W ogóle nie przyszło jej do głowy, że On mógłby chcieć tylko tego, co dla niej oznacza życie, spełnienie i sens
Wydawnictwo Homo Dei,
2011
ISBN 978-83-62579-14-3
Format książki: 125 x 185
Stron: 288
Przekład: Dorota Jankowska
Rodzaj okładki: miękka
Ks. Karl-Heinz Menke (ur. 1950), kapłan od 1974 roku, profesor dogmatyki i historii dogmatów na Wydziale Teologii Katolickiej Uniwersytetu w Bonn.
Fragment książki
Wiele świadectw takiego chrześcijaństwa, które rozumie Boga jako sprawiedliwość domagającą się zadośćuczynienia, a Chrystusa jako „okup”, to nierzadko dokumenty strachu, skrupulanctwa i samozniszczenia. Czy jednak dlatego każda ofiara jest odbiciem zniekształconego obrazu Boga?
Św. Teresa wyznaje w swoich świadectwach, że wszystko, co czyni z miłości, jest jednocześnie najbardziej wewnętrznym wypełnieniem jej samej. W zapiskach możemy zatem przeczytać, jak przez Chrystusa, z Chrystusem i w Chrystusie przyjmuje na siebie niemożność modlenia się człowieka zrozpaczonego, i dlatego wyznaje: „Nigdy nie mogę się modlić”, ale jednocześnie: „Mogę, kiedy żyję już nie ja, lecz żyje we mnie Chrystus”. Drewermann zapytałby: Kto to mówi – dręczące św. Teresę „nad-ja” wpojonego nieczystego sumienia czy też związane z imieniem Chrystusa „nad-ja” nigdy nieusuniętego poczucia winy wobec wcześnie zmarłej matki? 1 – Sama Teresa odpowiada: Jeżeli nie żyję już ja, lecz żyje we mnie Chrystus, to wolno mi również powiedzieć: „Ja to mówię; ja mogę się modlić”. Twierdzi nawet: „Czynię stale m o j ą wolę”. Patrząc powierzchownie – jak komentuje Ferdinand Ulrich – to świadectwo Teresy o sobie zdaje się jednym wielkim „bałaganem”; ponieważ „najpierw mówi: »J a« nie mogę! Potem, kiedy »ja« umiera, bo Inny żyje we mnie, zaczyna znowu mówić: j a mogę wszystko w Tym, który… we mnie żyje. Ale – pytamy – czy »j a« tutaj coś może?” 2.
Nie tylko odpowiedź św. Teresy, ale również niezliczone dokumenty osób kanonizowanych w tradycji chrześcijańskiej zaświadczają, że zyskuję siebie (moje życie) w takim samym stopniu, w jakim pozwalam integrować siebie (moje życie) w ofiarę, w której Kapłan (Jezus Chrystus) jest tożsamy z darem ofiarnym. Integracja ta dokonuje się w modlitwie – nie w modlitwach, które się tylko „zalicza”, lecz w modlitwie, która przeradza się w działanie. Niech raz jeszcze wolno mi będzie posłużyć się obrazem wody na wysuszonej ziemi: jeśli wodą jest dający się Bóg lub Chrystus i jeśli w wysuszonej ziemi tego świata my jesteśmy porami, które mogą się na nią otwierać albo zamykać, to „wpuszczanie” w siebie wody oznacza, że w dawaniu tego, co otrzymujemy, „urzeczywistniamy samych siebie”.
Jeżeli ofiara, o której wolno mówić również po wydarzeniu Chrystusa, to dawanie siebie, wykluczone jest zawężanie jej do cierpienia. Co prawda zgadza się, i stale świadczyli o tym wielcy święci, że integrowanie własnego życia z samooddaniem się (miłością) Chrystusa implikuje cierpienie, ale nie szuka się go ani do niego nie dąży, lecz znosi się je z miłości. Całkiem niedorzeczne byłoby zatem równanie: „Więcej bycia chrześcijaninem to więcej drogi krzyżowej”. Albo: „Im gorzej wiedzie się chrześcijaninowi, tym bardziej prawdziwe jest jego chrześcijaństwo”. Takimi wypowiedzianymi lub niewypowiedzianymi przypuszczeniami przyczyniamy się do tworzenia owego, miejmy nadzieję, przezwyciężonego już obrazu Boga, opisującego Ojca jako bezwarunkową Sprawiedliwość, która dla potwierdzenia własnej konsekwencji domaga się drogi krzyżowej Syna.
