"NIE, NIE BÓJMY SIĘ – QUERIDO JORGE!"

Recenzja: Jerzy Giedroyc, Andrzej Bobkowski, LISTY 1946 – 1961, Warszawa 1997

 

Miał nos nieco orlikowaty, zgrabnie wykrojony, i mógł liczyć wówczas około trzydziestu pięciu lat. Smukły był jak klinga u szpady i wcale szlachetnej postaci, jeno iż był nieco hultaj i podległy z natury chorobie, którą zwano w owym czasie: pieniędzy brak, cierpienie niezmierzone. Mimo to znał on sześćdziesiąt i trzy sposoby, aby je zawsze sprokurować. (...) Co się zaś tyczy biednych magistrów i teologów, tych prześladował bardziej niż kogokolwiek w świecie. (...) Nicpoń, fałszywy gracz, opój, próżniak, dziwkarz największy, jaki kiedykolwiek szlifował bruki Paryża, z tym wszystkim najzacniejsza dusza na świecie.

(F. Rabelais, Gargantua i Pantagruel)

Jeśli powojenne doświadczenie Polski i Polaków na emigracji do niedawna wydawało się nie dość dobrze opisane, to teraz, po latach, znajduje wyczerpujące, wielogłosowe omówienie w strumieniu publikacji listów m.in. Miłosza, Jeleńskiego, Hertza, Gombrowicza, Stempowskiego i Micińskiego, ostatnio - Giedroycia i Bobkowskiego. "Wydaje się - pisał rok temu w »Tygodniku Powszechnym« Jan Kott - jakby listy zaczynały powoli wypełniać lukę bez dna w naszej pamięci. I jeszcze znaczniejszą lukę w przekazywaniu przemyśleń i doświadczeń."

Korespondencja Andrzeja Bobkowskiego i Jerzego Giedroycia może najlepiej dowodzi prawdziwości cytowanej powyżej tezy o walorze historycznej ilustracyjności listów. Giedroyc pozostaje w centrum emigracyjnego tygla, bliżej wydarzeń w Polsce, stając się dla Bobkowskiego zasadniczym źródłem wiadomości o Europie, Francji, ojczyźnie, rodzinie i znajomych - o wszystkim tym, co zostawił, osiedlając się w Gwatemali. Odległość, niepewna w ogniu wybuchających wulkanów bądź lokalnych rewolucji poczta i nieludzkie porto ("jak tylko będzie mnie stać, wyślę panu...") wymusza kondensacyjną skrótowość, nadmierną informacyjność, którą siłą rzeczy mocniej związany jest Giedroyc. Wydarzenia, sensacje ("Co to był za skandal w Londynie? Heca z Fadiejewem?"), kłopoty z "Kulturą", emigracyjne spory, polityka, zamówienia na teksty - to wszystko najczęściej w kilku akapitach. Listy z Maisons-Laffitte stają się tym samym kroniką czasu, kroniką "Kultury", walki - jeśli czytać tę korespondencję, jak chce Jan Zieliński (to właśnie jemu zawdzięczamy, opracowanie tej korespondencji) - "której wróg rysuje się jasno, bez najmniejszej wątpliwości: komunizm jako system totalitarny i imperialistyczny". Informacyjność świetnie jednak przesłania samego autora listu - Giedroyc rzadko pozwala sobie na ton wyraźniej osobisty (Bobkowski: "Czasami potrafi Pan pisać jak człowiek, a nie jak zimny polip redakcyjny...").

Pierwszeństwo w uwodzeniu czytelnika przejmuje zatem Bobkowski, którego listy oprócz porcji wiadomości zawierają relację z ostatnich lektur, są przewodnikiem po kolejnych numerach "Kultury" ("Co z Hostowcem? Wraga bardzo dobry. Dzwonki Józia najlepsze... Kapitalny Gombrowicz..."), awanturniczą książką przygodową z Indianami, rewolucjonistami i... modelarzami w głównych rolach, obrazem Conradowskiego świata twardych zasad w egzotycznych tropikach, są wreszcie gwałtowną filipiką przeciw Europie. "To raczej jakby kartki z dziennika - to mi zawsze najlepiej wychodzi, daje poczucie swobody..."

Swoboda, odważne spojrzenie prawdzie w oczy, zmysł przygody, umiłowanie wolności. Wierność sobie. Niepohamowana witalność tego pisarza wydaje się niektórym recenzentom tym składnikiem literackiego tła, który ma przybliżyć go młodzieży. Bobkowski "wdechowiec", Bobkowski "chuligan", Bobkowski anarchista, Szkice piórkiem - "Biblia dla rowerzystów"... Opowiadanie się po stronie życia a przeciw ideologiom ("Polska, polskość i polactwo..."), przeciw pustym fasadom myśli, nadal - prawie czterdzieści lat od śmierci "Andrzeja, nadwornego błazna »Kultury«" - nie jest propozycją poważną, istotną manifestacją sprzeciwu, ale wciąż jedynie gestem w stronę niedorosłych. Lekcja Gombrowicza najwyraźniej nie zaważyła na powszechnym żądaniu od literatury utrzymania status quo (społecznej) odpowiedzialności i (ostatecznej) powagi. Zamierzony cierpki chichot klowna, anarchiczna samodzielność i antykolektywne niezaangażowanie w końcu zawsze wyzwalają recenzenckie odium, w najlepszym razie zaś pobłażliwe kpiny (w określeniu "Biblia dla rowerzystów" ton tej pobłażliwości również się pojawia...). Rabelais, Villon, Rimbaud, Wilde wyznaczają pewien nurt w literaturze, który od dawna i bez powodzenia szuka swego odpowiednika w języku polskim.

Jeśli Bobkowski wypowiada poglądy polityczne i historiozoficzne, nie jest to skutek nagłego utemperowania osobowości, chwilowej powagi w nieustannym karnawale. Wypływa to raczej z pierwotnego stanowiska, którego pochodną jest zarówno radykalny antykomunizm, jak i "filozofia życia". "Dopóki człowiek nie potrafi wejść w siebie, spotkać się z samym sobą, i powiedzieć sobie samemu to, co powinien by był sobie od dawna powiedzieć, dotąd wszystko będzie »przez szklaną ścianę«." Trzeba zejść do życia, ująć je bezpośrednio - poza posłuszną pomocą idei, które jedynie oddalają od sedna. Być przede wszystkim sobą - potem dla innych. Stąd nienawiść eseisty do wszelkiej odmiany ideologii - "dziś jest taka mania rubrykowania, że być gładką kartką papieru też może być obliczem ideowym."

Plan wyjazdu do Ameryki Łacińskiej nie pojawił się dopiero po wojnie, gdyż Europa sparszywiała w pojęciu Bobkowskiego już wcześniej. Odległość Gwatemali pozwalała na chłodny obiektywizm wobec wrzenia w środowiskach Paryża i Londynu. "Cholera mnie bierze o ten brak spokojnego spojrzenia. Ja też może nie zawsze spokojnie (na pewno) patrzę, ale nie tracę równowagi, staram się patrzeć po ludzku." Bobkowski nie przyjmował więc miary kontrastu, ale wyważoną perspektywę człowieka niezależnego, który nie jest uwikłany w "przynależności" i personalne spory. Jego prowokacyjność bywała jednak odczytywana jako "sarmacka żądza napaści i obskurantyzmu" skrytego pod ogładą i oczytaniem (Czesław Miłosz, "Kultura", 1962 r.), a dystans i oddalenie stawały się przyczyną posądzeń o niewiedzę (Konstanty A. Jeleński w liście do Giedroycia w 1956 roku: "Jak znać w tym szaloną ignorancję Bobkowskiego. Jak widać, że nie powąchał nawet nigdy marksizmu"). Opinie polityczne eseisty z perspektywy czasu wydają się jednak dość trafne - do tego stopnia, że łatwiej teraz uwierzyć w historyczną przenikliwość Szkiców piórkiem.

