Przykłady depresyjnych sposobów przeżywania

Fragmenty książki - Oblicza lęku. Studium psychologii głębi

Przykłady depresyjnych sposobów przeżywania

Fritz Riemann

OBLICZA LĘKU

Studium z psychologii lęku

ISBN: 83-7318-448-1
© Wydawnictwo WAM, 2005


Przykłady depresyjnych sposobów przeżywania

Przypatrzmy się znowu kilku przykładom.

Młoda dziewczyna poznaje w kawiarni mężczyznę. Ten wciąga ją w rozmowę, zręcznie wzbudzając w niej litość zwierzeniami na temat rozwodu i samotności. Mężczyzna zaczyna traktować ją jak powiernika, ponawia prośbę o spotkanie, niejako anektuje ją dla siebie, a w końcu chce się z nią żenić. Chociaż nie wydawał się jej nigdy szczególnie sympatyczny, a już na pewno nie kochała go, młoda kobieta miała poczucie, że nie może go rozczarować, bo on bardzo jej potrzebuje. Nie potrafiła we właściwym momencie powiedzieć "nie", a poza tym uważała, że powinna była wcześniej zachować dystans, by nie dawać mu nadziei. Kiedy więc w końcu z nim zerwała, pojawiły się w niej silne wyrzuty sumienia.

Przykład ten zawiera wiele rysów typowych dla osób depresyjnych; osoba z jeszcze cięższymi zaburzeniami nie miałaby w ogóle odwagi zerwać. Tego typu ludzie wczuwają się tak dalece w sytuację drugiego człowieka, tak bardzo się z nim identyfikują, że omijają własne interesy, własny punkt widzenia. A ponieważ ich impulsy i pragnienia są zbyt słabe, przegrywają w konkurencji z innymi i tym samym zostają podporządkowane impulsom innych ludzi. Osoby depresyjne nawykłe spełniać oczekiwania otoczenia stają się często - wbrew sobie - uczestnikami sytuacji, których nie chciały, lecz które jednak nieświadomie współtworzyły. Dlatego łatwiej niż inni wpadają w poważne tarapaty, stając się ofiarami bezwzględności ludzi, którzy wykorzystują ich słabości. Trudno im się potem z tego wyplątać, w czym dużą rolę odgrywają poczucie winy, wstyd z powodu własnej łatwowierności i niechęć przyznania się do tego, że zostało się wykorzystanym, a przez to upokorzonym.

Dziewczynka, o której mowa, pochodziła z bardzo konfliktowej rodziny. Jej ojciec po śmierci pierwszej żony ożenił się z prostą kobietą z niższej sfery. Był już wtedy człowiekiem sześćdziesięcioletnim i w jego zachowaniu pojawiły się objawy demencji starczej, kiedy pacjentka -córka drugiej żony - miała mniej więcej osiem lat. Dziewczynka wychowywała się wśród dorosłego przyrodniego rodzeństwa. W domu, w którym mieszkała cała rodzina, na dole był sklep, należący niegdyś do ojca pierwszej żony. W sklepie ciągle pracowały dwie siostry zmarłej, które także mieszkały w tym samym budynku. Były wrogo nastawione wobec nowej żony szwagra. Ta zaś, nieśmiała z natury i niemająca oparcia w mężu, czuła się ze swoją córeczką zaledwie tolerowana. Kiedy kupowała dziewczynce coś nowego, czuła niemal wyrzuty sumienia i lęk, jak gdyby odbierała coś jej przyrodniemu rodzeństwu, jakby samym tylko faktem istnienia obie zabierały coś pozostałym. Tolerowano je dopóki żył ojciec dziewczynki; po jego śmierci wypędzono je z domu. Matka znalazła wprawdzie adwokata, który uświadomił jej, że nikt nie miał prawa ich wyrzucać, lecz nie miała siły ani nie była dość mocna, żeby wywalczyć sprawiedliwe traktowanie dla siebie i dziecka. Dlatego dziewczynka rosła z poczuciem, że właściwie nie ma prawa istnieć. "Matka się bała - nieraz byłam świadkiem, jak żaliła się wszystkim wokół na krewniaków, jak ciągle narzekała, lecz nie umiała podjąć żadnych konkretnych kroków, a potem była nieszczęśliwa. Stale chodziła do kościoła, zabierając mnie ze sobą. Modliłyśmy się do biednych zmarłych dusz o odrobinę powodzenia dla nas, o jakiś okruch szczęścia z misy życia. Matka nie liczyła na wiele - cóż mogły nam dać te biedne dusze... Moje przyrodnie siostry miały wszystko, żyły jak księżniczki. Próbowałam znaleźć jakieś wyjście z tej sytuacji i pomyślałam, że jeśli nikt mnie nie kocha, nic nie chcę posiadać, będę biednym, miłym dzieckiem. Uczyniłam z tego cnotę według chrześcijańskiego wzoru: być biednym, niczego nie posiadać, naśladować Chrystusa".

M. mieszkała ze swą koleżanką we wspólnym mieszkaniu. Pracowały w jednym biurze. Ponieważ M. miała samochód, a jej koleżanka nie, weszło w zwyczaj, że jadąc do pracy, M. zabierała ją zawsze ze sobą. Koleżanka, która należała do mniej sumiennych, rano przed wyjściem miała zwyczaj leniwie się guzdrać, zajmując się błahostkami, tak że M. z jej powodu często się spóźniała do pracy, co ze względu na jej obowiązkowość bardzo ją zawstydzało. Zabierała też koleżankę na weekendy, czując się nieomal do tego zobowiązana. Zauważyła przy tym, że w dniach wycieczek dziwnie bolała ją głowa albo żołądek, czego nie potrafiła początkowo zrozumieć.

Podczas psychoterapii, którą rozpoczęła, okazało się, że M. - co wydawało jej się zresztą oczywiste - zawsze sama płaciła za benzynę -było to przecież jej auto. Jej koleżance nie przyszło nigdy na myśl wziąć na siebie jakąś część tych kosztów. M. irytowała ta sytuacja, nie odważyła się jednak zażądać udziału w wydatkach ani dać do zrozumienia, co o tym myśli; sama wydawała się sobie nędzna, że takie myśli w ogóle zaprzątają jej głowę, ponieważ uważała, że jest to poniżej jej godności. Dlatego godziła się na tę sytuację, pozwalając się wykorzystywać, po cichu łykając gorycz i irytację. Dopiero objawy ze strony organizmu podpowiedziały jej, że coś jest nie w porządku. Jej podświadomość wysyłała sygnały alarmowe i organizm reagował bólami, które wyrażały to, czego świadomie nie miała odwagi wypowiedzieć: złość (bóle głowy), niemożność jasnego wyłożenia swych oczekiwań (bóle żołądka). Dodatkową, jak jej się zdawało, okolicznością komplikującą sprawę było to, że jako pół-Żydówka obawiała się, iż jej koleżanka zacznie myśleć, że przeczulenie w kwestiach finansowych to cecha wszystkich Żydów. To, co było w niej żydowskie, odbierała raczej zawsze jako cechy negatywne. Kiedy wreszcie po dłuższym czasie odważyła się jednak jasno postawić sprawę udziału w kosztach benzyny, a koleżanka, ku jej zaskoczeniu, bez problemu przystała na nowy układ, znikły nie tylko "symptomy weekendowe", ale i wzajemna relacja obu młodych kobiet zmieniła się w szczerą przyjaźń. Zachowanie mojej pacjentki stanowiło tylko jeden z wielu podobnych przykładów z jej życia codziennego.

Codzienność osób z depresją pełna jest takich zachowań. Cechuje je brak umiejętności walczenia o swoje, przeprowadzania własnych planów, odmawiania i bycia podmiotem działania. Ponieważ rezygnacja, wycofywanie się i niebronienie swego stają się ich drugą naturą, nie są też świadome, że z takimi zachowaniami łączą się ściśle ich pozornie niemające powodu depresje. Przyjmują je jak los, którego zmienić nie można. Na depresję zażywają więc leki przepisywane przez lekarza, który także nie widzi żadnych zewnętrznych przyczyn takiego samopoczucia; leki w najlepszym wypadku przynoszą przejściową poprawę, sprzyjając uzależnieniom, istota problemu pozostaje jednak nierozwiązana. Chciałbym teraz przedstawić szerzej tło biograficzne opisanej wyżej pacjentki:

Była ona jedynym dzieckiem pewnej pary mieszanej - matka była Żydówką. Małżeństwo rodziców było bardzo trudne. Od kiedy pamięta, była świadkiem poważnych nieporozumień między rodzicami. Patrząc oczyma dziecka na to, co się działo, była przekonana, że ich rozwód jest rzeczą nieuniknioną. Sytuacja była nieraz tak groźna, że bała się, iż jedno z rodziców targnie się na życie drugiego albo że zrobią jakąś inną straszną rzecz. Wiele razy słyszała od nich o zamiarze rozwiedzenia się, a brzmiało to mniej więcej tak: "Tatuś i mamusia chcą się rozwieść, musisz zdecydować, z kim chcesz zostać, kogo bardziej kochasz" - mówiono to czteroletniej dziewczynce, którą w ten sposób stawiano w sytuacji bez wyjścia. Była przecież związana z obojgiem rodziców i nie potrafiłaby wybrać jednego z nich, a jeśliby musiała, okupiłaby to wielkim poczuciem winy wobec pozostawionego rodzica. Dlatego przerażona i zrozpaczona, zaczęła być rozjemcą i pośrednikiem między rodzicami. Sytuacja ta trwała przez całe jej dzieciństwo. Matce tłumaczyła więc w tajemnicy przed ojcem, że "ojciec na pewno tak nie myślał, był tylko wściekły, nie traktuj tego tak poważnie", upewniała ją też, że ojciec sam powiedział, że żałuje swego zachowania. Ojcu natomiast tłumaczyła, również w tajemnicy, jak nieszczęśliwa czuje się matka na wieść o rozwodzie i że na pewno go kocha, nawet jeśli nie umie mu tego okazać. Częściowo dzięki jej zabiegom, częściowo też z jeszcze innych względów plany rozwodowe ciągle odwlekano. Lecz dziecko miało poczucie, że żyje na wulkanie, który w każdej chwili może wybuchnąć. Miała wrażenie, że od niej zależy, czy rodzice zostaną ze sobą, czy też się rozwiodą. W małżeństwie rodziców zaczęła odgrywać rolę języczka u wagi albo, jak kiedyś się wyraziła, "kitu i środka równowagi" pomiędzy rodzicami.

Można sobie wyobrazić, że w tej sytuacji nie było mowy o tym, by miała odwagę tak chwiejny i zagrożony związek rodziców obarczać jeszcze własnymi problemami; była pewna, że wtedy wszystko by się załamało. Dlatego nigdy nie zachowywała się w sposób swobodny i właściwy swemu wiekowi - nie była dzieckiem, nie była sobą. Wszystkie własne pragnienia, problemy, emocje i lęki nauczyła się pomału, odruchowo tłumić, jak gdyby ich wcale nie było. Za to zaczęły się ujawniać u niej takie symptomy chorobowe, jak intensywne wypadanie włosów, chwianie się zębów, łuszczenie skóry na całym ciele i reakcja, której nie umiała opanować, a która ją bardzo krępowała - głośne "granie w kiszkach", kiedy znajdowała się w większym towarzystwie (z czasem nauczyła się traktować ten ostatni objaw jako nieświadomy protest przeciw sytuacjom, które ją przerastały i przeciw którym nie potrafiła się bronić).

W ten oto sposób stała się człowiekiem, który wspaniale potrafił "funkcjonować", gdy do wykonania było pewne zadanie. Wypełniała je zawsze sumiennie i wzorowo, siebie stawiając zawsze na drugim planie. Jej kłopoty i bezsilność zaczynały się wtedy, gdy sytuacja nakazywała jej walczyć o swoje albo gdy należało w pracy wymagać czegoś od współpracowników; wtedy opadał ją nieokreślony lęk i wolała raczej zrobić daną rzecz sama, co inni oczywiście wykorzystywali.

Podobne tło mają niektóre neurozy weekendowe. Czas wolny, do którego nie jesteśmy przyzwyczajeni, budzi w nas lęk, ponieważ dochodzą wówczas do głosu pragnienia stłumione i traktowane jako zakazane, których spełnianiu nie sprzyja dzień powszedni, ponieważ obowiązki odciągają uwagę od realizowania chęci bycia sobą. Oto przykład nieumiejętności odmawiania.

B., jedna z moich pacjentek, młoda Amerykanka, mieszkała tuż po II wojnie przy pewnej rodzinie w Niemczech, wynajmując u nich pokój. Tańczyła w balecie. Gdy po występach wracała do siebie, marząc tylko o tym, by natychmiast znaleźć się w swoim pokoju, gospodyni -spragniona kontaktów - czujnie wychwytywała moment jej przyjścia do domu, wychodząc jej na powitanie i zapraszając do kuchni na ploteczki. Chociaż więc była zmęczona i chciała jak najszybciej odpocząć, B. nie umiała odmówić. A ponieważ Niemcom powodziło się po wojnie nie najlepiej, czuła się niejako zobowiązana zapraszać od czasu do czasu całą tę rodzinę - panią domu, jej córkę, syna i skonfliktowaną z całą resztą synową - do siebie na kawę. (Kawa była wtedy jeszcze rzadkim rarytasem.) Córka gospodyni komplementowała z widoczną zazdrością ładną sukienkę B., aż ta w końcu podarowała jej jedną z nich, choć sama chętnie ją jeszcze nosiła. Syn gospodyni otaczał szczególnymi względami B. i choć ta nie traktowała serio jego podchodów, "musiała" od czasu do czasu odpowiedzieć mu wymownym spojrzeniem, by nie czuł się rozczarowany, a w końcu jeszcze czuła się w obowiązku wziąć na poważną rozmowę synową, by pomóc rozładować panujące w tej rodzinie napięcie. Po dwóch straconych godzinach zamykała się wreszcie wyczerpana w swym pokoju i rzucała się na jedzenie. Z powodu owego przymusu jedzenia, który doprowadził do tego, że z garderoby teatru ukradła koleżankom słodycze, trafiła do mnie na terapię.

Biografie ludzi depresyjnych zawsze zawierają okoliczności, które utrudniały i przeszkadzały w stawaniu się w pełni tym, kim się jest, zgodnie ze swą osobowością. Owa Amerykanka również była jedyną córką pewnej pary, której pożycie małżeńskie źle się układało. Zamiast rozwijać własną osobowość, od dziecka uczyła się, że jej problemy muszą zawsze stać na drugim planie, bo ważniejsze są problemy innych, w tym przypadku rodziców. Jeszcze jeden przykład ilustrujący konsekwencje rozpieszczania dziecka:

Pan S. również był jedynym dzieckiem swych rodziców, przeciętnie dobrego małżeństwa. Matka, która nie miała zbyt wielu zainteresowań, nie była w tym związku nieszczęśliwa, lecz w jakiś sposób czuła się niespełniona. Kiedy po kilku latach trwania małżeństwa przyszło na świat dziecko, rzuciła się z całym impetem w wir macierzyńskich obowiązków. Dziecko stało się główną treścią jej życia. Strzegła syna jak źrenicy oka, była przewrażliwiona na jego punkcie, chroniąc go przed wszystkim, co uważała za niemiłe, trudne czy niebezpieczne. Cóż nie było w jej oczach niebezpieczne! Jeśli wiał wiatr, natychmiast wyobrażała sobie, że syn dostanie zapalenia płuc, więc opatulała go tak mocno, że koledzy go wyśmiewali, czego matki tego rodzaju nie rozumieją w najmniejszym stopniu. Gdy syn bawił się w piasku, widziała tam tysiące czyhających bakterii. Jazda na rowerze - jakże łatwa okazja do tego, by spaść i złamać rękę bądź zostać przejechanym przez samochód! Wycieczki z klasą czy z kolegami - tam dopiero mogła się zdarzyć cała lawina nieszczęść, poczynając od noclegu w szopach z sianem, poprzez brak zdrowej, pożywnej kuchni, aż po ryzyko uwiedzenia i kontaktów homoseksualnych. Sama kąpała syna aż do czasu dojrzewania, szorowała mu plecy, przynosiła śniadanie do łóżka - krótko mówiąc - stworzyła mu bajkową krainę nic nierobienia, czego ceną jednak było to, że nie miał własnej woli ani nie mógł wejść w świat mężczyzn.

Gdy w okresie dojrzewania zdobył się na akt protestu, chcąc wybrać się z kolegami na dłuższą wycieczkę rowerową, matka stanęła w piwnicy z rozkrzyżowanymi ramionami, wykrzykując dramatycznie: "Po moim trupie!". Wobec tego syn zrezygnował, za co został nagrodzony ulubioną potrawą i obsypany czułościami. Gdy był starszy, matka nie szczędziła mu ostrzeżeń przed dziewczętami. Sprowadzały się one w różnych wersjach mniej więcej do tego: "One chcą tylko twoich pieniędzy", "Nie daj się złapać, im chodzi tylko o to, by się za ciebie wydać i mieć zapewnioną egzystencję, wiedzą przecież, że kiedyś to wszystko odziedziczysz, i obliczają, ile będzie wart twój majątek" itd. Naturalnie, żadna dziewczyna, którą zaczynał się interesować, nie ostała się w ogniu krytyki matki. Wszystkim przypinała jakąś łatkę: jedna nie pochodziła z dobrej rodziny, druga była wyzywająco ubrana, trzecia nie zachowywała się wobec niej z należnym szacunkiem, dyżurnym zaś argumentem, z braku innych, było: "Jesteś dla niej zbyt dobrą partią". W ten sposób deprecjonowała w jego oczach wszystkie kandydatki, a ponieważ był nauczony patrzeć na świat jej oczyma, łatwo się zgadzał z tymi opiniami, a nawet znajdował słuszność w tym, co głosiła matka, racjonalizując w ten sposób swój lęk przed zdobyciem dziewczyny.

Na jego nieszczęście zmarł ojciec. Chłopiec miał wtedy 15 lat. Ten fakt przypieczętował jego dalszy los. Matka miała teraz tylko jego, a on nie mógł przecież zostawić jej samej, co zresztą w różny, bolesny sposób dawała mu do zrozumienia. Kiedy zdarzało mu się wieczorami wyjść na dłużej, ogarniały go wyrzuty sumienia - jakiż niepokój musiała tam przeżywać! Spędzał z nią wszystkie weekendy i ferie. Kiedy zaczynał studia w nieodległym mieście, rozegrała się scena rozdzierającego pożegnania, jakby wyjeżdżał na inny kontynent albo jakby to było pożegnanie na zawsze; matka wymogła na nim, że na każdy weekend będzie wracał do domu.

Matka wiedziała o nim wszystko, nie dlatego, że miał nieprzepartą potrzebę zwierzeń, lecz dlatego, że po prostu wyciągała to z niego szczegółowymi pytaniami, aż przyzwyczaił się w końcu wszystko jej zawsze opowiadać. Była dumna, że może powiedzieć: "Mój syn nie ma przede mną żadnych tajemnic". Ten całkowity brak dystansu stał się dla niego czymś tak zwyczajnym, że nie widział nic niestosownego w tym, iż matka otwierała i czytała jego listy. Jeśli układ ten był od czasu do czasu z różnych przyczyn zagrożony, matka w odpowiedniej chwili wpadała w chorobę, co jeszcze mocniej przywiązywało do niej syna.

Tak oto żył i dorastał jako maminsynek. Nieliczne podejmowane przez niego próby przecięcia pępowiny łączącej go z matką spaliły na panewce dzięki matczynej niezawodnej umiejętności budzenia w nim wyrzutów sumienia. Pozostał więc dobrym synem, typem klasycznego naiwniaka, miłego i gotowego do pomocy, lecz cokolwiek bez wyrazu i jakby pozbawionego płci. Jego stosunek do kobiet cechowały coraz większy lęk, niezdarność i nieśmiałość. Nie miał pojęcia, jak się zdobywa kobietę; matka wyćwiczyła go w postawie "dobrego syna", dlatego też najlepiej czuł się w towarzystwie starszych, matkujących kobiet - ten rodzaj kobiet znał dobrze, nie budziły w nim lęku, one z kolei były zachwycone uprzejmością i uwagą, jaką ofiarował im młody mężczyzna. Jeśli zaczynał budzić zainteresowanie kobiety w swoim wieku i próbowała ona nawiązać znajomość, chronił się natychmiast za murem matczynych przestróg: "Ona chce tylko twoich pieniędzy!". Konsekwencją była pustka, którą coraz bardziej odczuwał wokół siebie, i coraz wyraźniej przez niego dostrzegana nieumiejętność nawiązywania przyjaźni z mężczyznami, a nawet z kobietami, wtórnie zaś z matką, która była ciągle zdumiewająco młoda, żywiąc się jakby relacją z synem - swoim "ukochanym".

Z drugiej strony lata rozpieszczania przez matkę sprawiły, że sam o tym nie wiedząc, stał się ogromnie wymagający, ponieważ jego marzenia od początku były spełniane jako coś oczywistego. Po skończeniu studiów dzięki przyjaciołom ojca znalazł posadę przedstawiciela pewnej ważnej firmy. Podziwiany przez matkę ponad miarę, z pewnością też kompensując sobie swoje słabe strony, uważał się za kogoś szczególnego, co inni powinni byli docenić nawet bez specjalnych osiągnięć z jego strony. Nie znosił krytyki i irytował przełożonych zarozumiałością. Jednakże dzięki miłemu sposobowi bycia szybko zjednywał sobie klientów, chociaż jego kompetencje w dziedzinie, którą się zajmował, nie były szczególnie wysokie. Miał skłonność do odkładania na potem spraw do załatwienia, lubił zrobić sobie nieoczekiwanie wolne popołudnie, usiąść w kawiarni, wykąpać się, iść do kina. Jego kariera nie posuwała się na przód tak szybko, jak to sobie wyobrażał, sądził jednak, że jest to wynik niedocenienia jego umiejętności. W czasie jednej z podróży służbowych, będąc pod wpływem alkoholu, dał się uwieść młodej dziewczynie i zaznał pełni wrażeń seksualnych, choć początkowo zareagował impotencją. Wydarzenie to sprawiło, że jego męskość została obudzona, a on podjął decyzję o rozpoczęciu psychoterapii. Pomimo sprzeciwu matki traktuje to jako bardzo ważny krok na drodze rozwoju swej osobowości, co jest dobrą prognozą w całej tej historii.

