedziono, co niniejszym ogłaszamy, że Joanna d'Arc, zwana Dziewicą, jest dobrą chrześcijanką i dobrą katoliczką; że w jej osobie i słowach nie ma nic, co sprzeciwiałoby się wierze, oraz że król może i powinien przyjąć proponowaną mu pomoc, albowiem odrzucając ją, mógłby obrazić Ducha Świętego i okazać się niegodnym łask Bożych.
Sędziowie powstali, wybuchła niczym nie powstrzymywana burza oklasków, zamierająca i wybuchająca wciąż na nowo. A ja utraciłem Joannę z oczu, gdyż pochłonęła ją ogromna fala ludzi, którzy spieszyli, chcąc jej pogratulować i pobłogosławić ją samą oraz sprawę francuską, teraz uroczyście i nieodwołalnie złożoną w jej maleńkie dłonie.
Powyższy tekst pochodzi z książki Marka Twaina, Joanna d'Arc.
Mark Twain
Joanna dArc
Przełożyła Katarzyna Ciarcińska
Wyd. I
Str. 540
Format 145 x 205
ISBN 978-83-211-1971-7
opr. mg/mg