Jesienią 1951 roku na żądanie Stalina Polska zmieniła swoje granice, zrzekła się części żyznych terenów nadburzańskich, a w zamian otrzymała ubogi fragment Bieszczad. Rozpoczęły się masowe wysiedlenia
Jesienią 1951 roku na żądanie Stalina Polska zmieniła swoje granice, zrzekła się części żyznych terenów nadburzańskich, a w zamian otrzymała ubogi fragment Bieszczad. Przymusowo przesiedlono wtedy kilkadziesiąt tysięcy ludzi - Polaków i Ukraińców związanych od pokoleń ze swoją ziemią. Jakie drugie dno miało życzenie Stalina?
Sześć lat po II wojnie światowej, kiedy wydawało się, że granice są ustalone, mieszkańcy znad Buga i Sołokiji zostali zmuszeni, by zamienić równiny na góry, a ci z Bieszczad góry na bezkresne stepy. Jednych rzucono do krytych strzechą chat, innym kazano budować lepianki. Ukraińców i Polaków połączył wspólny wysiedleńczy, pełen dramatów los. Tą mało znaną dla nas kartę historii Polski i ZSRR przedstawił w książce – reportażu Krzysztof Potaczała. Zatytułował ją tak, jak opowiadali mu wysiedleni: „To nie jest miejsce do życia. Stalinowskie wysiedlenia znad Bugu i z Bieszczad”. Opowieść jest autentyczna, bo pełna wspomnień ludzi, którzy w październiku i listopadzie 1951 roku zostali przesiedleni w Bieszczady w ramach „Akcji H–T”. Jej nazwa pochodzi od pierwszych liter wysiedlanych powiatów: Hrubieszów – Tomaszów.
Stalin zakreślił teren
„Stało się to w Moskwie. Stalin sięgnął po pióro i zakreślił na mapie teren, który chciał zakreślić. Był rok 1950. Wojna nad Bugiem skończyła się sześć lat wcześniej. W nowych granicach, wytyczonych podobno na zawsze, ludzie próbowali zabliźnić rany i skleić popękane życie, dzień po dniu, miesiąc po miesiącu. (…) Ziemia, jak dawniej, była hojna (...). Tłusta i wierna, ziemia, której zazdrościła Polsce cała Europa. Po latach więc znowu zaświeciło słońce – na tej płaszczyźnie przyklejonej do Bogu i Sołokiji, gdzie, jak mawiali z dumą miejscowi, pomidory rosły „nieomal tak wielkie jak dynie, a pszenica z łatwością „kryła dorosłego chłopa”. Odtąd miało być tylko lepiej” - pisze Krzysztof Potaczała.
Miało być lepiej, ale polscy komuniści w tajemnicy przed społeczeństwem prowadzili rozmowy z Sowietami, a właściwie Sowieci z rządem PRL, które zostały sfinalizowane w lutym 1951 roku w Moskwie. Rozmowy zaczęły się po odkryciu przez polskich geologów nad Bugiem bogatych złóż węgla kamiennego. Stalin słysząc o tym postanowił odebrać je Polakom. Złoża były tak duże, że już po przejęciu ich przez ZSRR wydobywano tam około 15 milionów ton węgla rocznie, czyli połowę wydobycia w przedwojennej Polsce. Tego Stalin nie mógł nam darować.
Jak pisze Potaczała, o korekcie granicy Polacy dowiedzieli się dopiero 22 maja 1951 roku, na cztery dni przed ratyfikowaniem przez Sejm umowy, która weszła w życie 14 czerwca tegoż roku. Natomiast samej wymiany terenów dokonano kilka miesięcy później – 26 listopada 1951 roku. Kiedy do Polaków nad Bugiem zaczęły docierać wiadomości, że mają zostawić wszystko na zawsze, nie mogli w to uwierzyć. Tak zdecydował Stalin, a władze komunistyczne Polski Ludowej nie sprzeciwiły się towarzyszom radzieckim. Na dodatek Stalin chciał, by w świat poszła informacja, że to polski rząd poprosił o wymianę ziem i dla PRL to „świetny” interes. Niestety tak się stało. Również Ukraińcy i Polacy nad Sanem i Strwiążem w Bieszczadach żyli przez długie miesiące w tej samej nieświadomości jak Polacy nad Bugiem i Sołokiją. Ostatecznie ich też Rosjanie wysiedlili, ale na dalekie stepy. Wielu Polaków z Bieszczad chciało tam pozostać, bo za chwilę będzie tam znowu Polska, ale ZSRR na to się nie zgodził.
480 km²
Umowa między ZSRR a PRL o zmianie granic z 1951 roku dotyczyła wymiany terenów o powierzchni 480 km². Zgodnie z nią oddaliśmy fragment województwa lubelskiego z miejscowościami: Bełz, Uhnów, Krystynopol, Waręż, Chorobrów oraz lewobrzeżną część Sokala – Żwirkę, wraz z linią kolejową Rawa Ruska – Krystynopol. Przekazaliśmy Rosji Sowieckiej cztery gminy w całości i fragmenty trzech kolejnych.
W zamian otrzymaliśmy fragment naszego przedwojennego powiatu leskiego, obejmujący część dorzecza dolnego Sanu od Smolnika po Solinę z Ustrzykami Dolnymi wraz z wyczerpanymi złożami ropy. Wtedy - po wojnie był to fragment ówczesnego obwodu drohobyckiego należącego do USRR. Obecnie są to miasto Ustrzyki Dolne oraz wsie Czarna, Lutowiska, Krościenko, Bandrów Narodowy, Bystre i Liskowate wraz z terenami okolicznymi.
Według postanowień umowy cały majątek nieruchomy, czyli budynki, kołchozy, infrastruktura, linie kolejowe, przechodził wraz z terytorium na rzecz nowego właściciela. Pozostawiono jedynie prawo do majątku ruchomego, a więc sprzętu rolniczego, taboru kolejowego, inwentarza żywego, pod warunkiem wywiezienia go. Zanim mieszkańcy nad Bugiem oddali swoje domy w teren ruszyły komisje, które spisywały prywatny majątek: domy, stodoły, chlewy, stajnie, ogrody, sady, zagrody i pola. Mierzyły metry kwadratowe, kubatury, ary, hektary. Opisywały stan techniczny budynków, na koniec posuwając właścicielowi do podpisania protokół, pouczając, że niczego nie może zmienić ani demontować.
Można było uzyskać dokument podróży w Bieszczady lub na północ czy południowy zachód. Wielu mieszkańców znad Buga słysząc o tym, pomyślało o Niemcach, którzy chętnie wróciliby na tzw. Ziemie Odzyskane. Byli też przekonani, że oni wrócą nad Bug, więc z Bieszczad będzie bliżej niż ze Śląska albo Mazur. Wybierali więc Bieszczady i nie zniechęcały ich pogłoski, że oddany przez Sowietów teren jest wyniszczony i odbiega cywilizacyjnie od reszty kraju, że są tam liche pola, nędzna zabudowa i błotniste drogi. Ostatecznie na osiedlenie się na tzw. Ziemie Odzyskane, w poniemieckich gospodarstwach zdecydowało się ok. siedem i pół tysiąca Polaków z terenów nadburzańskich. Ci skierowani na Dolny Śląsk, Pomorze i Mazury odjechali latem w wagonach z dobytkiem. Ci, którzy mieli „bilety” w Bieszczady zostali do jesieni.
Zostawić dom wymalowany
Zanim ruszył pierwszy transport w Bieszczady w październiku 1951 roku na zebraniach słuchali o górach bogatych w gaz ziemny i lasy. „Na jednym z zebrań – pamięta Kazimierz Tetera - tłumaczono osłupiałym mieszkańcom, jak wspaniałomyślny jest wschodni sąsiad, który widząc nasze trudności w zaopatrzeniu w ropę, z serca nam je oddaje. I że przekazany Polsce obszar jest sześciokrotnie bogatszy od tego, który ma wziąć z zamian ZSRR. Nie wiem, czy ktoś w to uwierzył. Wszyscy słuchali z kamiennymi twarzami, bojąc się odezwać”. UB, KBW, MO było na ulicach, w sklepach i gospodach. Im bliżej wysiedlenia tym było ich coraz więcej. Każdy wiedział, że za słowa przeciwko wysiedleniu, czekają komunistyczne represje. Władza ogłosiła też, że przed opuszczeniem domu jego mieszkańcy mają pobielić drzewa w sadach, wyrwać chwasty w ogrodach, wysprzątać podwórza, obory i domy, pomalować ściany, wyczyścić kominy i piece, a klucze zostawić w drzwiach. A kiedy nadszedł dzień wywózki mogli się udać na dworzec wtedy, gdy komisja sprawdziła, czy wszystko dobrze zostawili.
A jednak nie wszyscy się spakowali. Jak zapamiętali bełzianie Dziunek Dobrowolski nie chciał się ruszyć. Pokazał „wała” pełnomocnikom i delegatom Polakom i Sowietom, trzy razy uciekał tym, którzy próbowali wywieść autem. Chodząc po podwórzu grał „Nie rzucim ziemi”, a potem zabarykadował się w domu. Ostatecznie żołnierze wyciągnęli go z chaty, zawieźli na dworzec i wrzucili do wagonu towarowego.
Domostwa przygnębiały
Co Polacy zastali w Bieszczadach? Wspomnienia wryły się w ich pamięć na zawsze. Bełzianin Marian Bielański miał siedem lat, kiedy wraz z matką wysiadł z wojskowej ciężarówki przed drewnianą chatą w pobliżu Strwiąża. „Był już wieczór, żołnierze świecili latarkami i tak nam pokazali nasz nowy majątek. Po ich odjeździe usiedliśmy na tobołach w roku izby, by doczekać ranka. No jak się rozjaśniło, zerwaliśmy się jak poparzeni. Dopiero teraz ujrzeliśmy całą nędzę tej chałupy: zawalony piec, zerwaną instalację elektryczną i posikaną podłogę. Wyglądało tak, jakby jakiś szaleniec krok za krokiem uderzał w nią ostrzem siekiery, żeby nie zostawić ani jednej deski w całości. Wszędzie walały się fekalia, w kuchni leżał zabity kot, a ściany były pomazane krwią. Kolejne dwa koty leżały w przydomowej studni. Nie uwierzyłem, że same się utopiły” - wspomina w „To nie jest miejsce do życia”. Potem pluskwy zdzierali motyką, bo tylko takie narzędzie mieli pod ręką.
Kiedy Józef Bahdaj wyprowadził z wagonu swoje trzy krowy, wyładował skrzynie, kufry i worki usłyszał, że może sobie poszukać domu. Ucieszył się, bo najczęściej gospodarstwa przydzielano odgórnie. „Zatrzymaliśmy się w Hoszowszczyku - opowiada jego syn Roman. - Miałem siedem lat i góry zrobiły na mnie wielkie wrażenie, za to domostwa przygnębiały nawet nierozumiejące powagi sytuacji dzieci. Najbardziej dziwiły chaty bez kominów. Wyobraziłem sobie jak musieli się szukać w domu w tym dymie uchodzącym z pieców”. Były też chaty z kominami i taką udało się zająć rodzinie Bahdajów. Wszystko wymagało remontu, nie tylko domy. Do tego ziemia trudna do uprawy, dlatego wielu latami czekało, że jednak wrócą nad Bug. Na koniec dodam, że już w listopadzie 1952 roku ZSRR zamierzał dokonać kolejnej wymiany granic. Do realizacji nie doszło, bo Stalin umarł.
Opiekun 23/2021