Pytanie o przyszłość polskiej religijności jest coraz częściej zadawane. Istnieją nań obecnie dwie skrajne odpowiedzi. Upraszczając rzecz bardzo, można by je przedstawić następująco:
Wszystko się wkrótce posypie. Jakoś przetrzymaliśmy pierwsze kilkanaście lat po upadku komunizmu, ale wtedy był Papież-Polak. Teraz — po śmierci Jana Pawła II polskie kościoły będą szybko pustoszały. Bez trafnych wskazówek z Watykanu sami sobie nie poradzimy. Młodzi już obecnie stopniowo znikają z pola widzenia Kościoła i będą znikać jeszcze szybciej... Innymi słowy, nie będziemy Chrystusem narodów, raczej papugą — teraz zapewne poważnie dotknie nas, tak jak i inne kraje europejskie, sekularyzacja. Grozi nam, a wręcz niemal pewna jest przyspieszona laicyzacja, odchodzenie od wiary i spadek wpływu religii na życie. Trudno zresztą się temu dziwić, skoro zawsze wiara Polaków była bardzo powierzchowna. Okoliczności zewnętrzne utrzymywały wysoki stan polskiej religijności, ale nie może to trwać wiecznie. Zwolennicy tego typu myślenia zakładają — choć nie formułują tego wprost — że skoro „Polska zawsze mierna”, to i w przyszłości będzie mierna...
Nic istotnego się nie zmieni, bo Polonia semper fidelis, czyli „Polska zawsze wierna”. Przetrzymaliśmy potop szwedzki, przetrzymaliśmy sowiecki, przetrzymamy i liberalny. Zdrowy trzon narodu trwa przy Kościele i trwać będzie. Skoro dodatkowo naród polski został w XX wieku wyróżniony przez Opatrzność tak wielkim synem jak Jan Paweł II, to dziwne byłoby, gdybyśmy nie potrafili przezwyciężyć także nowych problemów, jakie się wkrótce pojawią. Badania socjologiczne pokazują przecież specyfikę polskiej religijności i jej stabilność po przemianach roku 1989. Dlaczego teraz zaangażowanie religijne Polaków miałoby nagle spadać? Przecież wielokrotnie mogliśmy zobaczyć, jak mocna jest polska wiara, jak potężne mamy zaplecze duchowości, jak wielki pozytywny potencjał tkwi w polskiej młodzieży.
Mogłoby się komuś wydawać, że tak zarysowany spór to różnica punktów widzenia między optymistami a pesymistami — czyli ludźmi, którzy patrzą na tę samą rzeczywistość, a różnią się jedynie tym, co widzą... Nie chodzi tu jednak tylko o różnicę emocjonalnego nastawienia do rzeczywistości. Już na pierwszy rzut oka widać, że obie odpowiedzi — choć schematyczne, skrajnie odmienne i w oczywisty sposób przejaskrawione — są jednak w pewnej mierze racjonalnie uzasadnione. Stoją za nimi argumenty, stoi za nimi doświadczenie Polski, w której wierność i mierność stale się przeplatają.
Jak zatem przekroczyć ten spór? Jak wziąć pod uwagę rzeczywiste zagrożenia, przed którymi przestrzegają pierwsi, i jak ocalić rzeczywiste dobro, które dostrzegają drudzy? Myślę, że trzeba popatrzeć na rzeczywistość polskiej wiary i Kościoła, widząc powody i do niepokoju, i do nadziei.
Potrzeba spojrzenia integralnego — nazwałbym je: spojrzenia z trudną nadzieją. Tak rozumiana nadzieja jest świadoma licznych przeszkód, zwłaszcza naszych polskich słabości i ograniczeń. Czasami może to być nawet nadzieja wbrew nadziei. Wszyscy mamy przecież świadomość, jak wielkim i trudnym wyzwaniem dla naszego Kościoła jest przyszłość.
Nie musi być źle
Dlaczego zatem nie musi być tak źle, jak twierdzą jedni? Wskażę poniżej (bardzo pobieżnie) kilka argumentów — zarówno ogólnokulturowych, jak i specyficznie polskich — wskazujących, że scenariusz szybkiej i powszechnej laicyzacji nie jest wcale historyczną koniecznością.
- Nastąpiła zmiana paradygmatu w socjologii religii: sekularyzacja nie jest już uznawana za proces nieuchronny, za walec, który musi przejechać przez wszystkie społeczeństwa. Niektórzy socjologowie, zwłaszcza amerykańscy, mówią o „śp. teorii sekularyzacji” (Rodney Stark), inni o procesie de sekularyzacji (Peter Berger, przyznając się zarazem do zasadniczej zmiany swego stanowiska). Zlaicyzowana Europa Zachodnia nie jest już uznawana za wzorzec przemian dla innych regionów świata. Socjologów religii zajmują obecnie raczej próby wyjaśnienia, dlaczego Europa Zachodnia jest wyjątkiem, a nie regułą.
- Socjologowie dostrzegają dziś również, że modernizacja społeczna, kulturowa i ekonomiczna nie musi pociągać za sobą sekularyzacji. Krajami potwierdzającymi tę tezę są przede wszystkim Stany Zjednoczone, ale także np. Korea Płd. O stojącej przed Polską szansie udanego połączenia religijności z modernizacją (wbrew modelowi zachodnioeuropejskiemu) mówią nie „nawiedzeni” czy „mesjanistyczni” liderzy kościelni, lecz wybitny amerykański socjolog Jose Casanova.
- Poważnym argumentem jest także zasadnicza stabilność polskiej religijności po roku 1989. Pomimo że dokoła wszystko błyskawicznie się zmieniało — i gospodarka, i polityka, i kultura — Polacy generalnie niezmiennie deklarują wiarę i chodzą regularnie do kościoła w stopniu wysokim, nieporównywalnym z innymi krajami europejskimi.
- Mało tego, mamy już za sobą poważny kryzys Kościoła na początku lat dziewięćdziesiątych. Ostry ówczesny kryzys zaufania do Kościoła jako instytucji (dramatyczny spadek zaufania z 90% jesienią 1989 roku do 38% wiosną 1993 roku) nie przełożył się na kryzys praktyk religijnych. Pomimo zmiennych postaw wobec Kościoła praktyki religijne utrzymywały się na stabilnym, wysokim poziomie. Można powiedzieć, że większość polskich katolików potrafiła odróżnić swój (niezmienny) stosunek do Boga od (zmieniającego się) stosunku do Kościoła. Tak czy owak — w okresie wolności jeden poważny kryzys był już skutecznie przezwyciężony.
- Co więcej, w późniejszych latach na — ponownie wysoki — poziom zaufania do Kościoła nie wpływały także około kościelne skandale, nawet z biskupami w roli głównej. Choć część z poważnych zarzutów nie została publicznie wyjaśniona, choć uzasadnione bywały oskarżenia o utożsamianie dobra Kościoła z dobrem księży, choć wielu komentatorów (zemną włącznie) przewidywało, że narastanie niejasności w tego typu sprawach zachwieje pozycją Kościoła — nic takiego nie nastąpiło. Mamy zatem do czynienia z „kościelnością mimo wszystko” — wysokim stopniem społecznego przywiązania do Kościoła i zdolnością odróżniania błędów konkretnego człowieka (nawet biskupa) od przesłania całego Kościoła.
- Dodać trzeba jeszcze kulturową specyfikę Polski, w której chrześcijaństwo posiada niekwestionowane istotne miejsce — i to nie na skutek przywilejów udzielanych przez władzę państwową, lecz dzięki ścisłemu związkowi wiary z tożsamością narodową i z kulturą. Dość wspomnieć, że w Polsce nawet oświecenie było dziełem księży. Ta kulturowa specyfika może odegrać ważną rolę w czasie trwającej modernizacji. Wielu socjologów wskazuje zaś obecnie na to, że uwarunkowania kulturowe są jednym z czynników najistotniej wpływających na poziom religijności.
- Pewną rolę może też odegrać specyficzny — i szeroko aprobowany — sposób obecności religii w polskim życiu publicznym. Przy całym słusznym narzekaniu na poziom polskiej polityki trzeba uczciwie dostrzec, że po wygaśnięciu sporów wokół konkordatu, tj. od połowy lat dziewięćdziesiątych, żyjemy w okresie względnego społecznego spokoju wokół spraw pojawiających się na styku religii i życia publicznego. To kolejny przejaw zaskakującej dojrzałości Polaków — przez zaledwie kilka lat po odzyskaniu samostanowienia w roku 1989 udało się wypracować podstawy do stabilnego systemu relacji Kościół-państwo. Wcale nie twierdzę, że jest to model doskonały ani że nie będzie on zmieniany. Uderza jednak, że po ostrych sporach pierwszej połowy lat dziewięćdziesiątych nikomu nie udało się ponownie rozpętać „zimnej”, a tym bardziej gorącej „wojny religijnej” — choć były takie próby zarówno ze strony lewicy postkomunistycznej, jak i części konserwatywno-narodowej koalicji w latach 2005—2007.
- Wyraźnie przybywa w Polsce świeckich chrześcijan świadomych swej misji i powołania. Myślę tu zwłaszcza o uczestnikach wciąż popularnych ruchów i wspólnot młodzieżowych, które — choć niedoceniane przez intelektualistów — stają się dla kolejnych pokoleń młodzieży szkołą wiary, modlitwy i otwarcia na drugiego człowieka. Ci ludzie stają się dojrzałymi obywatelami, którzy w swoim życiu chcą być świadkami Chrystusa. Nawet jeśli nie potrafią sobie znaleźć miejsca w dość klerykalnych strukturach kościelnych (choćby w parafii), to wielu z nich pozostaje ludźmi sumienia w swoim życiu osobistym, rodzinnym i zawodowym.
- Są wreszcie w Polsce zjawiska unikalne w Kościele, które nie mogą nie zostawić śladu w życiu społecznym. Myślę tu choćby o masowych spotkaniach młodzieży w Lednicy, organizowanych przez ojca Jana Górę, o fenomenie wysokiej popularności piosenki religijnej (niezwykły swego czasu komercyjny sukces „Arki Noego”), o szerokim nurcie profesjonalnej muzyki chrześcijańskiej. Mamy też najlepiej chyba w Europie rozbudowane i zorganizowane duszpasterstwo młodzieżowe. Przy wszelkich słusznych narzekaniach niezwykłym fenomenem pozostaje, że tak wielu młodych ludzi uczestniczy w nabożeństwach, pielgrzymkach, formacji duchowej, regularnych spotkaniach wspólnot modlitewnych itp.
- Paradoksalnie — szansą na pogłębienie polskiej religijności mogą być nadchodzące przemiany kulturowe. Nieunikniony wydaje się dalszy wzrost pluralizmu społecznego i kulturowego. Nie trzeba się go jednak obawiać — przecież taka sytuacja może tylko motywować wielu katolików do zdecydowanego samookreślenia się, do świadomego, a nie tylko kulturowego wyboru wiary. Może zatem najważniejszą szansą dla polskiego katolicyzmu jest po prostu wolność? Może uda się przedstawić kolejnym pokoleniom Polaków wiarę jako najpiękniejszą propozycję dla ludzkiej wolności?
Nie musi być dobrze
Skoro jest tak dobrze, to skąd tak liczne obawy? Nawet jeśli uznać, że obecnie jest dobrze, to wcale nie musi być tak samo dobrze w przyszłości. Dlaczego nie mają racji bezkrytyczni optymiści? Znowu podam tu kilka istotnych, jak sądzę, argumentów.
- Bo nie bardzo wiemy, JAK być Kościołem. Po odejściu Jana Pawła II wyraźnie pojawił się w naszym Kościele kryzys przywództwa. Brakuje wyraźnych rozstrzygnięć w sytuacjach napięć i niepokojów. Nie ma zwłaszcza jasnej wizji Kościoła, jaką mielibyśmy w przyszłości wcielać w życie. A bez wizji nie ma życia — można przetrwać, ale nie rozkwitać.
- Groźnym zjawiskiem jest fakt, że dominujący społecznie model polskiego katolicyzmu jest gorąco niechętny modernizacji, a modernizacja jest obecnie kluczową potrzebą polskiego społeczeństwa. Przy niskich zdolnościach kreowania pozytywnego medialnego wizerunku Kościoła, może zatem powstać wrażenie, że bycie człowiekiem wierzącym należy do świata i kultury, która odchodzi i przemija, a człowiek nowoczesny ma się wyzwolić od wiary. Kościół ze wszelkich sił powinien walczyć z tym fałszywym stereotypem. Najpierw jednak należałoby go zwalczyć we własnych szeregach...
- Niebezpieczne są wszelkie bliskie związki ołtarza z tronem. Wiadomo, że długofalowo na takim sojuszu Kościół zawsze traci, jest bowiem utożsamiany z jedną opcją polityczną. Trafnie zdiagnozował to kiedyś Jarosław Kaczyński (w roku 1992), mówiąc, że najkrótsza droga do dechrystianizacji Polski prowadzi przez ZChN. Sam jednak — z przyczyn wyraźnie politycznych — jako premier skrzętnie realizował tę wizję, sprzymierzając się ze środowiskami skupionymi wokół Radia Maryja. Pokusa „podczepiania się” partii politycznych pod autorytet Kościoła jest w Polsce silna i wcale nie jest ograniczona do partii konserwatywnych. Ludzie Kościoła czasem wpadają w tę pułapkę (niekiedy sami ochoczo w nią wchodzą), czyniąc wielką szkodę uniwersalności przesłania Kościoła.
- Przestrogą dla Polski są przypadki bardzo szybkiej laicyzacji krajów, które były jeszcze niedawno ostoją wiary katolickiej, a ich mieszkańcy uważali się pod tym względem za wyjątkowych. Tak było m.in. w Irlandii czy Quebeku, gdzie kościoły opustoszały w ciągu jednego pokolenia. Analizujący ten ostatni przypadek ks. Andrzej Draguła zwraca uwagę przede wszystkim na konformizm kulturowy. Katolicyzm quebecki nie opierał się na osobistym wyborze, ale na konformizmie i zwyczaju. Podobnie stało się z sekularyzacją, która nie była skutkiem osobistych decyzji, ale konformistycznym poddaniem się modzie. Mówiąc krótko, ktoś stawał się katolikiem, bo wszyscy nimi byli, przestawał nim być, bo wszyscy przestawali.
- Inny nieco był przypadek Hiszpanii: tam również okazało się, że powszechna obecność katolicyzmu w kulturze i obyczajach była niepogłębiona i nie potrafiła przetrwać procesu modernizacji. Dodatkowo przyszło też Hiszpanom zapłacić Kościołowi cenę za bliskie związki z reżimem Franco. Przykład Hiszpanii, rządzonej obecnie przez antyklerykalną lewicę premiera Zapatero, to dziejąca się na naszych oczach przestroga — dramatycznie spadły wskaźniki religijności, a jednocześnie w ostatnich latach „modernizacyjny” rząd przeforsował prawne zrównanie związków homoseksualnych z małżeństwem i wprowadzenie rozwodów na życzenie, już od czwartego miesiąca trwania małżeństwa. Tak błyskawicznie mogą przebiegać niekorzystne zmiany społeczne w kraju o bogatej i głębokiej tradycji katolickiej.
- Pewną słabością jest również niska „konkurencyjność” w Polsce dla katolicyzmu. Jednym z czynników wyjaśniających wysoki poziom religijności w USA jest tamtejsze zróżnicowanie religijne. Istniejąca konkurencja zmusza wierzących do energicznego zaangażowania — „bądź zimny albo gorący”. Wybierając swój Kościół, Amerykanin zazwyczaj angażuje się weń mocno. Polak kulturowo i rodzinnie związany jest najczęściej z katolicyzmem. Łatwo zatem u nas być katolikiem bezrefleksyjnie, ale też bez zobowiązań...
- Zagrożeniem na przyszłość będą także narastające podziały wewnątrz Kościoła w Polsce. Widać je i na poziomie episkopatu (brak możliwości znalezienia wspólnego zdania w sprawach społecznie pilnych i wymagających jasnej reakcji), i na poziomie parafii (nieumiejętność współpracy między parafiami, zazdrość i niezdrowa konkurencja, brak zaufania między duchownymi a świeckimi), i na poziomie świeckich (uważanie swojej grupy ideowej czy wspólnoty za jedynie słuszną, niechęć do współpracy z innymi, czasem jawne zwalczanie się nawzajem). Takie postawy są po prostu antyświadectwem i nic dobrego przynieść nie mogą.
- Z napięciami wewnątrz Kościoła związana jest też niezdolność do sformułowania jasnej strategii działania. Nasz Kościół raczej reaguje na pojawiające się problemy niż świadomie podrzuca tematy do debaty publicznej. Reakcje często nie są adekwatne do potrzeb. Bywają szybkie i gwałtowne, gdy potrzeba słów wyważonych i spokojnych (np. na początku sporu o zapłodnienie in vitro). Bywają też powolne i mętne, gdy potrzeba reakcji jasnej, szybkiej i zdecydowanej (np. oskarżenia duchownych o pedofilię). Znana jest także skłonność (nie powszechna, ale jednak znacząco obecna) zamiatania spraw trudnych pod dywan, a przypadek Irlandii przestrzega, że skandale około kościelne mogą się odbić na stosunku do Kościoła i wiary.
- Pojawiają się również w ostatnich latach empiryczne sygnały, że jednak coś w polskiej religijności zaczyna się zmieniać na gorsze. Znacząco zmniejszyła się liczba kandydatów do kapłaństwa w wielu seminariach duchownych, poważny kryzys powołań przeżywają także zakony, zwłaszcza żeńskie. Duszpasterze gołym okiem dostrzegają, zwłaszcza w wielkich miastach, że ludzi, a zwłaszcza młodzieży, w kościołach ubywa. Ciekawe, że to ostatnie zjawisko nie zawsze jest widoczne w badaniach socjologicznych. Badania sondażowe w większości opierają się jednak na autodeklaracjach — te zaś mogą być niezgodne z rzeczywistością, jeśli respondent chce wykreować nieco lepszy wizerunek samego siebie przed ankieterem. W najnowszych badaniach Instytutu Statystyki Kościoła Katolickiego, opierających się na liczeniu wiernych w parafiach, zanotowano kilkuprocentowy spadek liczby praktykujących. Z czysto socjologicznego punktu widzenia trzeba stwierdzić, że dopiero wyniki tego samego badania za rok oraz ewentualne potwierdzenie spadku praktykujących w innych badaniach, przeprowadzanych według innej metodologii (zwłaszcza w badaniach CBOS), mogą dać naukowy dowód, że taka tendencja się pojawiła. Jednak z kościelnego (duszpasterskiego) punktu widzenia wyniki te powinny pilnie stać się przedmiotem refleksji pastoralnej, wskazującej nie tylko na takie przyczyny, jak zła pogoda czy emigracja, lecz przede wszystkim na kwestię jakości i ukierunkowania duszpasterstwa w naszym kraju. Owszem, nie ma powodów do paniki, lecz są powody do poważnego namysłu nad pogłębieniem naszego duszpasterstwa i tworzeniem nowej jego wizji.
- W tej sytuacji największym zagrożeniem może być niechęć do poszukiwań duszpasterskich, bierność, postawa „jakoś to będzie”, należąca do największych zmór naszego Kościoła. Bierność jest w tym przypadku pochodną bezmyślnego konserwatyzmu, myślenia typu „ma być tak jak jest, bo jest tak, jak ma być”. Postawa ta rodzi niechęć do jakichkolwiek zmian. Tymczasem, jak mówił wielki teolog Henri de Lubac, tylko wrogowie Kościoła pragną, aby on się nie zmieniał. W polskich realiach mamy zaś czasem do czynienia z wysokim stopniem samozadowolenia — przekonaniem, że nasz Kościół był i jest wzorowo wierny Ewangelii, czego najlepszym dowodem jest, iż daliśmy światu Jana Pawła II. Trudno przy takiej postawie o dostrzeganie potrzeby jakichkolwiek zmian. Sprawy toczą się przecież właściwym torem i nie ma potrzeby jakichś duszpasterskich poszukiwań... Panujące w wielu polskich parafiach i kuriach biskupich samozadowolenie i przekonanie, że „jakoś to będzie” — nie dają szansy zmierzenia się z wyzwaniami współczesnej kultury.
Czy zatem musimy iść drogą pustoszenia kościołów? Nie. Ale nie jest wcale wykluczone, że nią pójdziemy... Moją odpowiedzią na tytułowe pytanie o przyszłość Kościoła w Polsce jest trudna nadzieja. Łatwiejszej odpowiedzi dać nie potrafię. Nadzieja to jednak nie tylko optymizm. To także zaufanie do „czynnika nieprzewidywalnego”, jakim jest Duch Święty (także obecny przez swoje charyzmaty w ludziach).
Zbigniew Nosowski, redaktor naczelny miesięcznika „Więź”, dyrektor programowy think tanku Laboratorium WIĘZI, chrześcijański współprzewodniczący Polskiej Rady Chrześcijan i Żydów.
opr. mg/mg