O modlitwie. Listy do Malkolma (rozdział II)

Zbiór osobistej korespondencji autora z przyjacielem, napisana z myślą o ludziach pokroju samego autora – nawróconych na chrześcijaństwo w dorosłym życiu i potrzebujących wsparcia w codziennym praktykowaniu wiary.

O modlitwie. Listy do Malkolma (rozdział II)

Clive Staples Lewis

Magda Sobolewska (tłum.)
O modlitwie.
Listy do Malkolma
O modlitwie. Listy do Malkolma to ostatnia ukończona przez Lewisa książka, wydana drukiem już po jego śmierci. Pomyślana jako zbiór osobistej korespondencji z przyjacielem, napisana została z myślą o ludziach pokroju samego autora – nawróconych na chrześcijaństwo w dorosłym życiu i potrzebujących wsparcia w codziennym praktykowaniu wiary. Miłośnicy Lewisa znajdą w tej książce echa jego licznych esejów, Listów starego diabła do młodego, a nawet – w niemal lirycznych rozważaniach o zmartwychwstaniu – Opowieści z Narnii. Charakterystyczny styl Lewisa, potrafiącego pisać prosto, obrazowo i z właściwym sobie poczuciem humoru nawet o najbardziej skomplikowanych kwestiach wiary, sprawia, że książka ta – by użyć jego własnych słów – stanowi kolejną „plamę Bożego światła w lesie naszego doświadczenia”. Dzięki Listom do Malkolma obcujemy z Lewisem takim, jakim znali go przyjaciele wędrujący z nim razem przez zielone okolice Oxfordu i Cambridge albo uczestniczący w niekończących się dyskusjach nad kuflem piwa.
(z Posłowia Magdy Sobolewskiej)
Z zapisków autora Narnii wyłania się portret erudyty i niezrównanego mistrza słowa - ale także człowieka cierpiącego i nieustannie poszukującego kontaktu ze swoim Stwórcą. O modlitwie. Listy do Malkolma – to jedno z niewielu dzieł Lewis’a nie wydanych dotychczas w Polsce.
Wydawnictwo ESPRIT,
Rok wydania: 2013,
ISBN 978-83 -61989-65-3

FRAGMENT

2

Nie rozumiem, dlaczego uważasz, że moje poglądy na temat liturgii są „homocentryczne” i zbyt skupione „jedynie na funkcji umoralniającej”. Czy powiedziałem cokolwiek, co usprawiedliwiałoby takie twierdzenia? Tak naprawdę moje poglądy na temat sakramentu Eucharystii byłyby przez wielu współczesnych teologów uznane za „magiczne”. To chyba oczywiste, że im pełniej wierzy się w faktyczną nadprzyrodzoność tego wydarzenia, tym trudniej przywiązywać wielką wagę do ubioru, gestów i miejsca zajmowanego przez celebransa? Zgadzam się z Tobą, że duchowny ma nie tylko nauczać wiernych, ale także oddawać chwałę Bogu. Ale jak może oddawać chwałę Bogu, jeśli rzuca wiernym kłody pod nogi? Zwłaszcza gdy choćby najlżejszy cień „księżowskiego wodzirejstwa” — to określenie zawdzięczam pewnemu duchownemu — uwydatnia jeszcze bardziej jego osobliwe zachowania? Jakże trafny jest ten fragment Naśladowania Chrystusa, który nakazuje celebransowi „nie kierować się własną pobożnością, ale korzyścią swojej trzody”11. Nie pamiętam, jak to idzie po łacinie.

A teraz co do Listów Rose Macaulay. Mnie także zaszokowało jej wyznanie o ciągłym poszukiwaniu kolejnych modlitw. Gdyby kolekcjonowała je po prostu jako dzieła sztuki, mógłbym to zrozumieć; była urodzoną kolekcjonerką. Odniosłem jednak wrażenie, że zbierała je, aby się nimi posługiwać; że całe jej życie modlitewne zasadzało się na korzystaniu z tego, co nazwalibyśmy „gotowcami” — z modlitw napisanych przez innych.

Choć jestem, jak i Ty, zaskoczony, nie podzielam Twojej niechęci. Pierwszy tego powód jest taki, że miałem szczęście — w przeciwieństwie do Ciebie — osobiście ją poznać. Nie daj się zwieść pozorom! Była naprawdę w porządku; jedna z najbardziej cywilizowanych osób, jakie znałem. Drugim powodem, jak już nieraz mówiłem, jest to, że w swoim mniemaniu zjadłeś wszystkie rozumy. Więcej otwartości, drogi Malkolmie, więcej otwartości! Żeby mógł istnieć świat albo Kościół, potrzeba najróżniejszych ludzi. Być może zdanie to jest nawet prawdziwsze w odniesieniu do Kościoła. Jeśli łaska udoskonala naturę, to musi ona doprowadzić do rozkwitu tej pełni różnorodności, którą zamierzył Bóg, stwarzając naturę każdego z nas. Wynika z tego, że niebo będzie o wiele bardziej urozmaicone niż piekło. „Jedna owczarnia” nie znaczy wcale „na jedno kopyto”. Ogrodowe odmiany róż nie są bardziej podobne do ogrodowych żonkili niż dzikie róże do żonkili rosnących na łące. Gdy raz uczestniczyłem w prawosławnej mszy, szczególnie podobało mi się w niej to, że najwyraźniej nie było ustalonych reguł zachowania dla zgromadzenia. Jedni stali, inni klęczeli, jeszcze inni siedzieli albo chodzili; ktoś czołgał się po ziemi jak gąsienica. A najpiękniejsze było to, że nikt nie zwracał najmniejszej uwagi na to, co robili inni. Chciałbym, abyśmy i my, anglikanie, mogli pójść za tym przykładem. Spotyka się czasem ludzi, którzy są zaniepokojeni, ponieważ ktoś w sąsiedniej ławce robi znak krzyża albo go nie robi. Nie powinni byli nawet tego zauważyć, a co dopiero oceniać. „Kim jesteś ty, co się odważasz sądzić cudzego sługę?”12.

Nie wątpię zatem, że metoda Rose Macaulay była właściwa dla niej. Mnie samemu nie odpowiadałaby bardziej niż Tobie.

W każdym razie nie jestem już pod tym względem takim purystą jak kiedyś. Przez wiele lat po moim nawróceniu nie posługiwałem się żadnymi gotowymi modlitwami poza Modlitwą Pańską. W rzeczywistości starałem się modlić w ogóle bez słów, nie werbalizować swoich aktów wewnętrznych. Zdaje się, że nawet modląc się za innych, raczej unikałem wymieniania ich imion i zastępowałem je wyobrażeniami tych osób. Nadal uważam, że modlitwa bez słów jest najlepsza — jeśli można ją rzeczywiście osiągnąć. Dziś jednak widzę, że starając się uczynić ją moim chlebem powszednim, liczyłem na większą siłę ducha i myśli niż ta, którą mam w rzeczywistości. Żeby modlitwa bez słów była udana, trzeba być „u szczytu formy”. W przeciwnym razie nasze akty wewnętrzne stają się jedynie aktami wyobraźni albo emocji — a udawane emocje to rzecz godna pożałowania. Gdy zdarzają się te bezcenne chwile, w których Bóg rzeczywiście uzdalnia nas do modlitwy bez słów, jakiż głupiec chciałby ów dar odrzucić? Bóg jednak nie udziela go — przynajmniej mnie — świątek czy piątek. Moja pomyłka polegała na tym, co Pascal, o ile dobrze pamiętam, nazywa „błędem stoików”13: na myśleniu, że możemy zawsze to, co możemy czasami.

To wszystko, jak widzisz, sprawia, że wybór między gotowymi modlitwami a własnymi słowami jest dla mnie chyba mniej ważny niż dla Ciebie. Dla mnie słowa stanowią tak czy inaczej sprawę drugorzędną. Są jedynie kotwicą. Powiedziałbym, że przypominają raczej ruchy pałeczki dyrygenta niż samą muzykę. Mają być niejako korytem dla uwielbienia, skruchy czy błagania, które bez nich — bo taka jest natura naszego umysłu — rozlałyby się szeroko, tworząc płytkie kałuże. Nie ma większego znaczenia, kto pierwszy sklecił te słowa. Jeśli tworzymy je sami, to i tak często powtarzane wkrótce zmieniają się w formułki. Jeśli ułożył je ktoś inny, nieustannie wlewamy w nie własne znaczenie.

Jak na razie — bo praktyki te podlegają zmianom i sądzę, że tak być powinno — najbardziej pasuje mi dieta złożona głównie z „własnych słów” z niewielką domieszką gotowej modlitwy.

Pisząc do Ciebie, nie muszę chyba podkreślać, jak wielkie znaczenie w tej diecie ma domowa kuchnia. Jak powiedział Salomon przy poświęceniu Świątyni: każdy, kto się modli, zna „ranę serca swego”14. Zna także pociechy własnego serca. Żadne stworzenie nie jest takie samo jak ja; żadna sytuacja nie jest identyczna z moją. Co więcej, moja sytuacja, podobnie jak ja sam, podlega nieustannym zmianom. Gotowa formułka nie może służyć mi do rozmowy z Bogiem, tak jak nie mogłaby mi służyć do rozmowy z Tobą.

To oczywiste. Może trudniej będzie mi Cię przekonać, że domieszka gotowych słów ma także swoje zastosowanie — to znaczy ma je dla mnie; nie zamierzam tworzyć przepisów dla nikogo innego.

Po pierwsze pozwala mi ona nie oddalać się od „zdrowej nauki”15. Człowiek pozostawiony samemu sobie łatwo przechodzi od „wiary raz przekazanej”16 do urojenia, które nazywa „swoją religią”.

Po drugie przypomina mi, „o co mam się modlić”17 (być może zwłaszcza wtedy, gdy modlę się za innych). Każda sytuacja kryzysowa chwili obecnej, jak najbliższy słup telegraficzny, może przesłonić całe pole widzenia. Czy nie istnieje wówczas niebezpieczeństwo, że wielkie, nieustanne, obiektywnie istniejące potrzeby — często znacznie ważniejsze — zostaną zepchnięte na bok? Na marginesie — jest to kolejna rzecz, której należy unikać w nowej redakcji Modlitewnika. „Współczesne problemy” łatwo mogą zająć w nim za dużo miejsca. A im bardziej nowy Modlitewnik będzie „na czasie”, tym szybciej się zestarzeje.

I wreszcie: gotowe modlitwy wprowadzają element ceremoniału. Twoim zdaniem tego właśnie powinniśmy unikać. Moim zdaniem jest to jedna z rzeczy, których potrzebujemy. Rozumiem, co masz na myśli, mówiąc, że posługiwanie się gotowymi modlitwami byłoby jak wyznawanie miłości własnej żonie słowami Petrarki czy Donne'a. (Ale czy przypadkiem nie mógłbyś ich zacytować, zwłaszcza tak oczytanej żonie jak Betty?). Twoje porównanie jest niewystarczające.

Zgadzam się w zupełności, że relacja Boga z człowiekiem jest bardziej osobista i intymna niż jakakolwiek możliwa relacja dwóch istot ludzkich. Tak, ale równocześnie w innym sensie uczestników tej relacji dzieli od siebie nieskończenie większy dystans. Zbliżamy się do — nie powiem „Zupełnie Innego”, bo podejrzewam, że to określenie nie ma żadnego sensu, ale do Niewyobrażalnie i Nieznośnie Innego. Powinniśmy mieć — czasem mam nadzieję, że tak jest — równoczesną świadomość największej bliskości i nieskończonego oddalenia. W twoim obrazie za dużo jest swojskości i poufałości. Twoja miłosna analogia powinna być uzupełniona słowami: „do stóp Jego upadłem jak martwy”18.

Wydaje mi się, że środowisko „niskiego”19 Kościoła, w którym się wychowałem, miało zbytnią skłonność do czucia się na Syjonie jak w domu. Podobno mój dziadek mawiał, że „cieszy się na bardzo interesujące dyskusje ze św. Pawłem, kiedy już pójdzie do nieba”. Jakby chodziło o dwóch duchownych rozmawiających w klubowym zaciszu! Nigdy zdaje się nie przyszło mu do głowy, że spotkanie ze św. Pawłem może być raczej obezwładniającym przeżyciem nawet dla protestanckiego duchownego z dobrej rodziny. Ale kiedy Dante widzi wielkich apostołów w niebie, robią na nim wrażenie gór20. Można mieć wiele argumentów przeciwko modlitwom do świętych, ale przynajmniej stanowią one przypomnienie, że w porównaniu z nimi jesteśmy bardzo mali. O ile mniejsi zatem jesteśmy wobec ich Mistrza?

Klika sformalizowanych, gotowych modlitw służy mi jako remedium na — nazwijmy to — „tupet”. Dzięki nim ta strona paradoksu jest dla mnie stale żywa. Oczywiście, istnieje także druga strona. Lepiej byłoby odnosić się do Boga w ogóle bez nabożeństwa niż z nabożeństwem, które przeczyłoby bliskości.

11 Lewis cytuje z pamięci dzieło Tomasza à Kempis O naśladowaniu Chrystusa. Najprawdopodobniej chodzi mu o fragment rozdz. IV: „Nie sprawiaj drugim przykrości ani ich nie zanudzaj swoimi praktykami pobożności; idź raczej normalną drogą, trzymając się zwyczaju starszych, i miej bardziej na uwadze korzyść innych aniżeli własne zadowolenie” (IV.10,7; Apostolicum 1991, red. Józef Żukowicz SJ).

12 Rz 14, 4. Z kontekstu wynika, że chodzi o sługę Chrystusa.

13 Blaise Pascal, Myśli,374 (wyd. Chevaliera).

14> 1 Krl 8, 38 (Biblia Gdańska).

15 2 Tm 4, 3; Tt 1, 9.

16 Jk 3.

17 Por. Rz 8, 26: „...nie wiemy bowiem, o co się modlić” (Biblia Warszawska).

18 Ap 1, 17.

19 Kościół anglikański dzieli się potocznie na „wysoki”, przywiązujący większą wagę do ceremonii i hierarchii, bliższy katolickiemu, i „niski” — bliższy ideałom protestantyzmu.

20 Dante, Raj, XXV, w. 38.

opr. ab/ab

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama