Niedola idola

Cotygodniowy felieton z "Przewodnika Katolickiego" (9/2003)

Po oskarowych nominacjach dla „Pianisty” Romana Polańskiego — współproducentem jest Lew Rywin — oburzeni brytyjscy obrońcy praw dziecka wezwali rodaków do bojkotu filmu. Jak wiadomo, Polański w 1977 r., oskarżony o gwałt na nieletniej, uciekł z USA; teraz rzecznik biura prokuratora z Los Angeles zapowiedział, że jego przyjazd na uroczystość wręczenia Oskarów zakończy się aresztowaniem. A w Polsce zaczęły się spekulacje: czy Polański pojedzie, czy Rywin otrzyma paszport, zabrany mu przez prokuraturę w związku z głośną aferą korupcyjną? Ale są i tacy, którzy głoszą, że w takiej chwili nie powinno się wyciągać Polańskiemu dawnych sprawek. Idola nie tyka żadna etyka?

Cóż, mogę zrozumieć — choć z głębokim zdumieniem — że ktoś taki jak Polański jest dla grupy osób idolem, a nawet i to, że może nim być również Rywin. Tylko dlaczego mieliby oni być traktowani inaczej, niż każdy obywatel i stać ponad prawem? Czy nie przywykliśmy do nadmiernej pobłażliwości wobec osób znanych publicznie, tolerując ich rozmaite wyskoki oraz niegodne zachowania? Wydawałoby się, że to właśnie oni powinni świecić przykładem przyzwoitego postępowania; jeśli więc nie potrafią udźwignąć ciężaru sławy, niechaj przynajmniej nikt nie próbuje kreować ich na bóstwa. Ale nie jest to, bynajmniej, nasza rodzima specjalność.

Kilka tygodni temu telewizja poinformowała o działalności w Argentynie szczególnej grupy wyznaniowej, która przyjęła nazwę „diegorian”. Jej wyznawcy głoszą, że mamy obecnie rok... 42, ponieważ rachują czas nowej ery w dziejach ludzkości od dnia narodzin argentyńskiego wirtuoza piłki nożnej — Diego Maradony. Chociaż sam jestem żarliwym kibicem piłki nożnej, a argentyńskiej w szczególności, to przyznam, że zdębiałem. To prawda, Maradona był fenomenalnym piłkarzem: niewysoki, krępy, prowadzący piłkę krótko przy nodze, o bajecznej wprost technice i znakomitym przeglądzie sytuacji na boisku, potrafiący zarówno świetnie zagrać do partnera, jak i błysnąć efektownym dryblingiem. A, poza tym, posiadał najważniejszą dla piłkarza umiejętność — oddania celnego i skutecznego strzału w kierunku bramki. I co z tego? Chociaż w zgodnej opinii entuzjastów piłki nożnej był prawdziwym „diamentem piłkarskim”, można mieć uzasadnione wątpliwości, czy jest to wystarczający powód, aby kreować go na bożyszcze tłumów. A „diegorianie”, głosząc, że Maradona był boskim piłkarzem, zdają się, naprawdę, przypisywać mu cechy bóstwa. Ba, nawet o bramce zdobytej przez niego podczas mistrzostw świata w Meksyku — w pamiętnym meczu finałowym z reprezentacją Anglii — powiadają, że była ona skutkiem działania „ręki samego Boga”. Tym, spośród czcigodnych utracjuszy raju, którzy nie są kibicami, wyjaśniam, że Maradona zdobył wówczas bramkę ręką. Cóż wart jest idol, który zachowuje się jak oszust, bo w dyscyplinie zwanej piłką nożną zdobywa gola, decydującego o mistrzostwie świata, ręką i udaje, że wbił go głową? Fakt, że był piłkarskim wirtuozem — może nawet najlepszym piłkarzem wszech czasów — nie oznacza, niestety, że był również wyjątkowym człowiekiem. Pamiętamy, zresztą, jego późniejsze przygody z narkotykami, awantury z bronią w ręku i inne żałosne zachowania.

Idole bywają zaledwie żałosnym produktem swoich czasów, więc dlaczego czynić z nich bóstwa? Wystarczy, że specjaliści od marketingu usiłują lansować ich na nadludzi. A my użalajmy się lepiej nad zwiedzionymi wielbicielami.


opr. mg/mg



« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama