W nocy z 25 na 26 kwietnia 1986 r. doszło do awarii reaktora nr 4 w elektrowni atomowej w Czarnobylu, w Ukraińskiej Socjalistycznej Republice Sowieckiej
W nocy z 25 na 26 kwietnia 1986 r. doszło do awarii reaktora nr 4 w elektrowni atomowej w Czarnobylu, w Ukraińskiej Socjalistycznej Republice Sowieckiej. Po północy doszło do niekontrolowanej reakcji łańcuchowej i wybuchu wodoru, który rozsadził rdzeń reaktora i rozszczelnił go. Do powietrza przedostały się substancje radioaktywne.
Oficjalnie mówi się, że na krytyczne promieniowanie było narażonych ok. 140 pracowników elektrowni, z których 28 zmarło na miejscu, zginęło także dwóch strażaków próbujących ugasić elektrownię. Szacuje się, że na bardzo duże dawki promieniowania mogło być narażonych około tysiąca osób. Sytuacja była niezmiernie poważna, ze strefy szczególnego zagrożenia wokół elektrowni ewakuowano ok. 300 tys. ludzi.
Trudno ocenić rzeczywistą liczbę ofiar, bowiem poza ewakuowanymi zagrożeni byli także ci, którzy mieli zabezpieczyć miejsce katastrofy — a mogło to być nawet 500 tys. sowieckich żołnierzy i strażaków. Ugaszenie reaktora zajęło przecież 10 dni, a potem trzeba było zalać go w betonową „trumnę” i zabezpieczyć miejsca opuszczone przez ewakuowanych — w tym nieodległą od elektrowni Prypeć.
Chmura niosąca groźne substancje przesuwała się po katastrofie na północny zachód, obejmując znaczną część Europy, i nie da się oszacować, jakie żniwo zebrała nie tylko w okolicy Czarnobyla, ale także znacznie dalej. Wszędzie tam, gdzie spadał radioaktywny pył i docierało skażone powietrze.
Związek Sowiecki nie mógł sobie jednak pozwolić na przyznanie, że doszło do groźnego wypadku. Dlatego media milczały — a co więcej, reglamentacja informacji była tak ścisła, że do czasu, gdy zachodni dziennikarze zaczęli mówić o katastrofie, nie wiedziały o niej nawet niektóre ważne persony w Moskwie. Informacji nie przekazywano także do krajów satelickich, choć niektóre z nich zostały częściowo ogarnięte radioaktywną chmurą. Interes imperialny był ważniejszy niż ludzkie zdrowie...
Katastrofy nie dało się jednak utrzymać w tajemnicy, dzień po niej, 27 kwietnia, przyrządy szwedzkich stacji pomiarowych wykazały radioaktywność powietrza. Wkrótce informacje zaczęły się pojawiać w skandynawskich mediach, a 28 kwietnia wieczorem radio BBC sugerowało, że przyczyną pojawienia się groźnej chmury nad częścią Europy może być awaria elektrowni w ZSRS.
Swoistym paradoksem jest fakt, że zatajenie informacji o tragicznej w skutkach katastrofie nastąpiło w czasie, gdy w Sowietach trwała pierestrojka, a Michaił Gorbaczow głosił hasła glasnosti, czyli jawności. Ścisła cenzura informacji o awarii reaktora w chwili, gdy nagłośnienie sprawy służyłoby dobru narażonych na niebezpieczeństwo ludzi i uruchomienie kanałów komunikacyjnych dopiero po tym, gdy głos zabrały rozgłośnie zachodnie, było dojmującym dowodem, że mimo głoszonych haseł mentalność władców Kremla się nie zmieniła. W wyniku prób zablokowania informacji o katastrofie, a potem bagatelizowania jej rozmiarów podkopana został wiara w skuteczność i czystość intencji nowego sowieckiego przywództwa, co miało pewne znaczenie dla dalszego przebiegu pierestrojki, nieoczekiwanie i wbrew woli Gorbaczowa przynoszącej upadek Związku Sowieckiego.
W PRL drastyczne podniesienie wskaźników radioaktywności powietrza odnotowano dwa dni po awarii — 28 kwietnia. Mimo to na kilkadziesiąt godzin zakneblowano media. Ponieważ Sowieci milczeli, władza nie bardzo wiedziała, z czym tak naprawdę ma do czynienia i co ma robić.
Polscy komuniści byli ostrzegani przez specjalistów, że sytuacja jest poważna. Za najbardziej narażonych na oddziaływanie radioaktywnego pyłu uznano mieszkańców wschodniej i północnej ściany Polski, bowiem wiatr gnał chmurę od wschodniej granicy ku Wybrzeżu. Zalecano zamknięcie szkół, ograniczenie do minimum wychodzenia z domu, zakaz wypasu bydła, badanie radioaktywności nowalijek, mięsa, przetworów mlecznych — bowiem radioaktywny pył opadający na rośliny i łąki pastewne mógł doprowadzić do skażenia mleka. Interes sowieckiego imperium był jednak ważniejszy, by nie powodować paniki, z części sugerowanych działań zrezygnowano. Zdecydowano natomiast o podawaniu, przede wszystkim dzieciom, płynu „Lugola”. Miał on przeciwdziałać gromadzeniu się w tarczycy izotopu jodu. Mawiano wówczas z przekąsem, że Lugola to sowiecka coca-cola. W pierwszej kolejności podano go oczywiście najwyższym aparatczykom partyjnym i ich rodzinom, jak twierdzą niektórzy, także niektórym reprezentantom służb mundurowych.
Cenzura skutkowała jednak powszechną paniką. Uspokajające, lakoniczne komunikaty nikogo nie mogły przekonać. Zaufanie do rządzących komunistów i podlegających im mediom było zerowe. Blokada informacyjna wzbudzała także wściekłość wobec rządzącej ekipy, która — ponownie — chroniąc sowiecki interes, narażała własnych obywateli. Niezależnie od działań władz ludzie i tak starali się nie wychodzić z domów.
Żeby przekonać, że zagrożenia nie ma, komuniści postanowili — wbrew radom części specjalistów — nie odwoływać pochodów na 1 maja. Co więcej dokładano starań, by odbyły się nawet z większą pompą niż zwykle i by były wyjątkowo tłumne. Dygnitarze partyjni dzielnie prężyli się na trybunach, trudno jednak ocenić, o czym myśleli pod przylepionymi sztucznymi uśmiechami.
Dzisiaj ocenia się, że promieniowanie nie było wysokie, że faktyczne zagrożenie było znacznie mniejsze niż sądzono 30 lat temu. Mimo tych uspokajających wypowiedzi warto pamiętać, że na ścianie wschodniej Polski w ciągu dziesięciu lat od katastrofy odnotowano wyraźne zwiększenie zachorowalności na raka tarczycy... Znaczący wzrost zachorowalności odnotowano także na Ukrainie i Białorusi.
opr. ab/ab