Dlaczego tak istotne jest odkrycie, że jestem grzesznikiem?
Dlaczego tak istotne jest odkrycie, że jestem grzesznikiem? Wciąż narzuca się rozumowanie, że grzesznik to złoczyńca lub winowajca. W wielu przypadkach to są oczywiście synonimy. Lecz za tym określeniem kryje się o wiele więcej.
Nie muszę czuć się obwiniany, by dostrzec mój własny grzech. To prawda, że grzech ujawnia się w konkretnych uczynkach, przeważnie łamiących przykazania Boże i reguły dobrego współistnienia z ludźmi, lecz jeszcze radykalniej grzech odsłania pewną głębszą rzeczywistość. Mianowicie taką, że jesteśmy ludźmi oszukanymi, którzy uwierzyli w fałszywą nowinę: „Nie umrzesz!”. Jest to kłamstwo, którym wąż zwiódł pierwszych ludzi w raju i którym szatan zwodzi następne pokolenia ludzkie, łącznie z nami. W naszym sercu utknęło to kłamstwo, będące de facto szatańską formą schlebiania nam. Jeśli bowiem „nie umrzesz”, to znaczy że od nikogo ani od niczego nie zależysz, nikt ani nic nie będzie ci mówił, co jest dobre, a co złe. Nikt nie ma prawa ci rozkazywać ani cię ograniczać: ty jesteś bogiem twojego życia. I sam najlepiej potrafisz ocenić, co jest dla ciebie dobre i właściwe.
Za tym kłamstwem ukrywa się dramat brawurowego, aroganckiego oderwania się człowieka od swojego Boga i Stwórcy, a przez to zanegowania własnych korzeni — Miłości. Ten dramat przyjmuje postać przewrotnego paradoksu: Jeśli Bóg stał się dla mnie rywalem i konkurencją, a z drugiej strony ja sam zaczynam czuć się bogiem dla siebie samego — zatem: nie może być dwóch Bogów! I choć tego nigdy głośno nie wyrażam ani nawet w myślach nie werbalizuję, to w głębi takie właśnie noszę przekonanie. A zatem kto mnie zatrzyma? Powaga grzechu nie polega tylko na tym, że przekraczamy takie czy inne przykazanie Boga. Kiedy popełniam grzech, wypieram się swych związków z Bożą miłością. W konsekwencji umieram w najgłębszej warstwie mego istnienia, przestaję żyć w wymiarze, do którego zostałem powołany, staczam się w samotność i egoizm, w powierzchowność istnienia. Bo „kto nie miłuje, trwa w śmierci” (por. 1 J 3,14). Najpoważniejsze jest to, iż można tkwić w takim stanie latami, cierpiąc i nie zdając sobie sprawy, dlaczego tak jest. Narkotyzując się złudzeniem: jestem dobry, jestem OK. I nosząc w sobie to okrutne ukąszenie śmierci, mimo bezgranicznego apetytu na życie.
Dlatego też przyjście Chrystusa na świat jest dla nas wszystkich Dobrą Nowiną. Bo Chrystus umarł za grzeszników, aby zniszczyć w nich śmierć i dać nowy sposób życia: życie wieczne. Wzrusza mnie do głębi każdego roku śpiewany podczas Wigilii Paschalnej fragment wielkanocnego śpiewu Exsultet: „by wyzwolić niewolnika, poświęciłeś Syna”. Właśnie tak, Bóg poprzez przejście Chrystusa ze śmierci do życia rodzi nas na nowo i przyjmuje za swoich synów. Poprzez Ewangelię jesteśmy zrodzeni na nowo (1 Kor 4,15). Owocem Paschy Chrystusa jest nawrócenie, ale nie jako pewna poprawa, zmiana na lepsze, jakieś podreperowanie dotychczasowego stylu życia, tylko jako zrodzenie nowego człowieka, gruntowna przemiana: z egoisty — w potrafiącego kochać, z prześladowcy — w kogoś, kto pozwala się prześladować, bo umie reagować jak Chrystus, bo kocha nieprzyjaciół!
„Nikt nie jest dobry, tylko sam Bóg” (Łk 18,19) — mówi Jezus. Przekonuje się o tym bogaty młodzieniec, który miał o sobie jak najlepsze zdanie do momentu spotkania z Chrystusem. Ale Ten uwolnił go od złudzeń i trucizny samoschlebiania, aby podarować mu możliwość uchwycenia się nowej drogi. Bo za łaską Boga idzie odkrycie, że „my wszyscy byliśmy skalani,
a wszystkie nasze dobre czyny jak skrwawiona szmata” (Iz 64,5). Kto zaś woli się „pobożnie” oszukiwać i budować na sobie samym własną doskonałość, może od Chrystusa usłyszeć: „Nigdy [cię] nie znałem” (por. Mt 7, 23).
Nie ma nawrócenia bez interwencji Boga. Jeśli sam chcesz próbować być dobrym człowiekiem i w dodatku chrześcijaninem, „urodzisz” dziwoląga i takie będziesz miał osiągnięcie. Dlatego też, aby nawrócenie mogło się w nas na serio rozpocząć, nieraz trzeba doświadczyć jakiegoś kryzysu, tak jak Izrael potrzebował wygnania, by w kruchości życia zapragnął szczerze odnaleźć Pana i naprawdę Go słuchać. Tak samo Szaweł musiał spaść z konia, aby zderzyć się z prawdą, którą dotąd cały czas negował.
Ile oporu Bóg w nas napotyka: „Mnie nie można zrzucić z konia”, „Jestem panem sytuacji”, „Wiem dobrze, co mam robić”. Bronimy swej małej, ale za to własnej pozycji. Dlatego też Panu Bogu nie pozostaje nieraz nic innego, jak zakwestionować to nasze myślenie. Podejść z tyłu i nas zaskoczyć: małym kryzysem małżeńskim, kłopotem wychowawczym z dzieckiem, nadwyrężoną reputacją, odrobiną wstydu, szczyptą upokorzenia czy też jakimś innym rozczarowaniem samym sobą... I wówczas otwierają się nam oczy, a wraz z nimi otwiera się przed nami nowy horyzont. Taki jest nieraz nasz „nowy początek”. Ewangelia powoli zaczyna wchodzić w nasze życie, spulchniać je, przenikać, przeobrażać.
Rzecz jasna, nawrócenie nie dokonuje się „na komendę” ani też „raz, a dobrze”. Jest stałym procesem przechodzenia ze śmierci grzechu do życia w łasce Chrystusa, procesem upraszczania się w nas głębokich splotów przyczyn i skutków, ran i przyzwyczajeń, powolnym zstępowaniem uzdrawiającego światła Chrystusa w głąb naszej biografii i naszej osobowości, aż wszystko zostanie przepojone absolutną i bezwarunkową miłością Boga Stwórcy. Łańcuch nieodwracalnych konieczności i mechanizmów przerywa przebaczenie grzechów. Przebaczenie ze strony Boga jest duchowym antybiotykiem, wygładza blizny urazów i lęków, umożliwia pojednanie się z innymi, podejście z życzliwością do niedawnego jeszcze wroga. Budzi w sercu duchową wiosnę, prowadzi do celu pokuty, jakim wcale nie jest przygnębienie i potępianie siebie samego, lecz całkiem przeciwnie — paraklesis, czyli ukojenie i pocieszenie, potrzeba święta.
Tradycja Kościoła wyróżnia dwa typy nawrócenia. Pierwsze jest przejściem z grzechu niewiary i życia pogańskiego do stanu łaski tych, którzy uwierzyli w Chrystusa jako Zbawiciela, a wyznacza je sakrament chrztu — przyjęty bądź na nowo świadomie odkryty. Drugie nawrócenie wiąże się z faktem, że — jak opisuje Katechizm Kościoła Katolickiego — „nowe życie otrzymane w sakramentach wtajemniczenia chrześcijańskiego nie wyeliminowało jednak kruchości i słabości natury ludzkiej ani jej skłonności do grzechu, którą tradycja nazywa pożądliwością. Pozostaje ona w ochrzczonych, by podjęli z nią walkę w życiu chrześcijańskim, przechodząc próby z pomocą łaski Chrystusa. Tą walką jest wysiłek nawrócenia, mający na uwadze świętość i życie wieczne, do którego Pan nieustannie nas powołuje (KKK, 1426)”.
Owo drugie nawrócenie jest budzone i wspomagane przez sakrament pokuty — stanowiący rodzaj lecznicy — poprzez który Bóg swoim miłosierdziem, przy mojej współpracy, sukcesywnie odnosi zwycięstwa i szykuje mnie do kolejnych walk z wrogami nadziei we mnie. Toteż ogromny postęp na drodze stawania się chrześcijaninem wiąże się z uznaniem się za grzesznika, to jest tego, który potrzebuje Zbawiciela. Jak pouczali ojcowie pustyni, człowiek uwikłany w jakikolwiek poważny grzech, w momencie gdy wyzna „zgrzeszyłem”, natychmiast doznaje pomocy z góry. Dlatego też św. Jan Chryzostom napominał: „Nie mów, że jesteś słaby, powiedz, że jesteś grzesznikiem”.
Nawrócenie potrzebuje skruchy. Człowiek, który grzeszy bez jakichkolwiek skrupułów, licząc, że będzie mu to odpuszczone w przyszłości, jest głupcem. Bo nikt nie zna „miary swoich grzechów”, podobnie jak nikt nie zna miary Bożej wspaniałomyślności. Świętych kierowników duchowych najbardziej martwiła tzw. sklerokardia, czyli serce niewrażliwe i obojętne. Objawami „serca sklerotycznego” są: utrata zainteresowania wolą Bożą i nadmierne zainteresowanie wszystkim, co oferuje świat, a co od Boga oddala.
Psalmista woła do Pana: „Przywróć mi radość mojego zbawienia”. Symptomem szczerego zbliżania się do Boga jest, jak mówił św. Jan Klimak, „radosny smutek”, radość i łzy. Samą czynność wyznawania swoich grzechów przez nawracającego się brata po odbytym okresie pokuty pierwsi chrześcijanie nazywali „exomologesis”, to znaczy opowiedzenie o swoich grzechach połączone z wyrażeniem dziękczynienia za dar Boga. Wyznanie własnych win stawało się zarazem okazją do wyznania wiary w Chrystusa miłującego grzesznika. W ten sposób przeżyty sakrament pokuty z całą pewnością zapewnia radość przystępowania do konfesjonału. Nie dostarcza też nikomu skojarzeń ani z kozetką psychoanalityka, ani z prokuratorskim przesłuchaniem. Żadnej traumy.
Oczywiście jest miejsce na łzy, lecz są to łzy „nowego chrztu”. Dziecko płacze, gdy przychodzi na świat, chrześcijanin płacze, gdy odradza się do nowego życia. Bo pokuta odnawia chrzest, jest umową z Bogiem o nowe życie. Taki święty smutek — penthos — to nie bolesne użalanie się z powodu jakiejś straty czy krzywdy, ale bezcenna łaska Boga, radość, że Bóg do tego stopnia okazał się miłosierny. Wielu świętych miało dar łez. Św. Atanazy, widząc je na policzkach św. Antoniego, mawiał: „Oblicze obmyte łzami wyraża wieczyste piękno”. Doskonale wiedział, że tamten poszedł na pustynię, by opłakiwać swoje grzechy.
Nawrócenie jest zatem darem Boga na całe życie, jest permanentną drogą chodzenia śladami Chrystusa i dorastania do Jego miary. W momencie gdy tracę potrzebę nawracania się, przestaję być de facto chrześcijaninem. Tracę z pola widzenia Chrystusa ukrzyżowanego za mnie i zamieniam się na powrót w zadowolonego z siebie faryzeusza. Jak mawiał św. Marek pustelnik: „Nie jesteśmy potępiani za ilość naszych wykroczeń przeciwko przykazaniom, lecz za naszą odmowę nawrócenia”. Do jakiego stopnia tajemnicę stale skruszonego serca przeżywali przed nami chrześcijanie, niech przybliży nam jeszcze jeden epizod z życia ojców pustyni. Otóż kiedy umierał mnich Sisoes, zgromadzeni wokół niego bracia pytali: „Z kim rozmawiasz, ojcze?”. „Z aniołami — odpowiedział. — Proszę ich o trochę więcej czasu na pokutę”. „Nie potrzebujesz już się nawracać” — zawołali. Na to starzec: „Naprawdę, nie mam świadomości, żebym choć trochę zaczął”.
opr. ab/ab