Na temat komercyjnego i bezdusznego traktowania dzieci przez współczesną cywilizację
Najpierw trochę liczb, które podaję za anglojęzycznym pismem "Index on Censorship" (2/1997). (Staram się pamiętać, że za każdą z tych liczb kryją się konkretne osoby - konkretne twarze, imiona i losy...) Na ulicach wielkich miast świata żyje obecnie około 40 milionów dzieci; przypuszczalnie jedna piąta z tej liczby żyje w Sao Paulo w Brazylii. Przeciętny wiek bezdomnego w USA wynosi 9 lat. Dziecko urodzone w Nowym Jorku ma dziś mniej szans na to, że dożyje 5 lat, niż dziecko urodzone w Szanghaju; chociaż śmiertelność dzieci w skali globu spadła od roku 1946 o 50%, to przed ukończeniem 5 roku życia umiera rocznie 12 milionów dzieci. W USA co dwie godziny jakieś dziecko ginie od strzału z broni. Równocześnie każdego dnia aresztuje się tam 6042 dzieci, a 1 300 000 rocznie ucieka z domu, jako powód podając przemoc lub wykorzystywanie seksualne w rodzinie (według oficjalnych danych w Rosji ucieka z domu 150 000 dzieci rocznie, a na ulicach żyje ich 700 000). W Wielkiej Brytanii 20-25% dzieci, które nie ukończyły 15 lat, ma już za sobą pierwsze kontakty z narkotykami; 12% dzieci w tym wieku w krajach rozwiniętych codziennie zapala przynajmniej jednego papierosa. Na całym świecie jest milion dzieci-nosicieli wirusa HIV. Milion dzieci jest zatrudnionych w azjatyckim "seks-biznesie" (w południowej Azji żyje jedna czwarta wszystkich dzieci). Także milion dzieci każdego roku zostaje osieroconych przez matkę w momencie narodzin.
Redaktorom "Indexu" udało się jak zawsze zebrać sporo wstrząsającego materiału. Oglądając zdjęcia chłopców z Colombo, którzy zarabiają na życie prostytucją (nawiasem mówiąc, fotoreporter uzyskał zgodę na ich wykonanie kłamiąc, że będzie je pokazywał potencjalnym klientom), przypomniałem sobie niewielki tekst ks. Adama Bonieckiego, który "idzie za mną" już od blisko roku. "Czy wiecie na przykład", pisał w bożonarodzeniowym "Tygodniku Powszechnym" ks. Boniecki (Święto dzieci, nr 51-52/1996), "że istnieją agencje, które podejmują się w każdym niemal miejscu globu dostarczyć w ciągu dwóch godzin dziecko dowolnej płci do adopcji, do prostytucji lub do przeszczepu organów? (...) Widziałem w Rio i w innych miastach Brazylii »dzieci ulicy«, bandy bezdomnych, obdartych malców. Co jakiś czas policja strzela do nich jak do bezpańskich psów. Porywa się je lub kupuje do transplantacji. 50% bezdomnych chłopców żyje z prostytucji, dziewczynek żyjących w ten sposób jest znacznie więcej. (...) [Tych dzieci] boją się tzw. przyzwoici ludzie. Barykadują się w swoich domach i swoich samochodach z systemami alarmowymi, noszą przy sobie rozpylacze obezwładniającego gazu i krzyczą, że lepiej, by takie dzieci się nie rodziły, bo potem żyją w poniżeniu i zagrażają innym... Ale dzieci się rodzą, i dzieci ulicy jest coraz więcej (...) [i one] bynajmniej nie chcą się prostytuować, kraść, niszczyć... One chcą żyć, a żeby żyć, trzeba jeść..."
W cytowanym numerze "Indexu" można znaleźć podobne migawki z różnych obszarów nędzy: z Rosji (reportaż Ireny Maryniak o schroniskach dla dzieci żyjących na ulicach), z Indii (reportaż o dzieciach sprzedawanych - najczęściej przez własną rodzinę - do ciężkiej, niewolniczej pracy), z Turcji (wstrząsające relacje dzieci, które były bite i torturowane przez policjantów). Szacuje się, że 2/3 mieszkańców Ziemi żyje w biedzie, a jej obszary powiększają się zamiast zmniejszać. Zjawiska, które jeszcze dziesięć lat temu uznawano za zanikające (np. właśnie dziecięca prostytucja czy niewolnictwo), dziś nasilają się i występują w nowych formach. Bieda w coraz większym stopniu dotyczy państw rozwiniętych. W USA oblicza się, że 20% dzieci w ogóle (a prawie 44% dzieci czarnych) żyje poniżej granicy ubóstwa; w Wielkiej Brytanii mówi się nawet o jednej trzeciej dzieci. Ryszard Kapuściński w wywiadzie dla "Apokryfu" (dodatku do "Tygodnika Powszechnego") mówił niedawno o wyliczeniach, z których wynikało, że "majątek 358 najbogatszych osób na świecie jest równy majątkowi 45% najuboższej ludzkości. 358 osób ma tyle, co 2,5 miliarda ludzi."
Ale zjawisko "dzieci bez dzieciństwa" nie dotyczy wyłącznie obszarów biedy, choć tam - naturalnie - wygląda najbardziej dramatycznie. Dzieci bez dzieciństwa to nie tylko dzieci z favelas, młodociani włóczędzy i przestępcy, dziewczęce prostytutki, mali więźniowie i niewolnicy z różnych szerokości geografii nędzy. To także "starzy malutcy", których produkuje współczesna cywilizacja, oferując dzieciom "dorosłość" jeszcze przed adolescencją. Na temat tego zjawiska pisze interesująco Joanna Petry Mroczkowska w artykule Przywrócić dzieciństwo ("Więź" 6/1997):
"Amerykańską opinię publiczną, przyzwyczajoną skądinąd do okropieństw, zbulwersowało niedawno morderstwo (istnieje podejrzenie, że na tle seksualnym) sześcioletniej dziewczynki Jon Bonet Ramsey, która dzięki zabiegom rodziców zdążyła już zdobyć tytuł dziecięcej Miss Colorado. (...) wielu ludzi szczególnie zaszokowały zdjęcia i fragmenty filmów, w których pojawia się mała blondyneczka z podfarbowanymi i wymyślnie ufryzowanymi włosami, w pełnym makijażu i zalotnych dekoltach lśniących cekinami wymyślnych sukni wieczorowych. Można sobie zadać pytanie, czy nie jest to ponury i - jakże tragicznie zakończony - przykład swoistego »wykorzystywania nieletnich«, odbierania im dzieciństwa?
O zacieraniu się granicy między dzieciństwem a dorosłością świadczą najlepiej statystyki dotyczące narkomanii, alkoholizmu, aktywności seksualnej i przestępczości. W latach 1950-1979 liczba przestępstw popełnionych przez nieletnich wzrosła o kilka tysięcy procent. W ciągu następnych piętnastu lat przyrost nie był tak dramatyczny i wynosił 65 procent w stosunku do stanu wyjściowego z końca lat 70. (...) taki sam procent wzrostu dotyczył poważnych przestępstw popełnionych przez grupę wiekową 30-50, a więc rodziców! Przyglądając się podobnym danym statystycznym trudno nie zgodzić się z tezą, że dzisiejsza młodzież amerykańska wychowywana jest przez grupę pokoleniową o największym w historii stopniu przestępczości. Coraz częściej też dzieci są ofiarami maltretowania i wykorzystywania i można zaryzykować tezę, że dzieje się tak w dużej mierze dlatego, iż nie traktuje się ich jako dzieci, ale miniaturowych dorosłych." (Charakterystyczne, że w wielu krajach podnoszona jest obecnie sprawa obniżenia prawnej granicy wieku, od której stosunki seksualne byłyby dozwolone - to znaczy nie traktowano by ich jako wykorzystywania nieletnich - albo od której popełniających przestępstwa nastolatków karano by jak dorosłych.)
Kryzys autorytetu rodziców (którzy oddali sprawy wychowania w ręce specjalistów) spowodował, że rodzina zaczęła się stawać poniekąd "zbiorem rówieśników". (Nie jest to tylko problem amerykański; sam widziałem w Polsce rodziców częstujących swoje dzieci papierosem...) "Zamiast »prowadzić« młodych ludzi", pisze Petry Mroczkowska, "starsze pokolenie stara się tylko za nimi »nadążyć«." Skupionym na karierach zawodowych dorosłym jest zresztą na rękę to, że dzieci dorastają "same", poza domem. Partnerskie stosunki zdejmują z nich część odpowiedzialności: nie muszą już dostosowywać swojego życia do zasad wpajanych dzieciom, ponieważ żadnych zasad im nie "wpajają". Mogą oglądać z nimi te same filmy ("Oglądanie telewizji nierzadko staje się jedynym rytuałem w rodzinie"), nie muszą też cenzurować swojego języka ("Dziś, podobnie jak w XIV wieku, nie ma słów, które nie byłyby przeznaczone dla uszu młodego człowieka"). "Przeprowadzone kilkanaście lat temu badania opinii publicznej w zakresie popularności programów telewizyjnych przyniosły ciekawy wynik - dorośli (ponad 18 lat) oraz młodzież w przedziale 12-17 lat wybrali te same programy. Wiele z nich znalazło się także na liście ulubionych programów dzieci od 2 do 11 lat!" Szlachetny pomysł "telewizji familijnej" o tyle jest spóźniony, że "familijne" stały się już programy, które w założeniu nie były dla dzieci przeznaczone. Bohaterów kultury popularnej kreuje się tak, aby mogli być zaakceptowani przez odbiorcę w różnym wieku. Inną sprawą jest, że nie ma już takiej informacji, do której dzieci nie miałyby dostępu. Dzieciom - jak pisze Neil Postman w książce The Disappearance of Childhood (1982) - udziela się dziś odpowiedzi na pytania, których nie zadały.
Postępowa pedagogika oczekiwała od rodziców tylko jednego: "rodzina powinna być jak słoń - mieć wielkie uszy", a więc "słuchać, a nie wypowiadać się". To jednak okazało się fikcją z dwóch powodów. Po pierwsze (i na szczęście), dość spora grupa rodziców ciągle chce "mieć coś do powodzenia"; w Stanach Zjednoczonych - ale też w wielu innych krajach - w ostatnich latach znacznie uaktywnił się ruch na rzecz praw rodzicielskich. Po drugie (i niestety), ci rodzice, którzy zdecydowali się odłożyć na bok swój autorytet, nie zawsze mogą (i chcą) znaleźć czas, by słuchać. "W Ameryce w rodzinach pracoholików", pisze David Morris (Żelazne pokolenie, "Res Publica Nowa" 7-8/1997), "nie istnieje już pojęcie czasu wolnego, ciągle jeszcze pokutujące w Polsce. Czas wolny zastąpił QT, czyli quality time. To precyzyjnie zaplanowana chwila, na przykład po kolacji. Pół godziny dla rodziny, czas, w którym pilnie i metodycznie debatuje się choćby o tym, jak usprawnić komunikację w rodzinie. Nie wolno podczas tej medytacji oglądać telewizji, nie odbiera się telefonów. Powstaje upiorny kościół międzyludzki, klasztor pustych intencji i zimnych relacji. Myślę, że już niebawem QT pojawi się w Polsce, zrobi zawrotną karierę i upowszechni się tak samo jak weekend", przewiduje obserwujący bacznie nasz kraj amerykański socjolog.
Na kwestię "zanikania dzieciństwa" można oczywiście spojrzeć również z innej perspektywy. Być może w naszym świecie nie dzieciństwo jest zbyt krótkie, ale dorosłość zbyt beztroska. Być może źródłem problemów jest to, że dzieci wychowywane są przez "dzieci" - i dlatego pojedyncza rodzina może przypominać królestwo Maciusia I. Częściej przecież narzeka się na niedojrzałość, częściej mówi o niedostatku uczuć wyższych, o infantylności zachowań i tak dalej... Otóż te dwie perspektywy wcale się nie wykluczają. "Zabieranie dzieciństwa" oznacza zabieranie czasu przeznaczonego na stopniowy rozwój. Jak to ktoś określił - "z pieluszek Pampers wyskakujesz wprost w ramiona pierwszej dziewczyny". "Dzieci wciągane na siłę, za wcześnie, w świat dorosłych, w ich namiętności i konflikty", mówi psycholog Magdalena Brzezińska w dyskusji na łamach cytowanego już numeru "Więzi" (Jeśli do tych ruin podejdzie ktoś mocny...), "tak naprawdę nie przygotowują się do dorosłego życia, nie dojrzewają. To tak, jakby kazać pisać dziecku trudne teksty, gdy ono jeszcze w ogóle nie umie dobrze pisać. (...) Dziecko musi wędrować przez wyboistą drogę. Rodzice mogą je albo wziąć na ręce, albo przeprowadzić. Powinni wybierać to drugie, chociaż to pierwsze poszłoby im łatwiej i szybciej. Prowadzenie za rękę wymaga dostosowania się do dziecka - to ono wyznacza tempo i sposób pokonywania przeszkód, to ono wreszcie puszcza rękę dorosłego, by jeszcze nieraz ją uchwycić. To właśnie jest wychowanie."
"Przyszłe pokolenie dorosłych", zauważa w tej samej dyskusji o. Wojciech Jędrzejewski OP, "to w dużej mierze będą ludzie doświadczeni. Te dzieciaki pójdą w wiele kłamstw, które niesie kultura, popełnią masę błędów i dostaną ostro po grzbiecie. Nikt ich nie zatrzyma, gdy już rozpoczęli rozpakowywać te cukierki. W którymś momencie te dzieci, już jako dorośli, przebudzą się, bardzo poobijani. (...) Pytanie tylko, czy będzie wtedy wystarczająco wielu mądrych starców, którzy staną przy nich, spowiedników gotowych służyć, rasowych wychowawców, którzy są w stanie krok po kroku, z ogromnym spokojem i z wiarą wyprowadzać człowieka z najgorszej rozsypki? Przygotujmy się na tę chwilę, kiedy nasze dzieci wrócą do nas i powiedzą: pomóż. Jeśli obecni dorośli zachowają się wówczas jak infantylni dziadkowie, którzy powiedzą im: a nie mówiłem? - wtedy nic z tego nie wyjdzie."
Jeżeli na problemy dzieci w Polsce patrzeć będziemy tylko z perspektywy zbrodni popełnianych przez nieletnich (a piszę ten felieton sprowokowany tym, co niedawno zdarzyło się w Krakowie), możemy się bardzo pomylić. To nie dzieci zabijają. To zabijają dorośli.
WOJCIECH BONOWICZ, ur. 1967, absolwent polonistyki, poeta, krytyk literacki. Członek redakcji "Znaku".