Recenzja dwóch pozycji: (1) Czesław Miłosz, ŻYCIE NA WYSPACH, Znak, Kraków 1997, (2) ABECADŁO MIŁOSZA, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1997
Wydawałoby się, że tych książek nic nie łączy. Pierwsza to zbiór szkiców literackich, publikowanych uprzednio w prasie. Druga to rozpisany na alfabetyczne hasła pamiętnik. Obie ukazały się niemal równocześnie, późną wiosną 1997 roku, więc i czytane są równolegle. Jednak nie tylko wspólna lektura sprawia, że obie książki mogą być postrzegane jako dwie połówki dopełniającej się całości. Życie na wyspach i Abecadło Miłosza to łączące się z sobą obrachunki: z literaturą i z własnym życiem autora.
Abecadło
ma zastąpić pamiętnik. W haśle "Biografie" (s. 64) autor wprost deklaruje swoją niechęć do wszelkiego żywotopisania: "oczywiście wszystkie biografie są fałszywe, nie wyłączając mojej, którą z tego abecadła czytelnik skłonny byłby wysnuwać". Fałsz polega na tym, że piszący zawsze dokonuje jakiejś interpretacji życia swojego bohatera, zawsze łączy fakty w całość, która wydaje się spójna i logiczna, podczas gdy to jest tylko jego, piszącego, konstrukcja, bo tak naprawdę życie wygląda zupełnie inaczej: jest chaotyczne, pozbawione porządkującej je zasady. Dlatego Miłosz wybiera formę "abecadła": poukładanych wedle kolejności liter w alfabecie haseł przywołujących spotkane przezeń w życiu osoby, przeżyte zdarzenia, przemyślane (lub tylko poznane) idee i zjawiska. Porządek jest ostentacyjnie sztuczny i formalny, w żadnym wypadku nie jest to porządek życia, bo ten pozostaje nieodgadniony. Poszczególne hasła to jakby punktowe światła reflektora wybierające z mroku wspomnień to, co w tym momencie wydaje się najistotniejsze.Obrachunek Miłosza z własnym życiem nie zaskakuje. Autor Rodzinnej Europy zawsze się zmagał z własną biografią, czynił ją przedmiotem odniesienia w licznych swoich esejach, wierszach, a nawet w powieści Dolina Issy. Różne sposoby literackiego wyrażenia swojego życia świadczą, że żadna z form nie wydaje mu się najwłaściwsza i że w zasadzie pozostaje tylko z pokorą spuścić głowę wobec bogatego doświadczenia, które nigdy do końca nie zostanie opisane. A jest to doświadczenie tak ściśle powiązane z doświadczeniem XX wieku, że wydaje się, iż to tylko figura pokazująca na zasadzie pars pro toto to, co działo się w mijającym stuleciu. I to w skali planety: od Wilna po San Francisco.
Można Abecadło czytać w konwencji plotkarskiej. O tak, Miłosz plotkuje. Kto ciekawy, dowie się od niego mnóstwa szczegółów z życia ludzi bardziej i mniej sławnych (przecież między innymi o plotki chodzi w "abecadłach"). Jednak, jakkolwiek autor nie skąpi informacji i osądów, nie plotki są tu ważne. Miłosz o ludziach pisze ostro i bezwzględnie, choć potrafi dawać też portrety ciepłe i czułe. Przede wszystkim jednak dokonuje rozrachunku z tymi, których spotkał. Widzi ich słabości, niekiedy nawet podłości i głupotę lub zwykłą małość. Dostrzega też ich tragizm, zwłaszcza widoczny w uwikłaniu w historię. Fascynują go losy ludzi, przy czym nie tyle stara się je interpretować (przypomnijmy jego nieufność do biografii), ile przekazać garść faktów, co najwyżej uzupełnionych jego własnym, osobistym (dalekim od ambicji obiektywizmu) komentarzem. Ludzie pokazywani przez Miłosza są jego ludźmi, przez niego widzianymi i przez niego ocenianymi.
Kto zatem ograniczyłby lekturę Abecadła do plotek, nie wiedziałby, co przeczytał. Przecież w tej książce nie chodzi o to, co Czesław Miłosz myśli o którymś panu czy o którejś pani, chodzi w niej o opis doświadczenia XX wieku, w którym poszczególne losy są tylko egzemplami tego, co w mijającym stuleciu się wydarzało. Wszystkie te losy krzyżują się z losem samego autora, który o sobie pisze sporo, choć wyłącznie przy okazji wspominanego człowieka czy zdarzenia. Ale zawsze jest obecny, zawsze jest medium przywołującym z pamięci osoby i miejsca. A gdy pisze o sobie, to w sposób aż boleśnie szczery (co może być postrzegane jako zmiana plotki w ekshibicjonizm, ale tak może to odbierać tylko poszukiwacz tanich sensacji; w tej książce szczerość autorska ma raczej charakter spowiedniczy, jest to rozliczanie się z sobą samym). Miłosz nie tylko u innych dostrzega słabości, również i siebie ostro ocenia, widzi własne zmaganie ze złem w sobie. I nawet więcej prawdy dostrzega w pisaniu o sobie gorszym: "Opowiadając o moim dwudziestym wieku, staram się być uczciwy, w czym pomagają mi moje wady, nie zalety" (Prawda).
Choć najwięcej emocji mogą budzić hasła osobowe Abecadła, najważniejsze wydają się hasła takie jak "Nieszczęście", "Okrucieństwo", "Prawda", "Budujące, lektury", a także "Alkohol", "Ambicja", "Pieniądze", "Uraz i uraza", "Uprzedzenie". To w nich odnajdujemy odbicia wielkich tematów Miłosza, powracających w całej jego twórczości. Nieszczęście, cierpienie, zło - skąd one? jaki mają sens? gdzie jest sprawiedliwy Bóg, który zezwala na ból niewinnych istot? Autor Abecadła bardzo dużo już o tym pisał, a przecież daleki jest od jakichkolwiek rozstrzygnięć, tutaj skromnie puentuje abecadłowe hasło: "Nieszczęście po prostu jest. I obudowując je woskiem [odniesienie do przytoczonej wcześniej opowieści o pszczołach obudowujących w ulu woskiem obce ciała - K.B.], nie masz czystego sumienia, bo może powinieneś poświęcić mu wszystkie siły i całą uwagę. I na swoją obronę masz tylko: Chcę żyć." W kontekście takiego hasła zupełnie innego wymiaru nabierają wszystkie opisy ludzi i miejsc. Jakkolwiek byłby Miłosz złośliwy, patrzy on na losy ludzkie z tej właśnie perspektywy: jak na splot absurdalnych losów nieszczęsnych istot, które nie potrafią uciec przed swoim przeznaczeniem, jakim jest upokorzenie, cierpienie, śmierć. Ludzie wikłają się w gry ambicji, w szczere i udane miłości, w politykę, w zdobywanie pieniędzy, a w gruncie rzeczy wszyscy biorą udział w tej samej tragedii czy komedii (zależy, z której strony spojrzeć), od której nie potrafią być wolni. Miłosz patrzy na życie swoje i życie swoich współczesnych tyleż z przerażeniem, co z dużym dystansem. Sam za dużo widział, żeby łatwo osądzać, ale też żeby wielkodusznie wybaczać. Tylko patrzy na świat i opisuje, bezradnie, z wyrzutami sumienia, ale to jest jedyne, co może uczynić. Dlatego wybiera literaturę, która być może jest w stanie "ocalać narody i ludzi", ale nie tak, jak by w to wierzyli moraliści oczekujący od słowa pisanego jakiejś nadzwyczajnej mocy, raczej w sposób dyskretny, po prostu odsłaniając przed ludzkim okiem to, na co tak często bywamy ślepi.
O Abecadle można by długo: o Miłoszowym rozliczaniu się z historią, z polityką, z językami (bardzo ciekawe hasła dotyczące języka polskiego, angielskiego, francuskiego i rosyjskiego), o rozrachunkach z Ameryką. Zostawmy jednak na razie to wszystko, skupmy się na samej literaturze. W którymś miejscu pojawia się zaskakujące hasło "Budujące, lektury". Któż dziś odważyłby się przyznać, że czyta dla zbudowania siebie? Lektura budująca kojarzy się z jakąś łzawą czytanką z pisemka dla ministrantów. Tymczasem Miłosz lekturom stawia wymóg "budowania". Dla niego samego budujące są głównie lektury filozoficzne i teologiczne (wśród nich czytany całymi latami miesięcznik "Znak"). Nie chodzi jednak o same tytuły czy o autorów, lecz o fakt postawienia literaturze i filozofii takiego zadania: mają "budować", mają "ocalać". Czy są w stanie takiemu zadaniu podołać?
To jest temat Życia na wyspach. Tę książkę Miłosz rozpoczyna od dwóch szkiców napisanych już dawno i drukowanych uprzednio w innych zbiorach esejów, a zawierających fundamentalne pytania o sens bycia poetą. Po co się tworzy? Czy po to, by opisać świat? A jeśli tak, to czy to jest w ogóle możliwe? Czy poezja nie jest tylko umiejętnością techniczną, której rzeczywistość i tak się wymyka? Czy w takim razie twórczość jest moralna? Czy moralna jest bezradność wobec świata? Czy prawdą jest, jak powiadał Tomasz Mann, że wszelka sztuka wynika z nienormalności, z moralnego kalectwa, z wewnętrznego spustoszenia? Czy obarczona taką winą poezja jest w stanie cokolwiek powiedzieć o świecie dwudziestowiecznym, w którym tak złowrogo ujawniła się bestia Historii? Czy jest w stanie odkupić swój grzech pierworodny, występując przeciw złu i nieludzkości?
To są pytania zadawane przez poetę, który szuka uzasadnienia dla tego, czym się zajmuje, a równocześnie wie, jak dużo wysiłku trzeba nieustannie wkładać w zapasy ze złem, zwłaszcza tym przybierającym postać Historii. Życie na wyspach opisuje zmagania literatury z moralnością i nie-moralnością w ciągu ostatnich stu lat z okładem. Miłosz przyjmuje generalne założenie: wbrew wszelkim, również jego własnym, wątpliwościom literatura wchodzi w dialog ze światem i podejmuje zań odpowiedzialność, literatura też bywa moralna i niemoralna, literatura przecież żywi się złem i ze złem toczy boje. Szukając odpowiedzi na wstępne pytania, autor Życia na wyspach próbuje przedstawić przygody różnych pisarzy w opisywaniu zła.
Zaczyna od Dostojewskiego. Znamy te zmagania Miłosza z Dostojewskim - choćby z Ziemi Ulro. Tutaj dochodzi jeszcze jeden Rosjanin bezkompromisowo zanurzający się w mrokach świata - Lew Szestow. Po drugiej stronie znajdą się dwaj inni Rosjanie, przekraczający (zagadkowo, każdy inaczej) zaklęty krąg mroku po to, by - poza historią, choć z pełną jej świadomością - odnaleźć świat, rzeczywistość, byt: mowa o Borysie Pasternaku i Josifie Brodskim. To jest przeciwstawienie nurtujące Miłosza: pomiędzy devenir (stawać się) świata, a ętre (być) świata - po jednej stronie mamy ruch, historię, przemijanie, po drugiej byt. Przy czym żadnego z aspektów rzeczywistości nie można pomijać, bo w przeciwnym razie grozi fałsz. Nie jest to jednak tylko dialektyka, jest to poważny dylemat poznawczy: każde opowiedzenie się za devenir oznacza zdradę ętre i na odwrót. Ten dylemat posiada swoje wyraźne konsekwencje moralne: odkrycie wzniosłej urody istniejącego świata równie dobrze może przybrać postać zgody na bezwzględność norm tym światem rządzących, co pozbawić wrażliwości na rozdział między dobrem a złem. Miłosz jest świadom obu niebezpieczeństw, dlatego sam siebie nieustannie kontroluje, by nie wpaść w którąkolwiek z pułapek (pierwszą utożsamiałby z filozofią świętego Tomasza z Akwinu, drugą z rozmaitymi odcieniami nihilizmu). Ale też skupienie całej uwagi na zmianie prowadzi do zagubienia się w fascynacji historią i w moralistyce. Lektura czterech Rosjan pokazuje, jakimi drogami przebiegają niepokoje autora Życia na wyspach, który poszukuje właściwego sposobu opisywania świata bez redukowania go do jednego tylko wymiaru, a zarazem bez popadania w dwuznaczność estetyczną i moralną. Czy istnieje wyjście z tego dylematu? Twórczość Josifa Brodskiego byłaby - wedle Miłosza - najtrafniejszą drogą.
Istnieje jednak drugi problem. Jak odpowiedzieć na pytanie o moralność, a przy tym na pytanie o sens życia w stuleciu, które niemal do końca odebrało człowiekowi sankcję metafizyczną. Chociaż tak postawione (odniesione do XX wieku), zagadnienie to sięga samej istoty rozważań o sensie istnienia. Miłosz wskazuje na kilka możliwych odpowiedzi literackich. Bacznie przygląda się autorom deklarującym swój ateizm. Sama deklaracja jeszcze niczego nie rozstrzyga, ważne są motywacje i wynikające z nich konsekwencje. Dlatego Miłosz z ogromnym szacunkiem pisze o rozpaczliwym heroizmie Alberta Camusa i jego pytaniach o moralność wobec absurdu egzystencji. Inaczej jest z Philipem Larkinem i Tadeuszem Różewiczem, z którymi autor książki pozostaje w ostrym sporze. Larkin wydaje się zupełnym zaprzeczeniem Camusa. Obydwaj postrzegają wokół człowieka absurdalną pustkę, jednak angielski poeta wyciąga z tej konstatacji zupełnie inne wnioski niż autor Obcego: on nie dostrzega w świecie żadnej zasady porządkującej, dla niego moralność jest pustym słowem, a życie to w gruncie rzeczy "spędzanie" czasu. Dla autora Ziemi Ulro jest to postawa nie do przyjęcia, a w każdym razie mocno podejrzana. Inaczej Miłosz czyta Tadeusza Różewicza - bodaj najbardziej konsekwentnie ateistycznego poetę polskiego. Autora Życia na wyspach nie może się pogodzić z radykalną metafizyką cielesności Różewicza, z jego teologią Nieobecności, dostrzega jednak w tej poezji ważne świadectwo stanu ducha, którego nie można lekceważyć, który staje się wyzwaniem dla kogoś, kto pomimo wszystko szuka w świecie sensu. Oto trzej autorzy niepokojący, dążący w różnych kierunkach, a przecież wyrażający to, co najgłębiej nurtuje człowieka XX wieku: jakim być, skoro poza dotykalną doczesnością nic nie ma?
Interpretacje powyższych autorów nadają ton książce. Zgromadzone w niej eseje zmierzają do odpowiedzi na pytanie: jaka jest i jaka powinna być literatura świadcząca kończącemu się stuleciu, zwłaszcza zaś - jak literatura ma sobie razić ze złem, ze złem w ogóle, złem metafizycznym, ale też i z tym szczególnym rodzajem zła, które przybrało postać Historii?
Miłosz nie udziela odpowiedzi. Pokazuje tylko różne warianty. Literatura dwudziestowieczna bywa zafascynowana złem, ale też wielokrotnie przed złem ucieka w rozmaite utopie. Z jednej strony chroni się przed światem, żyje na wyspach - to jest tradycja bohemy, odizolowanej, zamkniętej w swoich partykularnych problemach, ale może właśnie dzięki temu zdystansowanej wobec świata, niezależnej. Z drugiej strony pojawia się przemożna potrzeba lub pokusa zaangażowania. A wtedy wszystko zależy od ostrości widzenia rzeczywistości. Drogi bywają zadziwiająco różne. Możliwe jest zaangażowanie paryskiej "Kultury", możliwe jest zaangażowanie paryskich intelektualistów po wojnie. O zniewoleniu umysłów Miłosz pisał przy innej okazji, tutaj opisuje niepojętą kapitulację intelektu (dobitniej zresztą wyraża to w Abecadle przy okazji opisu atmosfery w życiu literackim Paryża lat 50. i 60., jakby ku przestrodze). Tak sytuacja wygląda z zewnątrz, od strony socjologiczno-politycznej. W samej literaturze spór dotyczy sprawy fundamentalnej: czy jesteśmy w stanie cokolwiek powiedzieć o świecie? czy potrafimy światu wymierzyć sprawiedliwość? czy jedyną drogą do ocalenia świata jest "zaangażowanie", czyli wprzęgnięcie literatury w zadania zupełnie pozaliterackie, których jarzma może nie udźwignąć?
Jakkolwiek w Życiu na wyspach Miłosz skupia się głównie na lekturze, przedstawia też zarys programu literackiego, który można by sprowadzić do trzech zasadniczych tez. Po pierwsze, literatura (poezja) ma być zrozumiała. Tutaj Miłosz zdecydowanie opowiada się przeciw wszelkiej maści awangardom i postmodernizmom, które z samej literackości czynią cel i sens pisania. Nie, według niego nie eksperyment i nie hermetyczna gra stanowią o literaturze, ale jej opis świata. Stąd postulat skupienia się na przedmiocie, na rzeczy, na świecie widzialnym. Chętnie przywoływanym wzorem jest dla autora poezja dalekowschodnia. Chodzi o to, by "złapać" byt w jego istnieniu. Miłosz postuluje poezję epifaniczną, poezję objawiającą metafizykę istnienia.
Po drugie, w swej niechęci do awangardy Miłosz odwraca się zupełnie od przymusu eksperymentu, a kieruje swą baczną uwagę ku klasycyzmowi. Nie żeby od razu poddawać się horacjańskim rygorom, ale w regularnej frazie wiersza, w tradycji łacińskiej można odnaleźć ów estetyczny punkt stały, który pomaga w opisywaniu świata lub w znalezieniu właściwego języka do opisu rzeczywistości. Potrafi ponadto nauczyć sztuki dystansu. Czyżby to była jedna z głównych przyczyn zachwytu Miłosza "klasyczną" poezją Brodskiego?
Wreszcie punkt trzeci. Literatura (nie tylko poezja, również powieść) powinna być zdolna do zmierzenia się z zasadniczymi problemami moralnymi dnia dzisiejszego, nie może przed nimi uciekać, udawać, że ich nie ma. Miłoszowi marzy się literatura sięgająca sedna problemów metafizycznych i etycznych. Czeka na pisarzy odpowiedzialnie i głęboko zmagających się na przykład z katolicyzmem (w tej książce jedynym pozytywnym bohaterem podejmującym ów temat jest Thomas Merton). Jak rozumiem, chodziłoby o literaturę uczącą samodzielności myślenia i wrażliwości moralnej. Tego typu utwory dlatego są obecnie niezbędne, że powinny stać się choćby próbą stworzenia przeciwwagi wobec potęgi kultury masowej, która działa właśnie odwrotnie - oducza myślenia i wrażliwości. Problem polega na tym, że ów postulat jest niezwykle trudny do zrealizowania. Miłosz w rozpaczliwym poszukiwaniu przykładu utworu zmagającego się ze złem i metafizyką odnajduje... Pannę Nikt Tomka Tryzny. W kontekście Życia na wyspach zrozumiała staje się motywacja wyboru tej powieści, jednak robi się smutno, gdy właśnie Panna Nikt, utwór bądź co bądź "taki sobie" (że posłużę się określeniem księdza Pirożyńskiego), jest jedynym przykładem literackiego zmierzenia się z najbardziej fundamentalnymi problemami naszego świata. Trzeci punkt programu Miłosza wciąż pozostaje postulatem.
Czesław Miłosz dokonuje ostrego obrachunku z historią, własnym życiem i literaturą. Stawiając wszakże na literaturę, wierzy, iż słowo pisane, wbrew zniechęceniu wielu literatów końca wieku, potrafi świat przedstawić, a także w jakiś sposób ocalić. Nie, końca świata nie będzie. Końca świata nie będzie, dopóki świat będzie opisywany. Może właśnie ów opis daje szansę na zbawienie tak dwuznacznej moralnie literatury. Może lektury budujące są możliwe.
Kto jednak czyta Miłosza, może wie, że jego wiara w świat, w ludzi i w literaturę podszyta jest głębokim sceptycyzmem. Zdarza się jednak sceptycyzm budujący. Taki znajdujemy w najnowszych jego książkach.
KRZYSZTOF BIEDRZYCKI, ur. 1960, dr, pracownik Instytutu Filologii Polskiej UJ. Wydał Świat poezji Stanisława Barańczaka, redaktor tomu rozmów ze Stanisławem Barańczakiem Zaufać nieufności. Osiem rozmów o sensie poezji.