W imię wolności - z Bogiem w sercach

Protest poznańskich robotników z 1956 r. to nie tylko wołanie o wolność i chleb. To także wołanie o Boga i wolność religijną

W imię wolności - z Bogiem w sercach

Poznańscy robotnicy, którzy rankiem 28 czerwca 1956 r. wyszli w proteście na ulice, nie upominali się tylko o wolność i chleb. „My chcemy Boga” — krzyczeli równie głośno, jak w sprawie zniesienia wyzysku. A na przemian z hymnem narodowym w 100-tysięcznym zgromadzeniu rozbrzmiewała Rota i pieśni religijne.

Wymiar symbolu ma fakt, że na Poznańskich Krzyżach, czyli Pomniku Ofiar Czerwca 1956 na placu Mickiewicza w Poznaniu, który stoi już 33 lata, litery z wezwaniem „O Boga” są wyraźnie jaśniejsze, mniej zaśniedziałe niż pozostała część inskrypcji: „Za wolność, prawo i chleb”. Dodane zostały bowiem dopiero osiem lat temu, w czerwcu 2006 r., przy okazji obchodów 50. rocznicy buntu robotników Poznania. Wcześniej nie było to możliwe.

„Za wcześnie” na Boga

Już samo odsłonięcie tego pomnika, które nastąpiło 28 czerwca 1981 r., czyli w 25. rocznicę czarnego czwartku, było ogromnym przełomem. Pod wpływem żądań „Solidarności” władze PRL musiały zgodzić się na postawienie monumentu, który dobitnie pokazał,  że cała historia „ludowego” państwa to walka rządzących ze społeczeństwem. Unaoczniły to mocno wyeksponowane daty kolejnych przesileń: 1956 oraz 1968, 1970, 1976, 1980 i 1981. Jeszcze mocniejsze przesłanie stanowiły wspomniane już słowa „Za wolność, prawo i chleb”, bo jasno pokazały, że Polacy musieli stale i ofiarnie upominać się o wartości, które komunizm rzekomo z definicji oferował ludziom pracy. Szczególną, bo głęboko religijną i patriotyczną wymowę zyskała forma  architektoniczna pomnika: dwa 21-metrowe krzyże ze stali (spięte jednym ramieniem i połączone węzłami) to bowiem symbole śmierci i zmartwychwstania, a stojący przy nich  posąg z głową orła jednoznacznie nasuwa skojarzenie z godłem państwowym, czyli istotą i duchem polskości. Zwycięski projekt rzeźbiarza Adama Graczyka i architekta Włodzimierza Wojciechowskiego, opatrzony w konkursie godłem „Jedność”, miał niesamowitą siłę wyrazu, ale — mimo wszystko — na wezwanie „O Boga” było wtedy „za wcześnie”. Zwłaszcza dla władz PRL, które pod presją 10-milionowej „Solidarności” zgodziły się wprawdzie przypomnieć swoje zbrodnie i zaaprobowały pomnikową symbolikę chrześcijańskich krzyży (także w Gdańsku przed stocznią), ale imienia Boga w przestrzeni publicznej bały się jak ognia.

W biedzie i kłamstwie

— Bieda, a do tego zakłamanie i bezbożnictwo — tak społeczne i polityczne realia lat 50. w Polsce wspomina Janina Stasinowska, poznanianka, która w czerwcu 1956 r. —  miała prawie 17 lat i w pełni świadomie znalazła się w tłumie protestujących na placu przed Zamkiem w Poznaniu, obok którego swoje siedziby miały wówczas władze miejskie i partyjne. — Jak ludzie mieli się nie zbuntować, kiedy w robotniczych domach — tak jak u nas — jadło się przeważnie chleb z margaryną, posypany cukrem, albo smelkę, czyli po poznańsku kawałki chleba w podgrzanym mleku. A na obiad? Zupa na kościach, kaszanka, ziemniaki ze słoniną. Na porządny kawałek mięsa nie wystarczało pieniędzy. Tylko że jak człowiek poszedł do szkoły czy do pracy, to słyszał, że żyje w raju na ziemi. I że wszystko zawdzięcza Stalinowi, z którego zrobiono bożka. Kiedy umarł w marcu 1953 r., to nas spędzili do szkolnej auli i podejrzany wydawał się każdy, kto nie płakał po „wodzu ludzkości”. Za to prawdziwego Boga chwalić nie mogliśmy. Mnie, choć byłam już prawie dorosła, mama nie wypuszczała z domu bez pacierza, ale manifestowanie wiary poza domem nie mieściło się w głowie. Wychowałam się w bardzo religijnej rodzinie, dlatego wielkie wrażenie zrobił na mnie widok ludzi, którzy wtedy w 1956 r. publicznie, i to przed samym komitetem partii, na ówczesnym placu Stalina w Poznaniu, śpiewali „Boże, coś Polskę przez tak liczne wieki...”. Była wrzawa, ludzie krzyczeli różne hasła, ale mnie — pamiętam — najbardziej poruszyły te śpiewy.

Wyzysk w imię postępu

To, co z własnego, nastoletniego życia zapamiętała pani Janina, znajduje pełne potwierdzenie w danych i faktach historycznych. Po śmierci Stalina komunizm wszedł w fazę ostrego kryzysu, bo choć terror nieco zelżał i osłabł kult jednostki, to jednak uwidoczniły się społeczne i ekonomiczne patologie ustroju opartego na centralnym planowaniu, systemie nakazowo-rozdzielczym, biurokracji i ideologizacji gospodarki w całkowitym oderwaniu od rachunku ekonomicznego. Wszystko to w połowie lat 50. doprowadziło do wyraźnego spadku stopy życiowej Polaków, obniżenia płac, obcięcia premii, wstrzymania  dodatków i deputatów, pogorszenia zaopatrzenia w żywność i artykuły codziennego użytku. Ludzie mieli powszechne poczucie, że żyje się znacznie gorzej i trudniej niż przed wojną. Na to nakładały się problemy w zakładach pracy, gdzie brakowało surowców i prefabrykatów, szwankowała kooperacja, częste były przestoje, a władze i dyrekcje fabryk w odpowiedzi podwyższały normy produkcyjne i utrzymywały podatek akordowy, który absurdalnie uderzał w najbardziej wydajnych robotników. Właśnie kwestia tego niesłusznie naliczanego podatku od wynagrodzeń, który — wbrew obietnicom — nie został wycofany, stała się 28 czerwca 1956 r. bezpośrednim  zarzewiem protestu w Zakładach Przemysłu Metalowego H. Cegielski Poznań, które wtedy nosiły nazwę Zakłady im. Stalina Poznań (ZiSPO). Poznaniacy wyszli na ulice, bo dość mieli już bezmyślnej eksploatacji robotników, fatalnej organizacji pracy, złego zarządzania i na dodatek dyskryminowania Wielkopolski, w której obniżano nakłady na ochronę zdrowia, budownictwo mieszkaniowe i gospodarkę komunalną, aby wesprzeć bardziej zacofane regiony.

Walka z religią

W sferze duchowej też nie było lepiej, gdyż komuniści po przejęciu władzy wszelkimi sposobami walczyli z katolicyzmem, zupełnie ignorując fakt, że od wieków stanowił on dla Polaków religijny i moralny fundament. Lata 50. były pod tym względem najgorsze: zlikwidowano naukę religii w szkołach i zniesiono (czyniąc je dniami roboczymi) święta kościelne, najpierw (1951) trzeciomajowe Najświętszej Maryi Panny Królowej Polski, potem także Trzech Króli i Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny. Jednocześnie licznym represjom poddano duchowieństwo, czego skrajnym przykładem (1953) było skazanie na 12 lat więzienia ordynariusza kieleckiego biskupa Czesława Kaczmarka za rzekome szpiegostwo na rzecz Stanów Zjednoczonych, a także aresztowanie w jego rezydencji prymasa Polski kard. Stefana Wyszyńskiego i osadzenie go w strzeżonym klasztorze, który w istocie był więzieniem. Otwarta walka władz PRL z Kościołem osłabła nieco dopiero po politycznej odwilży z października 1956 r., kiedy na krótko przywrócono naukę religii w szkołach, a Sąd Najwyższy uchylił wyrok wobec bp. Kaczmarka. Kiedy jednak 28 czerwca 1956 r. podnieśli bunt poznańscy robotnicy, nic jeszcze nie zapowiadało tych ustępstw. Dlatego poranny pochód protestacyjny pracowników ZiSPO, do których dołączyli koledzy z ZNTK, MPK, Wiepofamy, Fabryki Maszyn Żniwnych i wielu innych zakładów, bardzo szybko przekształcił się z marszu pod hasłami płacowymi i socjalnymi w powstanie o charakterze narodowym, antykomunistycznym i antysowieckim, w którym akcentowanym wątkiem była także kwestia swobody wyznawania wiary.

Słowa budzące ducha

Ludzie wznosili hasła „Chcemy chleba”, „Jesteśmy głodni”, „Wolności”, „Precz z bolszewizmem”, „Żądamy wolnych wyborów”, „Precz z Ruskimi”, ale także „My chcemy Boga” czy „Przywrócić religię w szkołach”. Właśnie ze względu na te głośno wtedy podnoszone, ale potem pomijane w przekazach hasła religijne, wielkopolska „Solidarność” w 2006 r. wystąpiła z propozycją dodania na pomniku Ofiar Czerwca 1956 wezwania: „O Boga”. Ówczesny przewodniczący regionalnych struktur związku, Bogdan Klepas, powoływał się między innymi na ustalenia prof. Edmunda Makowskiego, autora monografii Poznański Czerwiec 1956. Pierwszy bunt społeczeństwa w PRL, który potwierdził, że w tłumie demonstrantów wznoszono hasła dotyczące Boga i wiary. A trzeba dodać, że historyk ten, specjalizujący się w historii Wielkopolski w XX w., nie był w najmniejszym stopniu związany z Kościołem. Przeciwnie, od roku 1954 aż do 1990 należał do partii komunistycznej, współredagował kwartalnik KC PZPR „Z Pola Walki”, w czasie stanu wojennego w 1982 r. został kierownikiem Zakładu Historii Polski Ludowej na UAM, a później przez dwa lata był dziekanem Wydziału Historycznego. I nie miał najmniejszych oporów, aby w naukowym opracowaniu napisać, że już same melodie pieśni religijnych, nie mówiąc o słowach, budziły podniosły nastrój wśród manifestantów.

Kule przeciw prawdzie

— Książki prof. Makowskiego nie czytałem, ale choć mam już prawie 80 lat, polegam na swojej pamięci — podkreśla Franciszek Bartczak, który jako młody, 21-letni robotnik w czasie buntu sprzed 58 lat „cały aż się gotował”. — Skłamałbym, gdybym powiedział, że wtedy z kolegami myśleliśmy o modlitwach. Człowiek był młody i hardy, chcieliśmy wykrzyczeć swoje niezadowolenie, a najlepiej to dać nauczkę tym, co gnębili naród. „Czerwona burżuazja” o nich wtedy mówiliśmy. Jak w tłumie poszło hasło, że idziemy „na Młyn”, czyli pod więzienie na Młyńskiej, to ani strachu nie czułem, ani nie myślałem, co będzie potem. Szliśmy jakby niesieni jakąś siłą, rozkrzyczani i bojowi. Procesji Bożego Ciała to nie przypominało, ale trzeba przyznać, że były też grupy ludzi, którzy podkreślali swoją wiarę. Przed świeżo wtedy odbudowanym kościołem św. Marcina niektórzy manifestanci to nawet publicznie klękali. Wiem to z opowiadań. A sam mogłem obserwować, jak w tłumie wzbierała moc, kiedy rozlegały się pieśni znane z kościoła. Tysiące ludzi i te słowa: „My chcemy Boga, Panno Święta! O, usłysz naszych wołań głos!”. Umarłego by to poruszyło — przyznaje pan Franciszek.

Nawet w poznańskiej prasie z października 1956 r., kiedy na fali odwilży można było trochę więcej powiedzieć, jeden z uczestników czerwcowej manifestacji wyznawał, że w tłumie przed gmachem uniwersytetu „ogarnęło go poczucie niezwykłości”, które „było dominujące”. Bo wspólne śpiewy patriotyczne i religijne umacniały tożsamość i jedność poznaniaków oraz rodziły odwagę. W Rocie zamiast słów „nie będzie Prusak...” śpiewano „nie będzie Rusek pluł nam w twarz”. Najbardziej zdeterminowani chwycili za broń, aby zbrojnie odpowiedzieć na krwawą pacyfikację zbuntowanego miasta, którą zarządzono w KC PZPR w Warszawie, a prowadził ją — w sile czterech dywizji, w tym dwóch pancernych  wiceminister obrony narodowej gen. Stanisław Popławski.

Strach przed pamięcią

Zemsta władz była krwawa — według różnych szacunków podczas Poznańskiego Czerwca'56 zginęło od 74 do 57 osób, a ówczesny premier Józef Cyrankiewicz dzień po masakrze w słynnym przemówieniu radiowym  (29 czerwca 1956) straszył, że władza ludowa „odrąbie rękę” każdemu, kto ją podniesie na rządzących. Ten strach komunistów przed gniewem uciskanych przez nich ludzi, a także przed „nieopatrznym” przypomnieniem czerwcowego buntu, był tak wielki, że jeszcze 1983 r. władze PRL nie pozwoliły papieżowi Janowi Pawłowi II na modlitwę 20 czerwca przed Poznańskimi Krzyżami w czasie jego pielgrzymkowej wizyty w stolicy Wielkopolski. Dopiero po upadku komunizmu, 3 czerwca 1997 r., Ojciec Święty mógł spotkać się z młodzieżą na placu Mickiewicza w Poznaniu. I wtedy przypomniał, że stojący tam pomnik Ofiar Czerwca 1956 został wzniesiony dla uczczenia wydarzeń, „które były wielkim protestem przeciwko nieludzkiemu systemowi zniewalania serc i umysłów człowieczych”. Dodanie na tym monumencie rok po śmierci śp. Jana Pawła II wezwania „O Boga” stanowiło symboliczne dokończenie budowy pomnika poświęconego bohaterom robotniczego  powstania.     

 

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama