Artykuł z tygodnika Znak 470 (7) 1994 z cyklu poświęconemu refleksji nad kanonem kultury. Ukazuje relację kultury chrześcijańskiej do samej osoby Chrystusa.
Taki tytuł rozważań może w pierwszej chwili budzić zdziwienie - jeśli naśladowanie to rozumie się jako troskę o swoją duszę a nie o świat, a tym bardziej gdy świat ten pojmuje się przede wszystkim jako "świat" będący przeciwstawieniem Ewangelii. Będzie to jeszcze bardziej niezrozumiałe, gdy kulturę sprowadzi się do nauki i sztuki, przez wielu niemal z założenia pozbawianych wymiarów moralnych. Ale jeśli zarówno naśladowanie jak kulturę postrzega się w pełni ich wymiarów, a kanon rozumie jako pewną normę, czy wzorzec, to obraz się zmienia. Tym wzorcem staje się nie zespół takich czy innych wartości, lecz konkretny Człowiek, który jest Bogiem. Jego życie i Jego nauczanie jest wezwaniem, wzorcem i zarazem pomocą w budowie kultury najbardziej ludzkiej, zwróconej ku istocie człowieczeństwa i celowi człowieka. Spróbujmy więc bliżej zastanowić się nad "chodzeniem śladami" i upodabnianiem do Chrystusa.
Analizując Jego życie teologowie wyróżniają trzy wymiary (tria munera): kapłański, prorocki i pasterski czy też królewski. W języku potocznym powiemy, że Chrystus modlił się i ofiarowywał swoje trudy i swoje życie za ludzi, nauczał i czynił dobro. Przyjrzyjmy się tym wymiarom bliżej.
Jest ona formą odniesienia człowieka do Boga, uznaniem swojego stanu bytu stworzonego, tęsknotą do swego źródła i celu, do najwyższej Prawdy, Dobra i Piękna, do Miłości. Jest dążeniem do związku osobowego, można rzec, rodzinnego. Bowiem chrześcijanin to taki człowiek, który się czuje osobiście związany z Chrystusem. Jest także prośbą o pomoc, dla siebie i innych, wynikającą ze świadomości, że to Bóg najpierw kocha człowieka, że to Bóg chce dla niego dobra.
Modlitwa ma więc wymiar kontemplacji i otwarcia się, liturgicznie wyciągnięte ręce są tego zewnętrznym wyrazem. Ale ów wymiar kontemplacji, otwarcia się, dążenia do najwyższych wartości, nie jest obcy wielu ludziom, którzy wcale nie uważają się za wierzących. To nie wyraz wiary, w każdym razie nie wiary chrześcijańskiej, lecz jakiejś najbardziej ludzkiej potrzeby dążenia do prawdy, dobra i piękna. Jedni będą przekonani, że bez tego dążenia człowiek nie może być szczęśliwy, innych pcha ku niemu niezbyt dla nich samych jasny przymus wewnętrzny. Jeszcze inni uważają, że bez tego wymiaru ginie kultura, a zatem i społeczeństwo.
Jakby nie było, są oni do ludzi modlących się w jakiś sposób podobni, choć swojej postawy nie uważają za modlitewną. Okazują się jednak ich naturalnymi sojusznikami, jest bowiem coś wspólnego w ich postawach: troska o coś najbardziej ludzkiego w człowieku i o zdrowie naszej cywilizacji, w której ta troska zdaje się zanikać, prawdę zastępuje się użytecznymi wiadomościami, dobro obfitością towarów, piękno atrakcyjnym wyglądem.
Mamy tu więc pierwszy element kanonu kultury: jej wymiar kontemplacyjny i transcendentny.
Chrystus ofiarował za innych swoje życie i swoją mękę, swoją śmierć. Życie bezdomne, oddane innym. Zamęczany przez wielbiące Go tłumy, zagrożony morderstwem. Po wyczerpującym dniu - nocna modlitwa.
Męka podwójna: fizyczne tortury i cierpienia moralne, nienawiść, małość, zdrada... "Ludu, mój ludu, cóżem ci uczynił..."
Każdy człowiek doświadcza podobnych cierpień, w mniejszym lub większym stopniu. Jedne są konsekwencją jego działania, niejako w nie wkalkulowane, inne spadają jak krzyż na Szymona Cyrenejczyka. Można się buntować, odrzucać je i w ten sposób uczynić jałowymi a nawet duchowo niszczycielskimi. Można przyjąć w łączności z Chrystusem i nadać niezwykłą wartość, dla siebie i dla innych. Aniołowie zazdroszczą ludziom ich możliwości cierpienia - zanotowała w swym dzienniku siostra Faustyna. Oczywiście możliwości współcierpienia z Chrystusem, bo cierpienie samo w sobie nie jest żadnym dobrem.
Chrześcijanie o tym wiedzą, choć nie wszyscy i nie zawsze. Łatwo pojmować to teoretycznie, bardzo trudno sprostać temu praktycznie. Człowiek świetnie rozumie wartość cierpienia, kiedy jest w pełnej formie fizycznej i psychicznej, znacznie trudniej, gdy pojawia się rzeczywisty ból i strach. Najłatwiejsza i najbardziej jałowa jest ucieczka, jakieś próby wymigiwania się.
Chrześcijanie wiedzą, dlaczego ich życie ma być służbą innym, pokazuje im to ich Mistrz. Ale skąd to wiedzą inni? Nie myślę o tych, którym ich religie w ten czy inny sposób to nakazują. Ale co zrobić z tymi, dla których niebo jest puste? Którzy, wedle ich światopoglądu, "nie mają prawa" poświęcać się dla innych? A jednak to robią. W taki sposób na dodatek, że socjobiologiczne próby wyjaśnienia ich postępowania są po prostu śmieszne. O biologicznym dobru gatunku nie może tu być mowy. Chyba, że się to dobro pojmie w sposób zupełnie inny, jako rozwój ku Transcendencji.
Niektórzy z nich zapewne nie wiedzą, dlaczego tak postępują, są jakby instynktownie dobrzy. Może stracili już wiarę w Boga, ale zostało jeszcze w nich coś z chrześcijańskiego dziedzictwa, i to coś najbardziej szlachetnego? Może mają jakąś głęboką, choć niejasną intuicję tego, co w człowieku czy dla człowieka jest najważniejsze? Przyświecają im najrozmaitsze motywy. Jakie by nie były, są godne uwagi i szacunku.
Oczywiście dobrze wiemy, że najszlachetniejsze działanie ma zawsze jakąś przymieszkę interesowności, choćby chęć zaspokojenia ukrytej potrzeby posiadania odpowiednio szlachetnego obrazu własnej osoby czy osiągnięcia jakiejś formy dominacji nad innymi lub po prostu pozbycia się jakiegoś kompleksu. Ale nie należy tego demonizować, bowiem człowiek powinien kochać także siebie, tylko kochać prawdziwie, pragnąć dla siebie prawdziwego dobra. Dopóki ta miłość siebie nie prowadzi do przewrotności (to znaczy do odwrócenia wartości, do zamiany celów na środki), trzeba jej niezbyt groźne przejawy traktować raczej jako "koszty własne" ważniejszych rzeczy. Może być i tak, że "kwas faryzejski" niszczy te dobre działania, że ich ukryte motywy są całkowicie sprzeczne z głoszonymi. Ale nie jest to specjalność niechrześcijan czy niewierzących - chrześcijanie nie mają monopolu na dobro. Wszyscy, którzy przezwyciężają swój egoizm i robią coś dobrego dla innych, którzy okazują zdolność do ofiary, są naturalnymi sojusznikami w pracy nad budową w pełni ludzkiej kultury.
Mamy więc następny element jej kanonu: nastawienie ku innym i zdolność do ofiary.
Nie trzeba szczególnej bystrości, aby zauważyć, że nasza kultura zmierza w przeciwnym kierunku, w stronę jakiegoś narcyzmu. Taka tendencja zawsze istniała, ale nie czyniono z niej ideału i nie było mechanizmów poniekąd ten kierunek wymuszających. Ulegamy im a jednocześnie jakoś czujemy zagrożenie - i może dlatego tak uwielbiamy ludzi, którzy je pokonują. Matka Teresa jest znakiem miłosiernego sprzeciwu wobec współczesnej kultury. Czy nie dlatego tak jest czczona?
Czego nauczał Chrystus? W jaki sposób to robił? Przekazywał Dobrą Nowinę o Bogu i człowieku, o dobru i złu, o szczęściu i nieszczęściu człowieka. Była to dobra nowina, bo ukazywała możliwość niesłychanego szczęścia i ostrzegała przed największym nieszczęściem. Jednocześnie pokazywała drogę, którą trzeba iść, aby to szczęście osiągnąć. I dawała widzialny wzorzec tego postępowania.
Żydom współczesnym Jezusowi nie trzeba było przypominać prawdy o stworzeniu, powracali do niej w codziennych modlitwach, w ich religii było to coś najważniejszego. Wiedzieli także, choć już mniej jasno, że ich celem jest Stwórca. Mieli też mnóstwo szczegółowych przepisów postępowania. Ale Bóg był dla nich tak transcendentny, że aż nieosiągalny, choć równocześnie swojski, skoro nieraz umieli się z Nim wadzić i targować.
Wcielenie Boga w człowieka, odsłaniające się stopniowo w nauczaniu Chrystusa i w końcu w Jego Zmartwychwstaniu, było czymś niesłychanym, otwierało nową epokę. Wielu nie mogło tego pojąć czy też sprostać wypływającym stąd konsekwencjom. Była to rewolucja w dziedzinie etyki, radykalne przekroczenie drobiazgowego formalizmu. Wprawdzie Jezus mówił, że nie chce zmieniać prawa, ale podporządkował je miłości, najwyższemu kryterium nie tylko każdorazowego postępowania człowieka, ale i zasadniczej wartości człowieczeństwa. Rozwój ku Bogu poprzez miłość ku Bogu i ludziom stał się celem i drogą człowieka.
Spór między prawem i miłością trwa w chrześcijaństwie do dziś, do dziś trudno określić ich właściwe relacje. Jeśli wskazówka przechyla się w stronę prawa, akcent pada na dyscyplinę, na bardziej mechaniczne posłuszeństwo, a nie na wychowanie i właściwie rozumianą cnotę. Jeśli zmierza w kierunku miłości, na plan pierwszy wysuwać się musi osobisty związek z Bogiem i właśnie wychowanie, kształtowanie świadomych postaw, umiejętne korzystanie z wolności.
Ten spór istnieje także w kulturze. Ale dzisiaj sytuacja jest specyficzna, wydaje się bowiem, że kultura owa zwraca się zarówno przeciwko prawu jak i miłości - coraz wyraźniejsze są nurty odrzucające czy marginalizujące prawo, traktowane jako ograniczenie wolności a jednocześnie preferujące indywidualizm i narcyzm, skłaniające do skupiania się na sobie samym. Asceza, zarówno w swoim klasycznym (ćwiczenie), jak i potocznym (ograniczenie, wyrzeczenie się) rozumieniu, zupełnie wyszła z mody. Istnieją jednak dwa wyjątki: dopuszczalna jest w sporcie i w biznesie, bowiem w tych dziedzinach, w których trwa ostra konkurencja, brak stałego i wielkiego wysiłku, związanego z wieloma wyrzeczeniami, karze niezwłocznie leniwych i wygodnych. W kulturze współczesnej następuje jakieś ograniczanie lub deformowanie miłości. Kładzie się nacisk na stosunki funkcjonalne a nie osobowe, miłość sprowadza się do "niepodległego" uczucia, z natury rzeczy zmiennego i nietrwałego. Wszystko to rzutuje oczywiście na wychowanie.
Ale mamy tu do czynienia z jeszcze jednym zjawiskiem. Nauczanie Chrystusa to nie tylko przekazywanie wiedzy, ale coś znacznie głębszego. Ściśle biorąc chodzi tu o "czynienie uczniami", o nawiązywanie osobowych związków między uczniami i Mistrzem, właśnie o naśladowanie Go.
W dzisiejszym chrześcijaństwie stanowczo za mało tego dążenia, nadal w świadomości powszechnej dominuje etyka nakazów i zakazów. Ponadto mamy na ogół do czynienia z niedostatkiem wychowania rozumianego jako pomoc w rozwoju, w przezwyciężaniu własnych słabości i ograniczeń. We współczesnej kulturze, mimo osiągnięć socjologii, psychologii i dydaktyki, niedalecy jesteśmy od pedagogicznej katastrofy.
Tymczasem dążenie do osobowego rozwoju, a nie tylko do uzyskiwania pewnej wiedzy i umiejętności, należy do podstawowych elementów kanonu kultury. Posiadanie i używanie (także dóbr duchowych) to środki mające służyć rozwojowi człowieka, w praktyce jednak coraz częściej okazują się one jego celami. Wpływa to deformująco na całość życia człowieka, na jego pracę, życie rodzinne i społeczne. Zatraca się pojmowanie ich jako czynników rozwoju ludzi oraz stosunków między nimi.
Przechodząc do sprawy metody Jezusowego nauczania, zauważyć trzeba, że nie sprowadza się ono do "wykładania" czy "nauczania" w dzisiejszym, potocznym tych słów znaczeniu. Owszem, Chrystus komentuje w synagogach Pisma i wygłasza kazania do otaczających Go tłumów, ale nie jest to przekaz suchej wiedzy, lecz zawsze wezwanie do nawracania się, do wejścia na drogę wiodącą ku Bogu. A ponadto często po prostu rozmawia, nawiązuje rozmowy, nawet łamiąc obyczajowe schematy, obcując z grzesznikami i odszczepieńcami. Rozmowy te mają charakter wyraźnie dialogiczny, są rzeczywistą wymianą przekonań, pozostawiają rozmówcy wolność, choć wolność ta przynosi nieraz smutek. To nie jest indoktrynacja. Jezus mówi z mocą, jako władzę mający, ale nie przymusza, nie stosuje strachu jako moralnego szantażu.
Dialog jest jednym ze słów niezwykle modnych w dzisiejszym świecie, ale podlegającym licznym deformacjom i manipulacjom. Jedni traktują go jako rozgrywkę słowną, swojego rodzaju mecz, dla innych ma charakter taktyczno-teatralny, bowiem aktorzy-uczestnicy (dziś najczęściej w telewizji) nie mówią do siebie, ale do publiczności; innym razem zaś jest grzecznościową gadaniną, w której trzeba przede wszystkim uważać, aby nikomu nie sprawić przykrości a mówienie o prawdzie jest wyraźnym nietaktem. Jeszcze inni mylą dialog z negocjacjami, w których nie chodzi o prawdę, ale o zawarcie takiego czy innego układu, możliwie dobrze zabezpieczającego interesy stron. I wreszcie mamy dialog religijny, który także ulega deformacjom - wtedy, gdy obie strony (czy nawet tylko jedna z nich) uważają za swój obowiązek przekonać rozmówców o swojej racji, gdy są sparaliżowane przez strach, że nie potrafią tego dokonać. Nie rozumie się potrzeby dialogu wzbogacającego, w którym przedstawia się swoje doświadczenia i poglądy do dyspozycji innych, niczego nie wymuszając.
Zarówno w świecie chrześcijańskim, jak i w innych środowiskach kultura rozmowy jest raczej niska. Budowanie jej zaczyna się w rodzinie, ale rodzice coraz mniej mają na nią czasu, coraz więcej zaś na telewizję. Dzieci bardzo jej potrzebują, choć telewizja lub gry komputerowe potrzebę tę zmniejszają - do czasu wystąpienia ostrych problemów.
Współczesna kultura musi być dialogiczna, nie ma na to rady. Żyjemy już w społeczeństwie komunikacji, w świecie nadmiaru (choć i specyficznych braków) informacji, zatem w cywilizacji pluralistycznej. Chodzi o to, jaki ma to być pluralizm, bezkierunkowy i bez-wartościowy czy też raczej "ekumeniczny", dążący do osiągnięcia trwałej bazy powszechnie uznawanych wartości. Ten wspólny fundament życia społecznego da się w dzisiejszym świecie osiągnąć jedynie drogą dialogu, który nie amputuje poszczególnych systemów wartości, lecz stara się określić ich wspólne pole. Zatem kultura dialogu jest dla naszej cywilizacji niezmiernie ważna, jest poniekąd warunkiem jej przetrwania. Należy do jej kanonu.
Chrystus karmił, uzdrawiał, wskrzeszał z martwych, podnosił na duchu. Przemienił wodę w wino, gdy go zabrakło, rozmnożył cudownie chleb. Podobnie jak rozmowy, Jego działania odnosiły się zawsze do całego człowieka, nawet gdy zaczynały się od zaspokojenia najprostszej potrzeby materialnej. Uderzający jest w Nim szacunek dla tych potrzeb a jednocześnie natychmiastowe ich przekraczanie, wskazywanie na ważniejsze. Uzdrowienie ciała prowadziło do uzdrowienia duszy, dawało wiarę, kierowało ku Bogu czyli pełni życia. Chleb i wino stały się pokarmem duchowym, znakiem zjednoczenia z Nim. Jezus pomaga ludziom, których spotyka na swej drodze, ale nie rzuca im jałmużny, lecz wchodzi z nimi w kontakt osobowy. Więcej jeszcze: utożsamia się z nimi. Powie, że wszystko, co zrobiliśmy dla któregokolwiek z biednych i cierpiących, zrobiliśmy dla Niego. Oswoiliśmy się z tymi słowami, mamy skłonność do traktowania ich jako pięknej metafory, nie dostrzegamy ładunku prawdziwej rewolucji kulturalnej, który w nich tkwi. A jeśli zestawimy je z rozszerzeniem stosunków typu rodzinnego poza granice naturalnej rodziny - powiedział przecież, że ten jest Mu matką czy bratem, kto pełni wolę Ojca - to dochodzimy do wizji cywilizacji miłości i powszechnej współodpowiedzialności, czyli do swoistego rozszerzenia rodziny na całą ludzkość.
Oczywiście, z wielu powodów może się to wydawać jedynie piękną utopią. Widzimy przecież, że w dzisiejszych społeczeństwach mamy do czynienia z procesem odwrotnym, z tendencją do urzeczawiania stosunków międzyludzkich. Inni ludzie są dla nas ważni ze względu na pełnione funkcje, a nie jako osoby za które jesteśmy współodpowiedzialni, które należą do naszej rozszerzonej rodziny. Świadomie czy nieświadomie traktujemy je instrumentalnie. Ale zaczynamy także coraz wyraźniej widzieć, jak wielkie zagrożenia niesie ten proces. Symboliczną kwintesencją owego zjawiska były słowa, które usłyszałem kiedyś w Brazylii, w czasie rozmowy o kilkudziesięciu milionach bezdomnych i bezrobotnych: "ci ludzie nie są nam potrzebni".
Rzeczywiście, biedni nie są najczęściej potrzebni bogatym. To stwierdzenie można rozszerzyć i powiedzieć, że społeczeństwu nie są potrzebni ludzie bezproduktywni. Albo że jeśli życie "nie jest warte życia", to trzeba je zakończyć. W swoim czasie robił to Hitler z umysłowo chorymi, dziś dzieje się to coraz częściej w ramach pseudo-eutanazji. Mówię "pseudo", gdyż skrócenie życia zachodzi coraz częściej nie na wyraźną prośbę chorego lecz rodziny, lub z woli lekarza, który uznaje, że dalsze leczenie nie rokuje powodzenia.
Niektórzy twierdzą, że człowiek nie jest od początku człowiekiem, lecz że to społeczeństwo nadaje mu status człowieka. Ale jeśli nadaje, to może odebrać. Albo nie każdemu nadać. Marek Edelman powiedział, że Zagłada była katastrofą nie tylko Żydów, ale całej ludzkości, ponieważ w najbardziej jaskrawy sposób złamała zasadę świętości życia. Skutki tego ujawniają się teraz wyraźniej, chociaż tak troszczymy się o prawa człowieka.
Instrumentalne traktowanie ludzi może być wynikiem zredukowanej koncepcji człowieka. Ale sprzyjają mu również różne mechanizmy społeczno-gospodarcze, pozornie nie mające z filozofią nic wspólnego. Bieda powoduje fascynację produkcją, zaś możliwość szybkiego bogacenia się fascynację bogactwem, wysoki poziom konsumpcji rodzi przyspieszenie wzrostu potrzeb konsumpcyjnych. Równoczesny przymus konkurencji prowadzi, przynajmniej przez jakiś czas, do marginalizacji humanistycznej strony gospodarki. Chrystusowa wizja "społeczeństwa rodzinnego" prowadzi więc nie tylko do potrzeby kształtowania postaw jednostek, ale także do analizy mechanizmów społecznych, które na te postawy wpływają, do ustawicznego pamiętania, że celem podstawowym jest to, aby człowiek był lepszy, a nie to, żeby więcej miał. Zatem naśladowanie Chrystusa - czyli miłość bliźniego - w swoich konsekwencjach prowadzi do walki z wszelkimi przejawami (i przyczynami) dyskryminacji i niesprawiedliwości, a przede wszystkim do pracy dla dobra wspólnego. I to należy do kanonu kultury. Do tego kanonu należy przede wszystkim kultura człowieka, czyli on sam jako podmiot "uprawiający się", pracujący nad rozwojem swego człowieczeństwa.
Bez tej uprawy żadna prawdziwa kultura nie jest możliwa.
W ewangelicznym przekazie znajdujemy dwa, pozornie wykluczające się teksty. W jednym z nich zawiera się żądanie nie odpowiadania przemocą na przemoc, więcej jeszcze, nadstawiania drugiego policzka, kiedy biją w pierwszy. I jakby tego było jeszcze mało, trzeba kochać bijącego, dobrze czynić swoim wrogom. W drugim mamy opis świętego gniewu Jezusa, który przewraca stoły świątynnych handlarzy. Stosuje więc siłę, można by rzec - przemoc.
Zestawiając je z sobą, dochodzimy do przekonania, że złem nie jest siła lecz nienawiść. Że można zastosować siłę, ale nie wolno nienawidzieć, chcieć zła dla drugiego człowieka. Trzeba chcieć, aby się on zmienił, aby stał się lepszym. I stąd metoda walki musi być taka, aby nie powodowała nienawiści i chęci odwetu. Bo zawsze najważniejsze jest odwrócenie się od zła, nawrócenie ku dobru. Nienawiść niszczy obie strony konfliktu.
Być może walka bez nienawiści jest trudniejsza niż bierny opór, ale konieczna. W dzisiejszym świecie siły pokojowe ONZ są nieraz w sytuacji poniekąd przymusowego nadstawiania drugiego policzka, bo nie wolno im użyć broni bez specjalnego pozwolenia. Przyglądają się bezczynnie mordowaniu cywilnej ludności i nawet mają trudności formalne w stosowaniu obrony własnej. Demonstrują więc bezsilność zachęcającą do dalszych zbrodni, nie zaś metodę zwyciężania zła przez dobro.
Byłoby naiwnością sądzić, że można wyeliminować konflikty i stosowanie siły w życiu społecznym. Ale jest konieczne, aby była to siła życzliwa tym, wobec których jest stosowana. Aby broniła ludzi przez nich krzywdzonych i ich samych - przed nimi samymi. Oczywiście, jest to bardzo trudne, ale konieczne. Choćby dlatego, że musimy w dzisiejszym świecie stosować na coraz szerszą skalę pokojowe, wojskowe siły interwencyjne, zbrojnie walczące w obronie prześladowanych. Przygotowanie tego typu oddziałów wymaga innej formacji niż dotychczas powszechnie stosowana. Wymagania wobec tego typu żołnierzy z konieczności muszą być dużo wyższe, ich walka będzie bowiem skuteczna tylko wtedy, jeśli ich życzliwa postawa będzie dla wszystkich widoczna. W "zwykłych" wojnach strach i nienawiść odgrywają dużą rolę motywacyjną, w zbrojnych interwencjach pokojowych (ta paradoksalna nazwa wskazuje także na wyjątkowe wymogi) muszą być zminimalizowane. Ten sam wymóg "siły życzliwej" odnosi się do walki politycznej. Wiemy, że kultura tej walki jest jeszcze bardzo niska, że nawet ludzie szczerze przywiązani do Chrystusa mają ogromne trudności w osiągnięciu takiego jej poziomu, który budzi szacunek a nie chęć odwetu, który nie odpycha od chrześcijaństwa.
Ale nie od razu Kraków zbudowano. To, czego chcemy dokonać, to poniekąd zmiana paradygmatu cywilizacji. Wybitni pojedynczy ludzie mogą się głęboko zmienić nawet w stosunkowo krótkim czasie, ale zmiana typu kultury jest sprawą pokoleń. Najważniejsze jest to, aby dążenie do wyeliminowania nienawiści weszło do kanonu kultury.
W dzisiejszym świecie dialog jest bardzo modny, ale jednocześnie na rozmaite sposoby deformowany, a ponadto oskarżany o jakby eliminowanie prawdy, o rozmywanie tożsamości chrześcijańskiej. Faktem jest, że we współczesnej kulturze samo pojmowanie prawdy się zmienia, a nawet uważa się, że przywiązanie do niej prowadzi do ograniczenia wolności, do jakiegoś totalizmu. Równocześnie jednak w nauczaniu Kościoła kładzie się nacisk na związek pomiędzy dialogiem a głoszeniem Ewangelii, są one traktowane jako dwa sposoby realizacji tej samej misji. W istocie rzeczy naśladowanie Chrystusa stawia o wiele większe wymagania niż "respektowanie wartości chrześcijańskich", ale wcale dialogowi nie przeszkadza, wręcz przeciwnie, bowiem nakazuje co najmniej życzliwość wobec jego uczestników i dążenie do jego autentyczności.
Dialog w tym duchu prowadzony jest także wyrazem miłości bliźniego nie tylko wobec konkretnych osób, ale całego społeczeństwa, jest obowiązkiem wobec naszej cywilizacji. Jeśli jest ona zagrożona poważnymi deformacjami, jeśli zaczynają w niej brać górę tendencje wręcz samobójcze, to tym bardziej potrzebny jest dialog z wszystkimi tymi, którzy choć po części te niebezpieczeństwa rozumieją. Elementarny rozsądek nakazuje skupiać siły zdolne do odwrócenia prądu. Oczywiste jest, że we współczesnym świecie katolicy, czy nawet chrześcijanie, stanowią mniejszość i jedynie własnymi siłami tego nie dokonają. Szeroki ekumenizm jest więc wymogiem moralnym i równocześnie przejawem instynktu samozachowawczego ludzkości. Ale oczywiście ekumenizm nie redukujący wymagań, lecz wzajemnie wzbogacający, wzmacniający partnerów i ich współdziałanie. Jeśli myśli się o spotkaniu na górze Synaj przywódców chrześcijaństwa, judaizmu i islamu, to zapewne nie tylko po to, aby zbliżyć do siebie wyznawców tych religii, ale aby także wspólnie ratować współczesną cywilizację.
Chodzi jednak nie tylko o współdziałanie ludzi religijnych, ale także wszystkich tych, którzy mają jakiś zmysł transcendencji i moralną wrażliwość. Tylko łącznie z nimi można będzie osiągnąć istotniejsze zmiany we współczesnym świecie. Zamykanie się wewnątrz jednego Kościoła - w obawie o jego tożsamość - do niczego nie prowadzi, da raczej skutki odwrotne od zamierzonych. To otwarcie się ma być równoczesne z pogłębieniem własnej tożsamości. Jest nim właśnie naśladowanie Chrystusa.
Dialog nie jest przejściem do jakiejś "etyki konsensualnej", zredukowanej do tego, na co się wszyscy godzą. Jest budowaniem możliwie szerokiego minimum etycznego, czyli zespołu wartości i zasad powszechnie uznawanych, bo bez niego życie społeczne jest niemożliwe, prawo i siła nie wystarczą. Ale to minimum nie może zastępować etyki chrześcijańskiej (czy innych systemów etycznych), przeciwnie, ta etyka jest jego gwarantem - i im bardziej jest wymagająca, tym większa szansa, że będzie ono wznosiło się na wyższy poziom.
Dialog wśród chrześcijan za swój główny przedmiot powinien mieć właśnie naśladowanie Chrystusa, to jest bowiem dla nich najważniejsze. Jeśli można tu mówić o jakiejś "konkurencji", to tylko w tej dziedzinie. Wiemy dobrze, że od tego ideału jesteśmy jeszcze dość daleko, a czasem jakby na jego antypodach. Także w epoce "globalnej wioski" istnieją pokusy degradacji wyznań chrześcijańskich do poziomu politycznych religii plemiennych, a dialogu do negocjacji dotyczących delimitacji stref wpływów. W dzisiejszej sytuacji kulturowej jest to zupełne szaleństwo.
Europa nie może stać się prawdziwie Europą bez rozwoju dialogu dotyczącego najważniejszych dla człowieka spraw. Bez niego skazana jest na jałowienie i nieustające konflikty. Oczywiście, można powiedzieć, że jest to wymóg powszechny, a nie europejska specjalność. Chyba jednak nasz kontynent jest w sytuacji szczególnej, ze względu na swoją historię i swoje zróżnicowanie. Bośnia unaocznia nam to każdego dnia.
Dla budowy Europy jako kontynentu zdolnego do życia i przyjaznego człowiekowi potrzebny jest więc dialog dotyczący kanonu jej kultury. Dialog tych wszystkich, którzy tworzą i analizują kulturę, zwłaszcza kulturę człowieka, to wszystko, co pomaga mu w rozwoju. Potrzebna jest mądrość teologów i filozofów, socjologów i politologów, psychologów i lekarzy, pedagogów i pisarzy, i wielu innych. A najbardziej potrzebna jest miłość naśladowców Chrystusa.
STEFAN WILKANOWICZ, ur. 1924, publicysta i działacz katolicki, redaktor naczelny "Znaku".