Pamiętam rozmowę z pewną dziewczyną, która stała przed decyzją wyboru zawodu. Było to dla niej również pytanie o to, jaką drogę życiową przeznaczył dla niej Bóg. Zaproponowałem jej, aby w modlitwie zawierzyła się Chrystusowi i powiedziała Mu: „Moje życie należy do Ciebie; zrób ze mną, co chcesz!”. Odpowiedziała natychmiast, wzbraniając się: „Nie mogę tak się modlić, bo On zaraz wysłałby mnie do klasztoru. A tam w żadnym wypadku nie chcę trafić”. Dziewczyna ta była mocno przekonana, że Chrystus zawsze oczekuje tego, co trudniejsze. W ogóle nie przyszło jej do głowy, że On mógłby chcieć tylko tego, co dla niej oznacza życie, spełnienie i sens.
Jako kapłan często w rozmowie spotykam się z przypuszczeniem, że kto „zadaje się” z Chrystusem, temu jest ciężko. A u tego, komu dobrze się wiedzie, z naśladowaniem Chrystusa coś chyba jest nie tak. Zawsze przewija się w tym myśl: Skoro ciągle dobrze mi się wiedzie i jestem zadowolony, czy w takim razie nie popełniłem jakiegoś błędu? Czy nie uczyniłem sobie życia zbyt łatwym? Albo jestem może jeszcze tak słaby w wierze, że Chrystus nie wymaga ode mnie niczego trudniejszego?
Wynikiem takiego myślenia jest potem chrześcijaństwo z cierpiętniczą miną. Skoro już w rzeczywistości nie idzie mi tak źle, muszę przecież trochę ponarzekać i poużalać się, aby nikt nie myślał, że wiedzie mi się za dobrze. Bo tego przecież nie da się pogodzić z naśladowaniem Chrystusa.
Kto czyta Nowy Testament, dochodzi do innego wniosku: Chrystus pragnie, aby ludzie mogli żyć – nie ledwo co przeżyć, ale żyć w pełni. Nie lubi, kiedy ludzie utrudniają sobie nawzajem życie. Nie może przyglądać się bezczynnie, gdy komuś przeszkadza żyć choroba, wina czy niesprawiedliwe warunki. Najwidoczniej nie chciał chrześcijaństwa z cierpiętniczą miną. Jego działalność publiczna rozpoczyna się od udziału w weselu w Kanie. I potrafi ł być ostry, kiedy ktoś pod pozorem pobożności chciał Mu przeszkodzić na przykład w udzieleniu pomocy cierpiącemu człowiekowi w szabat.
Oczywiście, chrześcijaństwo nie jest tożsame z prywatnym szczęściem. Nikt nie może być chrześcijaninem dla samego siebie. Do Boga, który jako Trójca jest Relacją, Uznaniem Drugiego, Dawaniem siebie, nie można kierować modlitwy t y l k o z a siebie samego. Kto komunikuje się z Chrystusem, nie jest tak po prostu odbiorcą daru – w każdym razie nie tylko; staje się również dawcą tego, co otrzymuje.
W tym kontekście chciałbym przypomnieć historię, którą – jeśli w ogóle – przytacza się w związku z tematem „ubóstwo”, ale raczej nie z tematem „modlitwa”. Chodzi o historię ubogiej wdowy, która oddaje swoje ostatnie pieniądze:
„Potem usiadł naprzeciw skarbony i przypatrywał się, jak tłum wrzucał drobne pieniądze do skarbony. Wielu bogatych wrzucało wiele. Przyszła też jedna uboga wdowa i wrzuciła dwa pieniążki, czyli jeden grosz. Wtedy przywołał swoich uczniów i rzekł do nich: Zaprawdę, powiadam wam: Ta uboga wdowa wrzuciła najwięcej ze wszystkich, którzy kładli do skarbony. Wszyscy bowiem wrzucali z tego, co im zbywało; ona zaś ze swego niedostatku wrzuciła wszystko, co miała, całe swe utrzymanie” (Mk 12, 41–44).
Wyobraźmy sobie przez moment, że jakiś reporter telewizyjny z naszych czasów obserwował-by tę scenę przed 2 tysiącami lat. Poza tym przysłuchiwałby się, co Jezus powiedział uczniom o ubogiej wdowie, a następnie podszedłby z grubym mikrofonem do tej niepozornej kobiety i zadałby pytanie: „Jak dochodzi się do tego, żeby oddać ostatni grosz?”.
Przypuszczam, że gdyby wdowa w ogóle udzieliła odpowiedzi, powiedziałaby chyba: „Trzeba się długo modlić”.
Podczas lat mojej pracy w duszpasterstwie parafialnym wciąż – przede wszystkim w konfesjonale – spotykałem ludzi, którzy chcieli wiedzieć, ile musieliby dać (oddać), aby słusznie mogli nazwać siebie chrześcijanami; ludzi, którzy wcale nie uważali, że chrześcijaństwo to unikanie ciężkich grzechów; ludzi, którzy bardzo dobrze rozumieli, iż wspólnota z Chrystusem jest wspólnotą z najmniejszym bratem i najmniejszą siostrą; ale również ludzi, którzy chcieli wiedzieć dokładnie: jeżeli zarabiam 10 tysięcy marek miesięcznie, ile z tego muszę oddać, aby Bóg czy Chrystus był ze mnie zadowolony? Wystarczy 500 marek czy musi to być 10 procent? Czy też może Chrystus będzie zadowolony dopiero wtedy, gdy zachowam się tak jak uboga wdowa z cytowanej wyżej perykopy?
Jestem pewny, że ani Matka Teresa, ani uboga wdowa z Ewangelii nie odpowiedziałyby na to pytanie, wymieniając konkretną kwotę. Mógłbym sobie jednak wyobrazić, że obie powiedziałyby o własnej modlitwie (komunikowaniu się z Chrystusem). U św. Franciszka Salezego znajdujemy uwagę, której sens jest następujący: Są ubodzy, którzy mają serce bogacza. I zdarza się, że bogacze mają serce biedaka – jednak tylko jeśli się modlą.
W tym miejscu niektórzy czytelnicy chcieliby może zaprotestować, wskazując na ludzi, którzy nie znają Chrystusa, którzy w ogóle się nie modlą, a jednak są bardzo bezinteresowni. Któż chciałby temu zaprzeczyć! Niemniej, jeśli ktoś dla innych dosłownie idzie na barykady i żąda sprawiedliwości, jeśli przez swe zaangażowanie prowadzi niemal do „samospalenia”, a swoją rewolucję głosi, wkładając resztę tego, co własne, jego bezinteresowność nie jest przecież taka sama jak bezinteresowność ubogiej wdowy. Ona bowiem nie żąda; działa jako jedyna, nie porównując siebie z zachowaniem jakiegoś bogacza.
Nawet jeśli swoim poglądem sprowokuję kogoś, powiem: jestem pewny, że nie można rzeczywiście kochać ludzi – i samego siebie! – nie modląc się regularnie.
Ćwiczenia modlitewne („ćwiczenia duchowne”) prowadzone według koncepcji św. Ignacego Loyoli zawsze rozpoczynają się od spojrzenia wstecz na dotychczasowe życie. Młodym ludziom, którym dane mi było przed laty głosić rekolekcje, zawsze radziłem, aby tę retrospekcję przeprowadzali pisemnie. Pewien osiemnastolatek, którego cytuję tutaj za jego pozwoleniem, napisał: „Czytałem niedawno amerykańską historię science fiction, w której ludzie w ostatnich godzinach przed zagładą jeszcze raz szukają maksymalnej przyjemności. Historia ta skłoniła mnie do refleksji. Byłem pewny, że dwadzieścia cztery godziny przed własną śmiercią zachowywałbym się inaczej. Spróbowałbym czegoś w rodzaju radykalnego chrześcijaństwa, zgodnie z mottem: »Idź, sprzedaj wszystko, co masz, a pieniądze rozdaj ubogim!«. Ale moje faktyczne życie nie zmieniło się. I choć niekiedy chodzę na mszę, od dawna się już nie modliłem”.
„Od dawna się już nie modliłem” – czyniąc takie wyznanie, ów osiemnastolatek zrozumiał, że przeciwieństwem modlenia się nie jest niemodlenie, lecz wygodnictwo, owa siła ciążenia własnych skłonności, znane nam wszystkim zmęczenie, które skutecznie uniemożliwia wszelki zryw i nowy początek, umacnia nasze przyzwyczajenia, powoduje, że staczamy się w monotonię i kołtuństwo, i która jest codzienną rezygnacją ze świętości.
Przeciwieństwem modlenia się nie jest niemodlenie, lecz wygodnictwo. Człowiek taki jak uboga wdowa z Ewangelii św. Marka, człowiek, który ufa Bogu tak, że oddaje wszystko, nie spada z nieba. Owo dawanie nie jest cechą wrodzoną, czymś, co się ma lub nie. Nie, takie dawanie jest owocem długiej drogi.
Tym, od czego ono najczęściej zależy i co najbardziej się liczy, jest wierność. Wierność w małych rzeczach! Wielkie przedsięwzięcia, stanowcze postanowienia, nasze wzloty i upadki w szturmowaniu nieba nierzadko są wyrazem próżności, chorobliwej ambicji i egoizmu. Dziesięć minut wytrzymanych codziennie przed obliczem Boga (przed Jezusem Chrystusem) liczy się bardziej niż dziesięć wielkich postanowień. Modlitwa jest bowiem jak droga przez step: jeśli nie chodzi się nią często, zarasta.
Do moich najpiękniejszych doświadczeń duszpasterskich należą listy szesnasto- i siedemnastolatków, z którymi mogłem odbyć „ćwiczenia duchowne” (rekolekcje). Pewna dziewczyna napisała mi, że co wieczór rozmawia z Chrystusem; że robi to na kolanach, ponieważ to jedyna postawa, w której pomimo zmęczenia może się modlić; i że ma wrażenie, iż modlitwą wieczorną zaczyna już kolejny dzień. Pewien przyszły mechanik napisał do mnie: „Po rekolekcjach postanowiłem każdego wieczoru czytać fragment z Nowego Testamentu. Aby o tym nie zapomnieć, położyłem Biblię na poduszce. Potem jednak przez cztery tygodnie byłem na montażu w Monachium. W tym czasie już o tym nie myślałem. No tak, kiedy wróciłem, Biblia nadal leżała na poduszce. Chciałem ją odłożyć. Ale wtedy otworzyłem ją na fragmencie, który nie może mi wyjść z pamięci. Zacząłem na nowo”.
Chłopakowi, który w międzyczasie został księdzem, zaproponowałem, aby raz dziennie odmawiał modlitwę św. Ignacego: „Weź, o Panie, całą moją wolność. Przyjmij moją pamięć, mój rozum, całą moją wolę. Podaruj mi tylko Twoją miłość. Wtedy będę wystarczająco bogaty i nie będę już niczego szukał”. Szczera odpowiedź dwudziestodwulatka brzmiała: „Nie mogę się tak modlić; to nie byłoby uczciwe”. W podobny sposób jak wspomniana dziewczyna bał się Boga, który kiedy poda Mu się mały palec, bierze całą rękę.
Uboga wdowa z Ewangelii św. Marka z całą pewnością nie pytała lękliwie, czy Bóg żąda jeszcze więcej. Kiedy wyobrażam sobie, jak mogła wyglądać ta kobieta, której imienia nie znamy, myślę mimowolnie o pomarszczonej, ale promiennej twarzy Matki Teresy. Pokazała niezliczonym rzeszom ludzi, że prawdziwe dawanie nie czyni nieszczęśliwym, lecz radosnym 3.
Oczywiście, człowiek, który jak uboga wdowa ufa Bogu tak, iż bez lęku o własną przyszłość oddaje ostatni grosz, nie spada z nieba, lecz jest owocem długiej zażyłości.
Ojciec duchowy Heinrich Spaemann, który dużo rozmyślał o modlitwie, efekty stałej zażyłości z Bogiem ujął w formie paraboli. Nieco inaczej opowiedziana pokazuje ona metaforycznie, dlaczego uboga wdowa jest człowiekiem prawdziwej modlitwy:
W pewnym dziecięcym pokoju żyła stara jak świat zabawka – konik na biegunach. Był już bardzo wytarty, wypadły mu włosy i nie był ładny. Obok konika na biegunach leżała nad wyraz wytworna, jeszcze zupełnie nowa szmaciana lalka. Pewnego dnia zapytała konika: „Co jest rzeczywiste? Czy bycie rzeczywistym oznacza, że jest się pięknym, że posiada się piękne suknie i jest się drogim?”. „Rzeczywistym – odpowiedział konik na biegunach – nie jest to, co masz, lecz to, czym się stajesz. Jeśli przez długi, długi czas rzeczywiście kochasz jakieś dziecko, i jeśli dziecko przez długi, długi czas rzeczywiście kocha ciebie, wtedy stajesz się rzeczywista. Nie dzieje się to nagle. Na ogół w momencie, kiedy będziesz rzeczywista, oddałaś już wszystko. Ale to w ogóle nie jest ważne – chyba że w oczach ludzi, którzy sami nie są rzeczywiści”.
Jestem przekonany, że uboga wdowa, o której opowiada św. Marek, była „rzeczywista”.
Przypisy:
1 Określone mianem ofiary współcierpienie z Chrystusem z powodu grzechu innych Drewermann nazywa „masochistycznym tryumfem samozniszczenia” (w: Kleriker. Psychogramm eines Ideals, Olten-Feiburg 1989, s. 176), a o podobnych fenomenach mówi: „To, c o zostaje tutaj wyideologizowane, da się ująć psychoanalitycznie: jednoznacznie idzie tu o świat myśli pewnego »nad-ja«, ukształtowanego w takich dniach, jakie opisaliśmy generalnie jako tło psychogenezy klerykalnej: przytłaczające cierpienie (zazwyczaj matki), które kładzie się cieniem na całym »świecie« (dziecka) i dlatego będzie później w decydującym stopniu kształtować jego światopogląd; surowy zakaz roszczenia sobie w takim »świecie« pretensji do czegokolwiek własnego; i absolutyzowanie takich doświadczeń w zastępowaniu matki przez rolę Chrystusa” (tamże, s. 683).
2 F. Ulrich, Gebet als geschöpfl icher Grundakt, Einsiedeln 1973, s. 97, w odniesieniu do Wierszy św. Teresy (Offi ce Central Lisieux, s. 412).
3 Matka Teresa: „Bez cierpienia nasza praca byłaby tylko pracą społeczną, bardzo dobrą i pomocną, ale nie byłaby pracą Jezusa Chrystusa, częścią odkupienia. Jezus pragnął pomagać, dzieląc nasze życie, naszą samotność, nasze bóle, naszą śmierć. Tylko dlatego, że stał się jedno z nami, odkupił nas. Możemy czynić to samo; cała nędza ludzi biednych, nie tylko ich bieda materialna, ale także ich ubóstwo duchowe, muszą zostać odkupione, a my musimy je dzielić, bo tylko jeśli będziemy z nimi jedno, możemy ich odkupić, to znaczy, że przynosimy w ich życie Boga, a ich przynosimy Bogu” (cyt. za: M. Muggeridge, Mutter Teresa. Leben und Wirken der Friedensnobelpreisträgerin, Freiburg 81980, s. 58).
opr. aś/aś