Francja opisywana jest w Szkicach... językiem dynamicznego, drapieżnego porównania (my - oni, jaka Polska - jaka Francja, lepsi - gorsi); dla opisu cech narodowego charakteru Bobkowski szuka (z flaubertowską ironią i balzakowskim zmysłem obserwacji) codziennego konkretu, wyrazistej sytuacji. Natomiast do konfrontacji Europy z Ameryką (nie tylko Łacińską, ale Ameryką w ogóle) nie doszło - Bobkowski pozostał Europejczykiem, co najwyżej tliła się w nim wiara w Stany Zjednoczone i tamtejsze urzeczywistnienie społeczeństwa kapitalistycznego. Jego opis Starego Kontynentu karmił się często abstrakcją, wyłaniał się z przysyłanych gazet, książek, wycinków. Brak w nim więc było tego, czego we wspaniałym nadmiarze dostarczał okupacyjny dziennik - portretów ludzi, miejsc, czasów wydobywanych z epickiej materii świetną techniką metaforycznego skrótu.

Z oddali Bobkowski widział w Europie zmurszałe dzieło niesłusznych myślicieli. "Mam wielką ochotę - pisał - okląć i przejechać tzw. intelektualistów zachodnich. (...) Banda jajogłowców, która zatarciła już całkowicie poczucie moralności, rzeczywistości i etyki." Elita wydawała się niezdolna do stawienia oporu destrukcyjnemu prostactwu masy - w jej postawie dominowała "rozwodniona maniera akwarel", gdy tymczasem potrzeba było etyki radykalnej (jak mawiał Bobkowski: "czarne albo białe, ale kolor musi być wyraźny"). Jego ostateczny osąd brzmi dosadnie: głupota, strach, cynizm, oportunizm, nieuctwo. ("O Boże - jak to dobrze, że tam nie muszę żyć!")

Zadaniem zasadniczym stało się zachowanie etycznego maksymalizmu, "sztywny kręgosłup - może się przydać w jakimś momencie. Teraz panta rhei". Oznaczało to dla Bobkowskiego, syna Conrada, jak go nazwał Czapski, konsekwentną odmowę druku w kraju - nie chciał popierać odwilży, bo nie chciał popierać pozorów wolności. Ten pogląd był bodajże najbardziej zasadniczym punktem sporu z Giedroyciem. Przemycana do kraju "Kultura" dawała, zdaniem Bobkowskiego, skazanym na dożywocie pocieszenie metafizyki, zamiast mówić o możliwości wyjścia z więzienia.

Epoka po II wojnie światowej była wedle autora Coco de Oro Epoką Wiary - wierze w totalizm trzeba było szybko przeciwstawić inną. Tymczasem skonfrontowane z ukropem komunizmu letnie chrześcijaństwo Europy niewiele mogło. "Mackiewicz gdzieś słusznie zauważył - »Komunizm jest światopoglądem moralnym«. Niewątpliwie. Jaki światopogląd moralny możemy mu przeciwstawić my? Jaki w ogóle można mu przeciwstawić poza chrześcijańskim, a ściśle biorąc, zdyscyplinowanym katolickim?" Kultura europejska szła w parze z religią i odkąd rozpoczęła się "forsowna laicyzacja", niezdecydowanemu Zachodowi zaczęło imponować "zdecydowane łajdactwo komunistów". Od kiedy "człowiek przefilozofował wszystko - z Bogiem włącznie", Europa nie dawała już żadnego punktu oparcia. Należało więc, konsekwentnie, pozostawić ją za sobą: "Ucieczka z Europy - to kwestia postawy wobec mnie samego. Muszę być wolny."

Wolność nie przyszła łatwo - Europę trzeba było odchorować: nastąpiło "odkręcenie się nerwów, naprężonych w Europie stale i podświadomie jak powrozy katapulty, gotowej do wyrzucenia czegoś bez możności wyrzucenia. Stan impotentnej nadpotencji." Listy do Giedroycia to prowokacyjnie antyeuropejskie, gwałtowne w tonie dosadności nieposkramianego języka "notatki ozdrowieńca". Radykalną metodę przejął być może od Hermanna Keyserlinga, autora Analizy spektralnej Europy, które to dzieło stanowiło dla Bobkowskiego ważny punkt wyjścia dla kształtowania własnych poglądów.

Ucieczka od Europy w imię samoistności i niezależności była po części niezgodą na miałkość myśli, na indyferentyzm, na zdradliwy egzystencjalizm ("kult stylu pokwitania", "leczenie syfilisu trądem"), ale była także ucieczką od Polski: "Miałem 26 lat, przejechałem granicę w Zbąszyniu i wtedy dopiero się urodziłem." Mimo iż uwolniony od ojczyzny, Bobkowski nigdy nie uważał się za emigranta - "czysty, naprawdę wolny kawałek Polski w duszy" budował własną pracą (prostą, fizyczną, dla której miał zawsze tak wielki szacunek).

Z ulgą porzucał Bobkowski środowisko emigracji - "dom obłąkanych, w którym polityka zajęła naczelne miejsce i chodzi z człowiekiem nawet do wychodka". "Patriotyczne łkania" - zdaniem autora Czarnego Piasku - bywały przypominaną przy każdej okazji zasłoną dla swoistego nacjonalizmu, polonocentrycznej skłonności do nieustannej deklinacji zaimka "my". Odzyskanie utraconego sensu istnienia emigracji zależało od tego, czy podejmie się ona zadania wychowania nowego pokolenia, które znajdzie siłę do konfrontacji z nihilizmem teraźniejszości, pokolenia "kosmoPolaków": "Tylko kultura i cywilizacja, która potrafi stanąć w swojej obronie, która chce bronić siebie, jest warta zachowania. Kapitulacja trwa. Trwa nadal w duszach."

Bobkowski pisał kąśliwe i drwiące, druzgoczące studium, nie zamierzał jednak poprzestawać na krytyce ("Spluwanie było na poziomie. (...) Teraz zwykła przyzwoitość nakazuje iść dalej"). "Pomimo pozorów cynizmu - pisał - we mnie gdzieś na dnie siedzi kawałek szlachetnej duszy, kawałek idealisty, kawałek tęskniący do podtrzymania i wygrania tej walki - nie tylko z Polską na ustach, ale właśnie bez niej, już na szerszej płaszczyźnie." I tylko coraz rzadziej spostrzegał, że ma sprzymierzeńców - poczucie samotności podyktowało mu w liście do Giedroycia smutną puentę dla wysiłku kształtowania swej politycznej postawy: "jesteśmy jak stare, zeszkapiałe Donkichoty".

Na burzliwej podróży po egzotycznych kulturach położył się jednak cień - najpierw choroby, potem wzrastającego z każdą kolejną operacją zagrożenia śmiercią. Miejsce polityki zajęła uparta obserwacja tego, co najbliższe, trudne oczekiwanie, bez pokusy prostszego rozwiązania ("Umieranie to też przeżycie, które warto spotkać"). Ale i relacje z walki z chorobą, choć powściągliwe, nie pozbawione są wisielczego humoru. Jedyne chyba zdanie napisane bez retuszów znajduje się w zakończeniu jednego z listów z Gwatemali: "Człowiek nadrabia miną, ale wewnątrz łzy."