I jeszcze przykład człowieka, którego osobowość ukształtowała się pod wpływem niepowodzeń przeżytych we wczesnym dzieciństwie.

Pan L. był trzecim pozamałżeńskim dzieckiem swej matki, która miała go z kolejnym mężczyzną. Był dzieckiem od początku niechcianym. Często w dzieciństwie słyszał słowa: "Gdybyś się był nie urodził". Gdy L. przyniósł mi na terapię swój rysunek, na którym narysował siebie jako chłopca w wieku szkolnym, idącego przez las z rękami skrzyżowanymi na plecach, zobaczyłem na nim podpisy: "Biada ci, jeśli...", "Gdzieś ty się znowu podziewał? Poczekaj, przyjdziesz ty do domu!", "Jeśli jeszcze raz się to powtórzy". L. rósł z poczuciem, że nie ma właściwie prawa do istnienia, że jest co najwyżej tolerowany i na domiar wszystkiego za to wszystko powinien być jeszcze wdzięczny. Matka żyła w biedzie; miał wrażenie, że żałowała mu każdego kawałka chleba. Nauczył się nie żądać dla siebie niczego i nie narzucać się nikomu. Podczas terapii leżał z rękami ułożonymi ciasno wzdłuż spodni, nie poruszał się i miał wygląd kogoś, kto stara się nie przyciągać uwagi, a nawet być zupełnie niezauważalnym i nikogo nie denerwować. Tak bowiem postępując, w dzieciństwie miał szansę, że nie będzie przeszkadzać i że nikt nie każe mu odejść. Tak też zachowywał się przez całe dorosłe życie. Starał się zajmować dla siebie jak najmniej przestrzeni, był niezwykle skromny i w ogóle nie wyobrażał sobie, że może mieć własne plany i pragnienia. Cierpiąc ciągle niedostatek, zmuszony zrezygnować ze wszystkiego, nie mając nadziei na przyszłość, wcześnie musiał zacząć zarabiać roznoszeniem gazet. Skromną sumę, jaką w ten sposób zdobywał, oddawał matce. Później pozostał w tym fachu jako sprzedawca gazet. Jedynymi radościami jego życia były szklanka gorącego grogu, którą kupował po kilku godzinach stania z naręczem gazet i marznięcia na rogu jakiejś ulicy, gdzie dmuchał lodowaty wiatr, albo cygaro wieczorem, od czasu do czasu kino. Żył bardzo samotnie, przed kobietami czuł lęk - widział w nich zawsze swą twardą, surową i pozbawioną miłości matkę. Miał też poczucie, że z ich strony nie może go spotkać nic dobrego.

Ojca nie znał. Tęsknota za ojcem obudziła się w nim, kiedy pewien starszy mężczyzna wciągnął go w związek homoseksualny. Przystał na to od razu. Czuł jednak zawsze lęk przed ujawnieniem tej sytuacji, jednocześnie popadając w zależność od swego partnera, która z czasem stała się masochistycznym niewolnictwem. Wszystko pozwalał ze sobą robić, na wszystko był gotów z lęku, że utraci zainteresowanie swego partnera, gdyż mimo wszystkich żądań, które musiał spełniać, i upokorzeń, które musiał znosić, związek ten dawał mu namiastkę ludzkiego ciepła i poczucie, że jest dla kogoś w jakiś sposób ważny i że potrafi komuś coś dać. Czasami wprawdzie wzbierała w nim nienawiść, gdy czuł się przez swego towarzysza traktowany jak rzecz, ale strach, że mógłby zostać porzucony, był jeszcze większy, więc podporządkowywał się znowu, próbując nawet zainteresować partnera w nowy sposób. W tym sadomasochistycznym związku poznawał - poprzez identyfikację z odczuciami partnera - smak sadyzmu ukrytego w nim samym, tak jak ów partner - poprzez identyfikację z nim - poznawał smak masochizmu. L. miał tyko jedno hobby. W tajemnicy przed wszystkimi pisał komedię, po której wiele się spodziewał, której jednak nigdy nie doprowadził do końca - być może na szczęście dla siebie - gdyż iluzja, jaką się karmił, w samotne wieczory marząc o sławie, zostałaby zdmuchnięta.

Kobieta lat około czterdziestu, zwróciła się do mnie z prośbą o leczenie psychoterapeutyczne. Umówiliśmy się wstępnie, a ponieważ spytałem ją, czego się spodziewa po terapii, w odpowiedzi przysłała taki oto list:

"Moje dzieciństwo było tak przerażające, że doszłoby do jakiejś tragedii, gdybym przeżywała je z pełną świadomością. Dlatego, że się tak wyrażę, zawsze zamykałam oczy i chowałam głowę w piasek. Mam nadzieję, że sprawi pan, iż odważę się patrzeć na świat bez żadnych zasłon, że nauczy mnie pan stopniowo właściwego korzystania z czasu i pomoże uporządkować relacje z ludźmi, którzy mnie otaczają, a także iż podejmie pan ze mną walkę przeciw środkom nasennym, papierosom i alkoholowi i

 nauczy mnie, jak realizować marzenia, jak stawiać na swoim, gdy jestem innego zdania, zamiast gromadzić w sobie spiętrzone emocje, co tak wiele kosztuje. Muszę walczyć z wielkimi oporami w sobie samej, czego nikt nie bierze poważnie, pewnie dlatego, że zewnętrznie jestem zupełnie niekonfliktowa. Praca nie budzi jednak żadnych moich prawdziwych emocji i jestem nieprawdopodobnie powolna. W moim dzieciństwie z pewnością najważniejsza była relacja z ojcem, a mimo to jest on przede mną ukryty i nie pojawia się w żadnym ze snów".

Za tym opisem ukrywa się istotnie tragiczne dzieciństwo: Ojciec był chory psychicznie, tak że musiał się nim opiekować i zajmować dochodzący opiekun. Gdy umarł, dziewczynka miała mniej więcej 12 lat. Ojciec był zarazem alkoholikiem i gdy pił, dostawał ataków wściekłości i napadów szału. Matka była osobą bardzo psychicznie labilną, a będąc w ciąży z kolejnym dzieckiem dostała psychozy, po której została jej ciężka nerwica natręctw i wyobrażenia, z których jedno było takie, że zabije swoje dzieci w okrutny sposób, wbijając im w głowę szpilę. W takiej atmosferze, mając pięć lat, stała się świadkiem następującego zdarzenia. Podczas jednego z napadów szału ojciec wpadł do pokoju, w którym akurat znajdowała się z matką, i wystrzelił z rewolweru w ich kierunku - pocisk przeszedł nieco ponad jej głową. Matka chciała wezwać policję lub lekarza, ale dziecko powiedziało: "Powiedzmy to tatusiowi, on nam pomoże".

Widać, że sytuacja ta przerosła zdolność pojmowania dziecka i że przerażenie, które odczuło, przezwyciężyło poprzez oderwanie swoich emocji i reakcji od faktów, których było świadkiem. Rozumiemy teraz lepiej to dziwne zdanie z jej listu, że oznaczałoby dla niej niechybnie katastrofę, gdyby wydarzenia swego dzieciństwa przeżywała z pełną świadomością. Możemy też pojąć, dlaczego ojciec w jej wspomnieniach jest ciągle ukryty i nie występuje w żadnym śnie. Byłoby dla niej rzeczą nie do udźwignięcia, gdyby odważyła się świadomie połączyć przeżyte zagrożenie i lęk z osobą kochanego ojca - to wydałoby ją bez reszty na pastwę lęku i braku poczucia bezpieczeństwa. Aby uratować przed samą sobą obraz dobrego i ochraniającego ojca, dokonała w myślach oddzielenia postaci od ojca jego szalonego, nieobliczalnego czynu. W jej umyśle, sytuacja, którą przeżyła, wyglądała tak, jakby tym, kto naraził ją i matkę na niebezpieczeństwo utraty życia, był ktoś inny, jakiś obcy mężczyzna. Dlatego powiedziała matce, że wystarczyłoby, gdyby ta poprosiła ojca o pomoc. W jej świadomości ojciec mógłby wtedy pozostać tym, kim dotąd był, a takiego obrazu bardzo potrzebowała. Jakiegoż lęku i rozpaczy trzeba, by dziecko dokonało podobnej operacji myślowej, aby poradzić sobie z całym tym wydarzeniem! Opisana scena była najbardziej wstrząsającym i bolesnym przeżyciem jej dzieciństwa, można sobie jednak wyobrazić, jak smutny i pełen rozpaczy był cały tamten okres życia. Dokąd miała uciec, gdzie się schronić?! Stąd zrodziło się w niej poczucie, że życie jest stanem snu, czymś nierealnym; nigdy potem nie była właściwie obecna w rzeczywistości realnej, broniąc się z góry przed możliwymi, oczekiwanymi zagrożeniami i niebezpieczeństwami. Nigdy też nie próbowała zobaczyć, jak rzeczy naprawdę się mają, nie angażowała się emocjonalnie w toczące się wokół niej wydarzenia, by nie zostać, podobnie jak niegdyś, straszliwie ugodzona. Również uzależnienie od alkoholu i papierosów było próbą wyłączenia się z rzeczywistości, najchętniej przeszłaby w stan niebytu. Tak też trzeba rozumieć coś, co sprawiało, że czuła się głęboko szczęśliwa: lubiła mianowicie z otwartymi oczyma, z rękami ciasno splecionymi wokół kolan zanurzać się powoli w wodzie jeziora i poprzez warstwy wody patrzeć do góry w niebo. Było to doznawanie rzeczywistości somnambulicznej - stanu zawieszenia między depresją a psychozą, w którym poszukiwała schronienia przed kolejnymi trudnymi dla niej do udźwignięcia niespodziankami ze strony życia.

N., trzydziestodwuletni dyplomata, zgłosił się na psychoterapię z powodu długotrwałej impotencji. Kiedy usłyszał, że zaburzenia tego rodzaju wiążą się nie tylko z jego problemami, lecz także z osobą partnera (organicznie nie stwierdzono u N. żadnych przyczyn), w następujący sposób opisał własną sytuację: Kiedy wracał wieczorem do domu po całym dniu pracy, kąpał, przewijał i karmił swego półrocznego syna, podczas gdy jego żona leżała na sofie, czytając i paląc papierosy. N. był drugim z kolei z trzech braci. Najstarszy brat z powodu trudnego charakteru, agresywności i ruchliwości, był odsuwany przez matkę. N. instynktem dziecka domyślał się, jakim pragnęła go mieć matka: dobrego syna, który zrobi wszystko, by ją pokrzepić na duchu. Zrezygnował więc ze wszystkiego, co właściwe młodym chłopcom, pomagając matce w kuchni, dbając o czystość i porządek wokół siebie. W ten sposób stał się ulubieńcem matki, zajmując w jej sercu miejsce swego starszego brata. Osiągnął to jednak kosztem niedorozwoju męskich cech. Postawę dzielnego syna kontynuował też niejako w swoim małżeństwie, biorąc na siebie wiele obowiązków i godząc się, by żona przerzucała je na niego. Nie potrafił też wyrazić swego niezadowolenia z obawy, by nie stracić uczucia swej żony, jak niegdyś uczucia matki, kiedy próbował się opierać. Tkwił nadal w wyuczonej roli, ponieważ po prostu nigdy się nie nauczył, że sam może czegoś zażądać lub odmówić. Jego problemy były efektem wszystkich tych konfliktów. Będąc impotentem i nie mogąc zadowolić swej żony, w pewien sposób wymierzał jej karę, czego w dodatku nie musiał sobie wyrzucać, ponieważ za impotencję człowiek nie może moralnie odpowiadać. Była to zarazem kara wymierzana sobie samemu za pewną tkwiącą w głębi jego duszy agresję wobec żony; cała ta motywacja miała oczywiście charakter podświadomy. Kiedy - w wyniku terapii - zrozumiał wszystkie te powiązania, dokonał się w nim przełom: po raz pierwszy zaczął korzystać z uroku życia, zaciągnął się cygarem (palenie było w oczach jego matki naganne) i po raz pierwszy od początku małżeństwa zamiast, jak zwykle, przyjść do domu zaraz po pracy, wrócił w doskonałym humorze dopiero o czwartej nad ranem. Jego żona była przestraszona i zaskoczona, lecz i szczęśliwa, że w ogóle wrócił. A ponieważ była to rozsądna kobieta, która wolała mieć u swego boku prawdziwego mężczyznę niż dziecko, wzięła go w ramiona i po raz pierwszy od dłuższego czasu oboje przeżyli udane zbliżenie.

 

opr. aw/aw

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama