Makabryczne oblicze współczesnej medycyny
Grzegorz Górny Zbrodnia i medycyna ISBN: 978-83-7557-119-6 |
Waszyngton, 22 kwietnia 1996 roku. Przed Zespołem Konstytucyjnym Komisji Sprawiedliwości Kongresu Stanów Zjednoczonych stoi młoda ładna dziewczyna.
Nieco speszona widokiem szacownego gremium siedzącego za szerokim stołem, przełamując tremę, zaczyna mówić: „Nazywam się Gianna Jessen. Mam dziewiętnaście lat. Pochodzę z Kalifornii, ale obecnie mieszkam w mieście Franklin w Teksasie. Jestem dzieckiem adoptowanym. Cierpię na porażenie mózgowe”.
Jej opowieść zaczyna się, gdy dziewczynka ma 32 tygodnie. To znaczy, gdy od siedmiu i pół miesiąca znajduje się w łonie matki. To właśnie wtedy 17-letnia Tina decyduje się poddać aborcji. 5 kwietnia 1977 roku lekarz 8-centymetrową igłą przekłuwa powłokę brzuszną i ścianę macicy, by wstrzyknąć do środka 200 mililitrów hipertonicznego roztworu soli, zwanego w żargonie medycznym solanką. Dziecko przyzwyczajone do połykania płynu owodniowego, zawierającego albuminy, wapń oraz sole mineralne, nagle styka się z gorzkim płynem, który wyżera mu gardło i pali delikatną skórę. Potworny ból powoduje, że dziecko w konwulsjach miota się z jednej strony macicy w drugą.
Tina obserwuje, jak pod jej skorą toczy się walka – świadczą o tym, co rusz pojawiające się i znikające w różnych miejscach wybrzuszenia. Jest nieco zaniepokojona tym widokiem, ale lekarz uspokaja ją: wszystko znajduje się pod kontrolą i przebiega zgodnie z planem. Agonia dziecka trwa w takich przypadkach godzinami, ale jego energia będzie stopniowo słabnąć. Lekarz oblicza, że martwa dziewczynka zostanie wydalona z łona matki około dziewiątej rano następnego dnia, akurat wtedy, gdy on zacznie dyżur. Będzie cała czerwona od oparzelin. Personel medyczny nazywa takie dzieci „kandyzowanymi jabłuszkami”.
A jednak stało się coś, czego doktor nie przewidział. O szóstej nad ranem, 6 kwietnia, dziewczynka urodziła się żywa.
„Na moje szczęście, w momencie moich narodzin w klinice nie było jeszcze lekarza-abortera”, opowiada zasłuchanym członkom komisji Gianna Jessen. „Jestem pewna, że gdyby aborter rozpoczął swój dyżur wcześniej, nie byłoby mnie dziś tutaj”.
Na czym dziewczyna opiera swą pewność? Ona po prostu wie, jak funkcjonują kliniki aborcyjne w Stanach Zjednoczonych. Doktor Bernard Nathanson, który osobiście wykonał wiele aborcji za pomocą hipertonicznego roztworu soli lub mocznika, opisuje ciąg dalszy owej procedury. Gdyby lekarz dotarł na miejsce, rozpoczęłaby się następująca akcja miniporodowa: „Rozszerzenie i opróżnienie wykonuje się przez przebicie pęcherza płodowego ostrym narzędziem wprowadzonym przez częściowo rozszerzoną szyjkę macicy, a następnie wprowadzenie do macicy narzędzi chwytających i rwących. Płód zostaje poćwiartowany, korpus oddzielony i pozbawiony wnętrzności, głowa zmiażdżona i usunięta w kawałkach. Łożysko zostaje zlokalizowane i zeskrobane ze ścianki macicy”.
Brakowało trzech godzin, by Giannę Jessen spotkał taki właśnie los. „W języku potocznym jestem tak zwaną ‘spapraną aborcją’, wynikiem źle spełnionego obowiązku służbowego”, dziewczyna kontynuuje swoją opowieść. „Świadkami mojego przyjścia na świat było wiele osób. Pierwszymi witającymi mnie osobami były biologiczna matka i pozostałe młode dziewczyny oczekujące na śmierć swoich dzieci. Ponoć wywołałam wśród nich histerię. Następną była pielęgniarka, która jednak zadzwoniła po pogotowie, a ono zabrało mnie do szpitala”.
Gianna spędziła w szpitalu niemal trzy miesiące. Na początku lekarze nie dawali jej żadnych szans na przeżycie. Ważyła zaledwie 900 gramów. Dziewczynka jednak przeżyła. Wypisana ze szpitala, została umieszczona w rodzinie zastępczej. Lekarze stwierdzili, że na skutek porażenia mózgowego wywołanego aborcją Gianna nigdy nie będzie samodzielnie raczkować, chodzić, a nawet siadać. Dzięki wytrwałej rehabilitacji i czterem operacjom chirurgicznym zaczęła chodzić o własnych siłach (osiem lat po zeznaniach złożonych w Waszyngtonie pobiegnie po raz pierwszy w maratonie). Jej głos nabiera pewności: „Codziennie dziękuję Bogu za dane mi życie. Nie uważam siebie za ‘produkt uboczny poczęcia’, za ‘zbitek komórek’, ani za żadną z rzeczy używanych do nazywania dziecka w łonie matki. Uważam, że życie poczęte nie może być tak określane. Spotkałam wiele żyjących ofiar aborcji. Wszystkie są wdzięczne za swoje życie. Przed kilkoma zaledwie miesiącami spotkałam kolejną ofiarę aborcji roztworami soli. Nazywa się Sara i ma dwa lata.
Podobnie do mnie, Sara również cierpi na porażenie mózgu, ale stan jej zdrowia jest dużo poważniejszy. Jest zupełnie niewidoma i nękają ją ostre ataki epileptyczne. Przy tego typu zabiegu aborter nastrzykuje solanką zarówno łono matki, jak i swoje niemowlęce ofiary. Sara dostała zastrzyk z trucizny w główkę. Na jej czaszce widziałam po nim ślad. Dlatego też, kiedy zabieram głos na temat aborcji, mówię nie tylko w swoim imieniu, ale również w imieniu innych uratowanych ofiar, takich jak Sara, jak i w imieniu tych, którzy jeszcze nie mówią...”.
Gdy Gianna Jessen kończy swoje wystąpienie i wychodzi z sali, część słuchaczy ma jeszcze w pamięci jej słowa: „Nie mogę dać lepszego argumentu za obroną życia od mojego własnego życia...”.
Cztery lata później, 20 lipca 2000 roku, przed Komisją Praworządności Kongresu Stanów Zjednoczonych staje inna kobieta: 44-letnia Jill Stanek. Zeznaje pod przysięgą w sprawie „Ustawy H.R. 4292”. Jako zawodowa pielęgniarka pracowała przez poprzednich pięć lat na oddziale położniczym szpitala w Oak Lawn, w stanie Illinois. Placówka nosi imię chrześcijańskiego Zbawiciela, gdyż nazywa się Christ Hospital, a jednym z zabiegów wykonywanych w niej rutynowo jest aborcja.
Z zeznania złożonego przez Jill Stanek wynika, że pielęgniarka, która asystowała przy narodzinach Gianny Jessen, zachowała się nieprofesjonalnie, gdyż wezwała pogotowie. W Szpitalu Chrystusa lekarze stosują metodę zwaną „aborcją przy wywołanym porodzie” lub „aborcją z żywym urodzeniem”. Polega ona na przedwczesnym wywołaniu porodu, najczęściej przez wprowadzenie preparatu Cytotec, który podrażnia szyjkę macicy i stymuluje jej rozwarcie. Zdarza się, że na skutek tego zabiegu pojawia się wcześniak, który często jest żywy. A jednak – jak opowiada Jill Stanek – żadna z pielęgniarek ani żaden z lekarzy nie spieszy się, by ratować życie noworodka: „Nierzadko zdarza się, że dzieci te żyją jeszcze godzinę lub dwie po zabiegu, a nawet dłużej. Jedno z nich żyło raz prawie osiem godzin”.
Maksimum tego, co gwarantuje szpital takiemu dziecku, to czynność zwana „zapewnieniem komfortu”, czyli przetrzymanie noworodka w ciepłym kocu do momentu śmierci, co trwa zazwyczaj kilka godzin. Pielęgniarka opowiada, jak pewnego wcześniaka w oczekiwaniu na zgon zawinięto w papierowy ręcznik i pozostawiono na blacie w brudowniku. Przez przypadek jednak ktoś wyrzucił go do śmieci. Gdy przetrząsano kosz w poszukiwaniu dziecka, wysunęło się ono z ręcznika i wypadło żywe na podłogę. Znów odłożono je na bok, by mogło umrzeć.
Dokumentacja zebrana przez Komisję Praworządności Kongresu USA nie pozostawia wątpliwości, że to, o czym opowiadała Jill Stanek, nie jest jakimś odosobnionym przypadkiem, ale regułą spotykaną w większości placówek medycznych, gdzie dokonuje się aborcji. Podobnie dzieje się także w innych krajach. Rumuńska ginekolog Monica Campeanu, która dokonała osobiście ponad tysiąc aborcji, wspomina, że w szpitalu w Bukareszcie usunięte dzieci, które jeszcze żyły, kładziono na małej tacce przy toalecie, a przechodząc obok nich można było usłyszeć słabe kwilenie lub zobaczyć spowolniony ruch.
Rosyjski deputowany do Dumy Państwowej, doktor medycyny Władimir Szarapow w telewizyjnym programie „Parlamentskij czas” w 1998 roku przyznał, że rutynową praktyką na oddziałach ginekologicznych szpitali w Rosji jest powodowanie zgonu dzieci, które przeżyły aborcję, w następujący sposób: nagiego noworodka kładzie się na parapecie, otwiera się na oścież okno i czeka aż dziecko umrze na skutek wyziębienia organizmu.
Komentując tego typu postępowanie, dwie rosyjskie psychoterapeutki Irina Miedwiediewa i Tatiana Szyszowa przypominają radziecki serial wojenny „Siedemnaście mgnień wiosny” z 1973 roku. W filmie jest scena, jak oprawcy z gestapo, chcąc wymusić zeznania na radiotelegrafistce Katii, zabierają jej noworodka, kładą go na parapecie, rozbierają z pieluszek i otwierają okno, za którym panuje mroźna zimowa pogoda. Zachowanie gestapowców odbierane było przez telewidzów i krytyków filmowych jako przykład skrajnego odczłowieczenia i bestialstwa, charakterystycznego dla zbrodniarzy hitlerowskich. Teraz okazuje się, że jest to czynność rutynowa i niemal powszechnie akceptowana przez personel medyczny.
Doktor Władimir Szarapow we wspomnianym już programie telewizyjnym opowiadał, że niekiedy w Rosji w inny sposób przyspiesza się zgon noworodka, który zamiast umrzeć podczas aborcji urodził się żywy. Najszybszą metodą jest wówczas włożenie dziecka głową w dół do wiadra z wodą.
Serbski ginekolog doktor Stojan Adaević z Belgradu przyznaje, że w komunistycznej Jugosławii topienie dzieci w wiadrze było często spotykaną praktyką podczas „aborcji z żywym urodzeniem”. Wynikało to z faktu, że obowiązujące prawo uznawało człowieka za żywego dopiero od momentu wydania przez niego pierwszego okrzyku. Do tej chwili – nawet w sekundach poprzedzających poród – nie był on uznawany za istotę ludzką. Zadaniem lekarza było, więc uniemożliwienie dziecku zaczerpnięcia powietrza i wydania okrzyku. Pod fotelem ginekologicznym stało wiadro z wodą, w którym błyskawicznie umieszczano noworodka, zatkawszy mu wcześniej usta dłonią.
Praktyką niewiele różniącą się od utopienia dziecka w wiadrze jest „aborcja przez częściowe urodzenie” (partial birth abortion), której przebieg w liście do Kongresu Stanów Zjednoczonych opisała pielęgniarka Brenta Shafer, pracująca w klinice aborcyjnej doktora Martina Haskella w Dayton:
„Haskell przyniósł urządzenie ultradźwiękowe i umieścił je u góry, tak, aby widzieć dziecko. Na ekranie ultrasonografu widać było bijące serce. Obserwując ekran, wprowadził kleszcze i pochwycił nogi dziecka i wyciągnął je przez kanał porodowy. Następnie wyciągnął ramionka, aż po szyję. W tym momencie wewnątrz pozostawała jedynie główka dziecka. Ciało dziecka poruszało się. Jego maleńkie paluszki plątały się. Machało nóżkami. Doktor Haskell wziął nożyce i wprowadził je z tyłu głowy dziecka. Użył ich, a potem włożył rurkę aspiratora w otwór, wysysając mózg dziecka na zewnątrz. Widząc, jak to robi, prawie wymiotowałam. Potem Haskell wyciągnął główkę dziecka, obciął pępowinę i usunął łożysko. Wyrzucił dziecko do wiadra, razem z łożyskiem i narzędziami, których dopiero, co użył. Widziałam konwulsje dziecka w wiadrze”.
W świetle obowiązującego w USA prawa tego typu „zabiegi” przez całe lata były legalne. Według oficjalnych danych, każdego roku w Stanach Zjednoczonych dokonywano ich kilkanaście tysięcy. Dwukrotnie – w 1995 i 1997 roku – republikanie, którzy mieli większość w Kongresie, przegłosowywali ustawę zakazującą „aborcji przez częściowe urodzenie”, ale dwukrotnie wetował ją ówczesny prezydent Bill Clinton. W roku 2000 stan Nebraska próbował zabronić tego typu procederu, ale Sąd Najwyższy USA (stosunkiem głosów 5 do 4) uchylił prawo stanowe i zezwolił na partial birth abortion.
Dopiero w listopadzie 2003 roku „aborcja przez częściowe urodzenie” została zakazana – najpierw stosowną ustawę przeforsował zdominowany przez republikanów Kongres, a następnie podpisał ją prezydent George W. Bush. W 2007 roku Sąd Najwyższy uznał w końcu (stosunkiem głosów, 5 do 4), że zakaz partial birth abortion nie narusza Konstytucji Stanów Zjednoczonych. Zarazem jednak sędziowie sprecyzowali, że zabroniona jest tylko taka forma aborcji, gdy lekarz najpierw wyjmuje żywe dziecko z macicy, a następnie je zabija. Dopuszczalna – według ich orzeczenia – jest natomiast taka metoda, gdy najpierw zabija się dziecko w łonie matki, a następnie wyciąga je na zewnątrz martwe (nawet, jeśli aborcja ma miejsce w trzecim trymestrze ciąży – a więc w siódmym, ósmym lub dziewiątym miesiącu życia płodowego). Od tej pory amerykańscy lekarze, by być w zgodzie z prawem, wstrzykują do organizmu dziecka trującą substancję, np. silny lek nasercowy, a poród wywołują, kiedy dziecko jest już martwe.
Pewnym wytłumaczeniem częstotliwości dokonywania „aborcji przez częściowe urodzenie” może być fakt, że tkanki mózgu nienarodzonego dziecka wykorzystywane są przez przemysł farmaceutyczny lub kosmetyczny.
Gdy lekarz wyciąga kleszczami rodzące się dziecko za nóżki, a następnie wbija nożyce chirurgiczne w rdzeń kręgowy u podstawy czaszki – ma możliwość wyssać jego mózg za pomocą prożnociągu do plastikowej torebki. Tkanka mózgowa jest wówczas nieskażona zgruchotanymi kawałkami czaszki i „świeża”, czyli pobrana od żyjącego jeszcze i zdrowego dziecka.
Tak zwana terapia fetalna (od łacińskiego słowa foetus oznaczającego płód) nie jest praktyką zupełnie nową. Debata, która odbyła się w szwedzkim parlamencie 15 grudnia 1971 roku, ujawniła, że w kraju tym już od 1954 roku wykorzystywano ciała nienarodzonych dzieci i tkanki płodowe do fabrykowania lekarstw. W latach siedemdziesiątych XX wieku Fundacja Kroca (m.in. dzięki funduszom pochodzącym z sieci McDonald's) rozpoczęła próby nad użyciem ludzkich płodów do leczenia cukrzycy. Eksperyment zakończył się fiaskiem i w 1986 roku fundacja została rozwiązana.
Tkanki mózgowe dzieci stały się szczególnie poszukiwane na świecie po tym, jak w listopadzie 1992 roku „New England Journal of Medicine” po raz pierwszy zamieścił informację, jakoby tkanka nerwowa ludzkiego płodu była użyteczna w preparatach łagodzących objawy choroby Parkinsona. Później podobne doniesienia pojawiały się na temat leczenia udaru mózgu, choroby Alzheimera, paraplegii, stwardnienia rozsianego czy porażenia mózgowego. Rozpoczął się wówczas masowy handel mózgami dzieci poczętych, którego liderem zostały Chiny. Wieloletnie badania nie potwierdziły jednak skuteczności działania lęków fetalnych. Ostatnio coraz częściej tkanki płodowe wykorzystują natomiast firmy kosmetyczne, produkując z nich specyfiki dające efekt odmłodzenia skory.
Niedobór dziewczynek, nadmiar chłopców Dzięki osiągnięciom współczesnej medycyny możliwe jest dziś utrzymanie przy życiu dziecka poza organizmem matki już w 21. tygodniu ciąży. Doktor Andriej Akopian, dyrektor Republikańskiego Centrum Reprodukcji Człowieka w Moskwie, chwali się, że w Rosji „późne aborcje”, czyli dokonywane właśnie po 21. tygodniu, stanowią zaledwie 3 procent wszystkich przypadków. Gdy jednak owe 3 procent przeliczymy na liczby bezwzględne, wówczas okaże się, że owo „zaledwie” dotyczy aż 90 tysięcy dzieci.
Są jednak państwa, w których „późnych aborcji” jest statystycznie znacznie więcej. Należą do nich m.in. Albania, Indie czy Chiny. W krajach tych powszechną praktyką jest uśmiercanie nienarodzonych dziewczynek, gdyż preferowani są męscy potomkowie jako spadkobiercy rodu oraz pomoc fizyczna w domu i gospodarstwie. Dlatego używa się ultrasonografu, aby za jego pomocą rozpoznać płeć dziecka. Jeśli okaże się, że w łonie przebywa chłopiec, wówczas zachowuje się go przy życiu. Jeśli będzie to dziewczynka – zabija się ją. Ponieważ płeć na ekranie USG można rozpoznać dopiero w czwartym lub piątym miesiącu ciąży, niemal zawsze mamy do czynienia z „późnymi aborcjami”.
W Albanii przerywanie ciąży jest dopuszczalne prawnie tylko w pierwszych trzech miesiącach, ale zapis ten jest bez problemu omijany za pomocą fałszywych zaświadczeń o wieku dziecka. O tym, że zabijanie w ten sposób dziewczynek jest zjawiskiem masowym, przekonują oficjalne dane statystyczne. Otóż w kraju o prawidłowej strukturze demograficznej żyje zawsze więcej kobiet niż mężczyzn, tymczasem w Albanii mieszka o 6 procent więcej mężczyzn niż kobiet (i to pomimo olbrzymiej emigracji do innych krajów, w której przodują właśnie mężczyźni). Z podobnym problemem borykają się też Indie, gdzie w XX wieku, według tamtejszego komisarza ds. ludnościowych, zabito co najmniej 25 milionów dzieci – przed urodzeniem, w trakcie narodzin lub tuż po nich – tylko dlatego, że były płci żeńskiej. Doszło do sytuacji, w której rząd indyjski w 1996 roku wydał zakaz używania USG do określania płci dzieci nienarodzonych.
Nie zahamowało to jednak procederu likwidowania dziewczynek. Dane statystyczne są alarmujące: w kraju na 1000 chłopców poniżej szóstego roku życia przypada 927 dziewczynek, zaś w niektórych regionach, zwłaszcza rolniczych, współczynnik ten jest jeszcze gorszy – 1000 chłopców na 754 dziewczynki. Demografowie ostrzegają, że będzie to w przyszłości poważny problem, gdyż dla wielu mężczyzn zabraknie kobiet, które mogłyby zostać ich żonami. Podobny problem panuje też w Chinach, gdzie już wkrótce zabraknie żon dla niemal 40 milionów młodych mężczyzn.
Według danych Światowej Organizacji Zdrowia na kuli ziemskiej co roku przeprowadzanych jest ponad 50 milionów aborcji. Większość z nich jest dokonywana na dzieciach w pierwszym trymestrze, czyli do 13. tygodnia życia płodowego. Najczęściej wygląda to tak, że odpowiednim przyrządem rozszerza się szyjkę macicy, a następnie specjalnym nożem, zwanym kuretą, przebija się worek owodniowy, wycina łożysko i kawałkuje razem z dzieckiem. Najtrudniej jest wyjąć ze środka główkę, dlatego najpierw się ją miażdży (Cecylia Krystyna Jankowska, pielęgniarka z Bydgoszczy, wspomina: „Człowiek słyszał, jak pękają miażdżone kostki, do dziś to pamiętam...”.). Na końcu trzeba sprawdzić, czy z macicy zostały usunięte wszystkie części ciała dziecka, gdyż ich pozostawienie w organizmie matki mogłoby być groźne dla zdrowia kobiety.
W bardziej zaawansowanych technologicznie klinikach aborcyjnych używa się aparatów próżniowych, których końcówka rozrywa dziecko na kawałki, wysysając je z łona. Tego typu praktykę opisuje doktor Bernard Nathanson, w taki właśnie sposób uśmiercił on własne dziecko: „Wprowadziłem do pochwy ciężarnej wziernik Auvarda po uprzednim odkażeniu okolicy pochwy antyseptycznym roztworem. Następnie uchwyciłem szyjkę macicy dwoma kulociągami, zaaplikowałem roztwór leku mającego na celu obkurczenie macicy, tak abym mógł lepiej ocenić jej granice i uniknąć przebicia, dokonałem sondowania macicy (sonda to długi, cienki, stalowy przyrząd z zaznaczoną miarką, pokazujący, jak głęboko można bez obaw wprowadzać narzędzia), a potem rozszerzyłem szyjkę macicy za pomocą kalibrowanych metalowych rozszerzaczy. Kiedy szyjka osiągnęła żądane rozmiary, wprowadziłem do macicy pustą, plastikową rurkę i skinąłem na pielęgniarkę, aby włączyła ssanie. Kiedy wskaźnik podciśnienia doszedł do pięćdziesięciu pięciu milimetrów, zacząłem wodzić rurką po wewnętrznych ścianach macicy, przyglądając się strzępkom tkanek pędzącym przezroczystą rurką ku torebce z gazy, skąd zostały następnie zabrane, poddane inspekcji i odesłane do laboratorium patologicznego dla potwierdzenia, że macica – by użyć naszego lekarskiego eufemizmu – została opróżniona.
W ostatnim czasie zamiast aborcji chirurgicznej coraz bardziej rozpowszechniona staje się aborcja farmakologiczna, zwana też „aborcją domową”. Polega ona na zażyciu we wczesnej fazie ciąży odpowiedniego środka, który uśmierca płód w łonie matki, a następnie powoduje poronienie. Najczęściej dochodzi do tego w domu, a nie w klinice. Jak mówi Abby Johnson, była szefowa jednej z amerykańskich placówek aborcyjnych: „Aborcje medyczne mogą być bardzo niebezpieczne. Zdarzało się, że kobiety wykrwawiały się na śmierć w wyniku tych podobno ‘bezpiecznych’ procedur domowych. Czasami (od 5 do 8 procent) aborcja się nie udaje i fragmenty dziecka pozostają w macicy kobiety. Kiedy do tego dochodzi, kobieta musi i tak przejść aborcję chirurgiczną.
Jeśli jednak w tym wypadku kobieta nie zgłosi się do lekarza, może rozwinąć się bardzo poważna infekcja zakończona śmiercią. Aborcji medycznej towarzyszy silne krwawienie. Skrzepy krwi mogą występować do ośmiu tygodni. Niektóre kobiety wydalają skrzepy krwi wielkości cytryn przez wiele tygodni. Mdłości, gorączka, wymioty, dreszcze, stany przedomdleniowe to częste skutki uboczne aborcji medycznej”.
Grzegorz Górny - reporter, eseista, publicysta, reżyser, producent filmowy i telewizyjny. Założyciel i redaktor naczelny kwartalnika „Fronda” (1994-2005 oraz 2007-2012), redaktor naczelny tygodnika „Ozon” (2005-2006), autor wielu książek m.in.: Raport o stanie wiary w Polsce, Jednostki specjalne, Demon Południa, Anioł Północy, Między matriksem a krucyfiksem; oraz albumów: Ufam (Śladami Siostry Faustyny), Ufający (Śladami bł. ks. Michała Sopoćki), 300 lat wytrwałości, Świadkowie tajemnicy — przygotowanych wspólnie z artystą fotografikiem Januszem Rosikoniem; laureat licznych nagród dziennikarskich, filmowych i wydawniczych.
opr. ab/ab