Śmierć w nagłym zbliżeniu wskrzesiła wewnętrzny spór o istnienie Boga, zakończony kapitulacją: "Niech się dzieje, co chce - wierzę." Przed tą deklaracją Bobkowski uprawiał dyskusję metodą, którą dobrze oddaje spisana przez niego wcześniej zasada: "Wielką i prawdziwą myśl nie sposób przejąć do głębi, nie odbiwszy jej kilka razy jak piłkę. A poznać ją można chociażby po tym (jej wielkość), że pozwala się odbijać."

Bogu, co boskie, i życiu, co życia. Bliskość śmierci wyostrzyła barwę istnienia, do którego radosnej pełni autor Szkiców piórkiem wytrwale dążył. "Żyję »teraz« - dawniej nieuchwytne - teraz materializuje się na każdym kroku" - to rzadkie wcześniej poczucie całości stawało się wówczas dominujące, pochłaniało przeszłość i oczekiwanie przyszłości. Bobkowski coraz bardziej doceniał wartość drobiazgów: "W dziedzinie szczęścia niczego innego nie wymyślono i nigdy się nie wymyśli. Rozkosze codzienności (...). To takie proste, banalne, ograne, ckliwe - i takie trudne" (Czarny Piasek). Żyć, żyć - to wszystko, mógłby powtarzać Bobkowski za ulubioną Katherine Mansfield. Powoli zbliżająca się śmierć burzyła pierwszą zasadę jego świata: "W całym moim życiu żeniłem się ze wszystkim z miłości. Nie uznawałem innych małżeństw", pisał do Giedroycia amator nieustannej ultramłodości, "Król Życia", jak Parandowski nazwał Oskara Wilde’a - który wraz z Balzakiem, Conradem i Mansfield należał do ulubionych pisarzy Bobkowskiego.

Listy poza wszystkim stanowią swego rodzaju kontrapunkt Szkiców piórkiem. Dość młodociana w wyrazie, projekcji i idei donkiszoteria na francuskiej Riwierze odbywana w chwili, gdy Niemcy wkraczali do Paryża, może być irytująca. Wynurzenia filozoficzne Pana rekompensują czasem jedynie odpowiedzi Tadzia Fatalisty i jego tyrady wypowiadane w nadwiślańskiej gwarze i z takąż, bliską naszemu sercu, wrażliwością. (O ile wnikliwiej o Europie, Francji i kulturze pisał w tym czasie i w tychże samych okolicach alpejskiego Grenoble rówieśnik Bobkowskiego Bolesław Miciński...) Malowniczość dolin w Zachodnich Alpach przestaje być tak egzotyczna, a mijane miasteczka coraz lepiej znane po każdym kolejnym sezonie narciarskim. Słowem - Szkice dziś tracą nieco ze swego uwodliwego czaru.

Pozornie przynajmniej. Bo nałogowa niezależność nie przestaje fascynować, a podejrzenie, że jest jedynie niskiej próby szczeniacką anarchią upada właśnie w konfrontacji z korespondencją z Gwatemali - Bobkowski nie uciekł, jak się okazuje, do raju; raczej zadał sobie dotkliwą karę banicji z miejsc ukochanych i skazał na dość trudną (i niezwykle przymuszającą do działań odpowiedzialnych i przemyślanych) egzystencję, tym bardziej uwiarygodniając faktyczną wartość swego radykalnego indywidualizmu i ekstatycznej wolności.

W efekcie czytanie Bobkowskiego to mimo wszelkich zastrzeżeń nadal dość upojne towarzyszenie pasji i tempu pochwały życia, wierności sobie, głośny toast "za wszystkich zmuszonych do milczenia, za pisarzy i artystów połykających własne myśli w dzień i dławiących się nimi po nocach lub odwrotnie; za młodych, co chcą żyć, a nie przygotowywać się przez całe życie do życia przyszłych pokoleń; za Człowieka z dużej litery" (A. Bobkowski, Wielki Akwizytor).

 

ROMA KWIECIEŃ, doktorantka polonistyki UJ.

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama