Tsunami, które spowodowało spustoszenie w Azji Pd-Wsch. pokazało, jak jesteśmy bezsilni wobec sił natury. Niestety, wiele wskazuje, że ludzkość nie wyciągnie trwałej lekcji z tych wydarzeń.
Ignorujemy kolejne tragedie, zapominając, że życie ludzkie ma taką samą jednostkową wartość, bez względu na kolor skóry i zasobność portfela. l zachowujemy się niczym budowniczowie biblijnej wieży Babel, zadufani we własną potęgę, uważając, że mamy prawo czuć się równi Panu Bogu.
Władze Cejlonu przez długie lata reklamowały turystyczne walory swojej wyspy (nazywanej dziś Sri Lanką) jako miejsca, w którym mieścił się biblijny raj. Dla setek tysięcy turystów z całego świata Azja Południowo-Wschodnia wydawała się takim rajem. Słońce, plaże, fantastyczna równikowa przyroda, fascynujące kultury miejscowych ludów. Czegóż potrzeba więcej, by uznać, że ogląda się pozostałości krainy wiecznego szczęścia?
Oglądałem fotografie zrobione przez turystów w chwili rozpoczęcia apokalipsy w tym raju. Roześmiani ludzie uciekają przed wielką (ale jeszcze nie tą największą) falą. Śmieją się, pary biegną, trzymając się za ręce, widać wyraźnie, że uważają, iż mają do czynienia z kolejną turystyczną atrakcją. Większość osób widocznych na zachowanych fotografiach nie będzie miała okazji opowiedzieć, co czuły, kiedy nadeszła ta największa fala wielkości kilkupiętrowego domu zabijająca wszystkich i wszystko, co napotkała po drodze.
Nad Oceanem Indyjskim rozegrała się jedna z największych tragedii związanych z lekceważeniem przez człowieka sił przyrody. Zginęło sto kilkadziesiąt tysięcy ludzi. W ogromnej większości nie turystów, tylko rybaków i wieśniaków indonezyjskich, tajskich, cejlońskich. Geografowie nerwowo oglądają mapy, na których będą musieli nanieść korekty, jedne wyspy zniknęły na zawsze pod powierzchnią oceanu, inne zostały przesunięte, na odcinku prawie dwóch tysięcy kilometrów zmieniły się granice wielkich płyt tektonicznych.
Kiedy uczymy się geografii, oglądamy mapy wędrówek kontynentów. Wydaje się jednak, że są one abstrakcją, że historia, ta prawdziwa - rozgrywająca się w czasie milionów lat nas nie dotyczy. Straszliwe tsunami z drugiego dnia świąt Bożego Narodzenia przypomniało ludziom na całym świecie, że mimo naszych komputerów, samochodów i naszego przekonania o ludzkiej potędze, jesteśmy bezsilni wobec sił natury.
W sensie naukowym nie zdarzyło się nic nadzwyczajnego. Dwie wielkie płyty ziemskie azjatycka i australijska lekko otarły się o siebie. Nieopodal wybrzeża Sumatry nastąpiło bardzo silne trzęsienie ziemi. Jego siła, czy jak poprawiają geologowie magnituda, wyniosła prawie 9 stopni w skali Richtera; co niewiele mówi. Więcej powie fakt, że było to największe trzęsienie ziemi zarejestrowane od prawie pół wieku na naszej planecie. W odróżnieniu od trzęsień występujących na lądzie - choćby tego, które dokładnie rok wcześniej zniszczyło irańskie miasto Bam, nie waliły się domy, ludzie nie wpadali w wielkie rozpadliny powstające w ziemi. Tylko i aż zakołysał się ocean. Ot, zwyczajnie, jak milion razy większy poruszony talerz, w którym niesiemy zupę. W epicentrum trzęsienia ziemi powstały jednak gigantyczne fale morskie. Niewidoczne dla tych, którzy znajdowali się na pełnym morzu, bo pędzące pod jego powierzchnią. Z nieprawdopodobną prędkością około 800 km na godzinę (czyli taką, z jaką poruszają się wielkie samoloty rejsowe). W chwili zbliżania się do plaży fala w naturalny sposób wychodziła na powierzchnię, osiągając gdzieniegdzie wysokość dziesięciopiętrowego domu. I wpadała na ląd, zmiatając i niszcząc wszystko, co napotkała po drodze. Kiedy przeglądamy listę krajów dotkniętych kataklizmem, to widzimy, że analogia z poruszonym talerzem pełnym zupy nie jest tak bezsensowna, bo na wschodnim wybrzeżu Afryki, tysiące kilometrów od epicentrum, gigantyczne fale również zabijały ludzi.
Sama nazwa tsunami pochodzi z języka japońskiego. Bo mieszkańcy wysp na Pacyfiku znają to zjawisko, jest ono dla nich codziennością. Być może nie w takiej skali, jak nastąpiło to 26 grudnia, ale wielkie jak domy fale niespecjalnie dziwią Japończyków lub mieszkańców Oceanii. Cały Pacyfik jest pokryty nowoczesną aparaturą monitorującą trzęsienia ziemi i ostrzegającą mieszkańców wybrzeży. Porty i plaże, nadbrzeżne budynki, wszystko jest przygotowane do radzenia sobie z zagrożeniem. Uczeni wprawdzie zgodnie podkreślają, że nie potrafimy dokładnie przewidywać trzęsień ziemi, ale potrafimy nie najgorzej przed nimi się zabezpieczać. A dokładniej, potrafią to ci, którzy mają pieniądze. System ostrzegawczy na Pacyfiku działa, bo finansują go Stany Zjednoczone i Japonia. Każdy mieszkaniec Japonii czy zagrożonej przez tsunami Kalifornii ma telefon, telewizor, radio w samochodzie. Wiadomość o niebezpieczeństwie dociera natychmiast do ludzi wyedukowanych, więc wiedzących, co należy robić, by ocalić życie i dobytek.
O ile bowiem w sensie przyrodniczym tragedia, jaka rozegrała się nad Oceanem Indyjskim nie była niczym niezwykłym, o tyle w kategoriach politycznych i społecznych jest kolejnym dzwonkiem ostrzegawczym, że przepaść dzieląca bogatych od biednych powiększyła się niebezpiecznie. Spójrzmy zresztą na nasze własne reakcje. Telewizje i gazety pełne są relacji z Tajlandii, Sri Lanki i Malediwów. Dlaczego? Bo tam byli europejscy, amerykańscy i australijscy turyści. Czytamy z wypiekami na twarzy historię byłego kanclerza Helmuta Kohla, który uratował się na trzecim piętrze hotelu zalanego do drugiej kondygnacji, dowiadujemy się, że uniósł z kataklizmu głowę Jerzy Urban wypoczywający w Tajlandii czy piłkarze na Malediwach. Lista takich osób może być o wiele dłuższa. Gazety z zachodniej Europy publikują zestawienia, że zaginionych jest 1000 Niemców, 200 Duńczyków itd. A prawie nikt nie interesuje się północną Sumatrą, gdzie zginęło ponad 100 tysięcy ludzi. No tak, ale tam nie było turystów, ofiary to zwykli chłopi i rybacy. To samo dotyczy Indii czy Sri Lanki.
Nikt nie zaprzecza również, że tragedii można było zapobiec. Już pół godziny po trzęsieniu ziemi Amerykanie słali ostrzegawcze informacje do Tajlandii i na Cejlon. I działy się historie jakby żywcem przeniesione z filmów katastroficznych. Urzędnicy odbierający informacje spokojnie stwierdzali, że to nic pewnego, że nie będą straszyć ludzi spokojnie siedzących na plażach. Rybakami wypływającymi w małych łódkach lub suszącymi sieci przejmowali się jeszcze mniej. Był czas, żeby uratować prawie wszystkich, poza Sumatrą, gdzie tsunami uderzyło prawie natychmiast. Wystarczyło, aby ludzie uciekli kilometr, dwa w głąb lądu. To da się załatwić w pół godziny. Najpierw jednak zabrakło wyobraźni. Zacząłem od opisu fotografii turystów cieszących się na widok wielkich fal. Ale w Somalii, gdzie fala zabiła setki ofiar 14 godzin po pierwszym uderzeniu w Tajlandię, wiedziano, co się dzieje, nie było jednak sposobu, żeby zawiadomić tubylców o nadejściu zabójczej fali. Władze tłumaczyły, że nie mogły nawet wysłać samochodu czy helikoptera, bo po drodze zestrzeliliby je antyrządowi partyzanci.
I jeszcze jeden szczegół. W okolicach parku narodowego na wybrzeżu Sri Lanki morze wyrzuca setki ludzkich ciał. Tysiące zginęły w hotelach i chatach. Ale nie znaleziono ani jednego zabitego przez żywioł słonia czy lamparta. Pół godziny przed nadejściem fali zwierzęta z parku narodowego zaczęły uciekać w głąb lądu. Instynkt ostrzegł je przed niebezpieczeństwem.
Pól wieku temu wielki historyk francuski napisał książkę, która odmieniła światową historiografię. „Morze Śródziemne i świat śródziemnomorski w epoce Filipa II" Fernanda Braudela było opisem dziejów z perspektywy morza. Braudel mówił o tzw. historii długiego trwania, dowodząc, że zjawiska umykające naszej uwadze: zmiany przyrodnicze i klimatyczne, obyczaje ludzi ukształtowane przez fakt mieszkania nad morzem, itd. mają o wiele większy wpływ na bieg historii niźli czyny wodzów i królów. Po tragedii nad Oceanem Indyjskim warto sobie ten sposób myślenia przypomnieć. Bo dla Malediwów czy Tajlandii żyjących z turystyki wielkie tsunami jest pierwszym i nie największym z serii nieszczęść. Dalszy ciąg to bieda grożąca setkom tysięcy mieszkańców, którzy stracą pracę w opustoszałych hotelach. To brak możliwości naprawienia szkód - no bo i za co. Charakterystyczne, że na giełdach światowych niebywała tragedia prawie nie wywołała reakcji. Spadła tylko wartość akcji kilku linii lotniczych, takich jak niemiecka Lufthansa, latających do południowej Azji. Bo tragedia dotknęła świata biednych ludzi. Centrum przemysłu Indii znajduje się na północy tego kraju i pół miliarda dolarów strat nie będzie miało istotnego wpływu na gospodarkę tego kolosa. A inne kraje się po prostu nie liczą.
Obawiam się, że po paru tygodniach jedynym śladem tragedii będą opowiastki różnych gwiazdek filmowych, które będą w kolorowych gazetkach opowiadać o tragedii, jaką było utracenie ulubionego kostiumu kąpielowego w zaparkowanym przy plaży samochodzie. Tymczasem naukowcy zapowiadają, że nad Oceanem Indyjskim zanosi się na kilkanaście lat zwiększonej aktywności geologicznej - co oznacza trzęsienia ziemi, kolejne masakry miejscowej biedoty niedostrzegane już przez telewizje, bo niemające tak apokaliptycznego wymiaru. A przede wszystkim niedotykające białych i bogatych.
Mam chwilami wrażenie, że ignorując kolejne tragedie, zapominając, że życie ludzkie ma taką samą jednostkową wartość, bez względu na kolor skóry i zasobność portfela, zachowujemy się niczym budowniczowie biblijnej wieży Babel, zadufani we własną potęgę i uważający, że mamy prawo czuć się równi Panu Bogu. Olbrzymia fala morska powinna uczyć nas pokory i empatii wobec innych. Obserwując relacje znad Oceanu Indyjskiego, mam wszakże wrażenie, że jedyną nauką dla nas jest przekonanie, iżby rozważniej wybierać hotel na następne wakacje. Jak uczy biblijny przykład wieży Babel nie można zbudować. A jedynym skutkiem takiej próby jest ogólna ruina i pomieszanie języków. Języki, jakimi mówimy o tragedii Azji, wskazują, że jesteśmy blisko sytuacji, w której nie będziemy w stanie zrozumieć rodziców dzieci z cejlońskiego przedszkola zmytego przez wielką falę. To byłaby tragedia większa od największych nawet kataklizmów przyrody.
opr. mg/mg