Globalne półprawdy i my (w Europie)

Cotygodniowy felieton z Gościa Niedzielnego (52-53/2000)

W przemówieniu otwierającym Kongres Kultury Polskiej znakomity pisarz, mistrz literatury faktu, Ryszard Kapuściński podkreślił, że trzeba myśleć o kulturze narodowej, pojmując istotę globalnych przemian: O ile w dawnych cywilizacjach wartością najwyższą była ziemia, a w cywilizacji nowożytnej - maszyna, to wartością taką w nadchodzącej cywilizacji staje się umysł ludzki, jego zdolności poznawcze i kreatywne. Aby umysł ten miał wszystkie warunki rozwoju, musi on dojrzewać i doskonalić się w otoczeniu kulturalnym najwyższej jakości, takim, które będzie go nieustannie inspirować i wzbogacać. Stwierdzenie to może być źródłem naiwnego optymizmu. Skoro liczy się umysł, inspiracja, postawa twórcza, otoczenie kulturalne, rząd będzie chciał zapewnić Polsce miejsce wśród innych, zwiększając wydatki na oświatę, naukę, a przede wszystkim na kulturę. Nikt z twórców obecnych na kongresie nie uległ tym złudzeniom. Uważny słuchacz lub czytelnik tekstu Kapuścińskiego znajdzie w nim przekonanie, że umysł zwyciężający w wyścigu globalnym, to nie umysł poety czy malarza, ale umysł bankowca, speca od internetu, programisty. A "otoczenie kulturalne najwyższej jakości" to nie sala koncertowa czy muzeum, ale kosztowne i tajne laboratorium, sala wykładowa. Nadająca ton światowym przemianom globalizacja to mechanizm napędzany logiką zysku. Dlatego nikt nie pyta, czy książka jest dobra czy zła. Ważne, że stała się bestsellerem. Nikt nie pyta, czy dany film jest wybitny. Ważne, ilu obejrzało go widzów, jaką zrobił kasę. Trzeba dodać - jeśli książka to bestseller, a film przyciąga miliony, nikt nie pyta, czy uczą one miłości czy nienawiści. Dlatego za naiwny i szkodliwy uznać muszę głos jednego z kongresowych dyskutantów o tym, że nie ma sensu obrona przed kulturą importowaną z Ameryki, bo kultura amerykańska jest wspaniała, cudownie grają muzykę klasyczną orkiestry symfoniczne z Cleveland czy Filadelfii, są na amerykańskich uniwersyteckich campusach subtelni komentatorzy Dostojewskiego i poeci-humaniści, są malarze Greeniwich Village i ambitne teatry off-Broadway... Wszystko to prawda, ale w kinach i telewizorach od Pernambuco po Katmandu i Czukotkę, od Włoszczowej po Krasnystaw, jest inna Ameryka, inne wyroby przemysłu filmowego i rozrywkowego, inny styl. Cieszą się wszyscy, że udało się w Nicei, że Unia postanowiła korzystnie dla nas - w przyszłej Radzie Unii Europejskiej będziemy mieli tyle głosów co Hiszpania (27), więcej niż Czechy, Słowacja i Litwa razem wzięte (12+7+7=26). Jakoś nikt nie widzi, jak to nas od przyjęcia do Unii oddala. Kraje już należące do Unii, układają tam sobie różnego rodzaju rachunki równowagi. Przyjęcie małego kraju równowagę zaburzy nieznacznie. Przyjęcie Polski odmieni sytuację w Radzie gruntownie, Polska za określone sojusze w głosowaniu będzie mogła zdobywać wyraźne korzyści, kosztujące wszystkich członków Unii. To widzi już każdy podatnik na Zachodzie, i rządom niełatwo będzie wytłumaczyć się przed nim najpierw z przyjęcia Polski, a potem z ratyfikacji układu akcesyjnego z Polską. Cóż, stało się, nie możemy udawać, że jesteśmy mniejsi od Estonii (4 głosy) i Unia po przyjęciu Polski będzie taka sama jak przedtem. Po szczycie Unii w Nicei i po Kongresie Kultury w Polsce potrzebą chwili wydaje się kontynuacja naszej kulturalnej obecności w Europie - takiej jak we Frankfurcie (tragi książki) i Hanowerze (Expo) - pokazywanie, że razem z Europą nie jesteśmy przeciw Ameryce, ale razem z Europą coraz lepiej decydujemy, co chcemy brać z amerykańskiej oferty. A także decydujemy, jak ją równoważyć z naszą własną, polską, więc europejską kulturową ofertą.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama