O przysmakach żubrów i ostrym przysmaku podróżniczki, zjedzonym misjonarzu i o grochu z kapustą z Elżbietą Dzikowską rozmawia Agata Puścikowska.
O przysmakach żubrów i ostrym przysmaku podróżniczki, zjedzonym misjonarzu i o grochu z kapustą z Elżbietą Dzikowską rozmawia Agata Puścikowska.
Agata Puścikowska: Lubi Pani Warszawę?
Elżbieta Dzikowska: — Tak! Lubię, chociaż nie uważam, żeby była szczególnie piękna. Tu mam dom — to moja Itaka, moja przystań. Lubię Warszawę, bo w niej się dużo dzieje, jest wiele wydarzeń kulturalnych. Mieszkają tu też moi przyjaciele. Nie umiem sobie wyobrazić życia poza stolicą, choć są inne — piękniejsze miasta: Gdańsk, Kraków, a przede wszystkim Toruń. Jest tam najpiękniejszy rynek gotycki na świecie. I oczywiście Muzeum Podróżników im. T. Halika. Przekazałam tam wiele pamiątek, które przywoziliśmy z całego świata. Zapraszam do zwiedzania. Franciszkańska 11.
Pytam o Warszawę, bo podobno Podlasiacy jej nie lubią. A Pani pochodzi z Podlasia.
— Podobno istnieją takie tendencje (śmiech), choć ja ich nie podzielam. Ponoć i Kraków za stolicą nie przepada, ale tego też nie zauważyłam. Warszawianką nie jestem, ale od szesnastego roku życia tu mieszkam. Pochodzę z Międzyrzeca Podlaskiego, wokół którego są przepiękne okolice. Koniecznie trzeba zobaczyć choćby Radzyń Podlaski z zabytkami w stylu rokoko. Na Podlasie jeżdżę dość często, przyjaźnię z wieloma ludźmi. Jeżdżę do Krzymoszyc, do przyjaciela, który założył gospodarstwo agroturystyczne, ze wspaniałym kozim serem, świeżymi jajami kur i perliczek, gdzie panuje cisza i spokój. Z radością wracam na Szlak Tatarski, nad Biebrzę z unikatowymi bagnami, do Supraśla, czy na Grabarkę — czyli do prawosławnej Częstochowy. Podlasie jest piękne, a czarujące miejsca można wymieniać bez końca.
No właśnie, wolałabym, żeby Pani już... nie wymieniała
— Nie chce pani, żeby Podlasie zostało odkryte i „zadeptane”... Właściwie to rozumiem, bo na przykład w Bieszczady już nie jeżdżę w tzw. sezonie. Bywam tam zimą, i całe Bieszczady — słoneczne wtedy i przepiękne — są moje. A jeśli chodzi o Podlasie, to odkryta jest na przykład Puszcza Białowieska. Lubię tam jeździć i oglądać prastare drzewostany i oczywiście żubry. A wie pani, co żubry najchętniej jedzą?
Żubrówkę?
— Opieńki! Tam jest mnóstwo opieńków. Człowiek ich nie zbiera, bo to ścisły rezerwat, a żubry mają używanie.
Pani przewodniki po Polsce są pełne anegdot, historii opisanej przystępnym językiem, ciekawych ilustracji — są pełne pasji poznania tego, co — wydaje się — jest znane.
— Tylko się wydaje. Coraz częściej wybieramy ciepłe plaże, leżenie przy podgrzewanym basenie, niż oglądanie i poznawanie własnego kraju. Powiedzenie „cudze chwalicie, swego nie znacie” nabrało w ostatnich latach nowego sensu. To oczywiście dobrze, że można jeździć za granicę, zwiedzać świat. Ale szkoda, że zapomina się o tym, co cenne u nas. Co pięcioletnie dziecko zrozumie i zapamięta, oglądając piramidy w Egipcie? Może lepiej, żeby najpierw poznało kulturę Kaszubów, zobaczyło na własne oczy krowę, kozę i jak się robi swojski ser? Zaszczepienie w dzieciach pasji poznawczej to ważne zadanie dla rodziców. A trochę trudno zaszczepić tę pasję z leżaka. Owszem, można dziecku pokazać Kretę, ale dlaczego też nie pojechać do Chałup? Polskie morze jest wyjątkowe, plaże są piękniejsze niż te nad Morzem Egejskim. Plażę w Dębkach, gdzie Piaśnica wpada do morza, odwiedzam bardzo często. Robię tam zdjęcia makro — z dużego przybliżenia: rzeźba piasku, która zmienia się co chwilę, jest fascynująca.
Kto w Pani zaszczepił podróżniczą pasję?
— Chyba nikt. Od dzieciństwa chciałam oglądać, poznawać, zwiedzać. Taki dar. Bez pasji życie jest jak potrawa bez soli. Cały czas jeżdżę, poznaję, piszę. Zacytuję wiersz Nerudy: „Powolnie umiera ten, kto nie podróżuje, kto nie czyta książek, nie obserwuje, kto nigdy nie porozmawia z nieznajomymi”. Ja to wszystko robię, bo najwyraźniej nie chcę umierać (śmiech). Napisałam przewodniki po Polsce, żeby pokazać, jak ciekawy jest groch z kapustą. Wcześniej razem z Tonym Halikiem pokazywaliśmy pieprz i wanilię. Mam nadzieję, że tak jak kiedyś ludzie nam wierzyli, gdy opowiadaliśmy o cudach świata, teraz też mi uwierzą, gdy opowiadam o polskich cudach.
Nie ma Pani wrażenia, że te cuda są często zaniedbane, że mamy wiele perełek, które giną wśród brzydkiej architektury, czy wręcz są niszczone?
— Niestety, czasem tak jest. Można tu wspomnieć chociażby tzw. kurorty. Dlaczego nad morzem mamy góralskie domki? Dlaczego pensjonaty nie są budowane ze smakiem? Nie jest winny brak pieniędzy: są kraje biedniejsze, które dbają o architekturę krajobrazu, dbają o gości. A u nas ludzie wolą często jechać do Grecji, bo za niewielkie pieniądze wypoczywają w świetnym, ale i w pięknym standardzie. Musimy się uczyć kultury wypoczynku.
Co się dzieje, gdy jeździ Pani po Polsce i odwiedza nasze cuda?
— Ludzie pamiętają doskonale program „Pieprz i wanilia” i witają mnie często jak starą znajomą. Poznają na ulicy, robią zdjęcie, zagadują. To miłe. Kiedyś w ciemną noc zajechałam do jednej z miejscowości i chciałam zwiedzić kościół. Dość nieśmiało zapukałam na plebanię. Ksiądz przyjął mnie z wielką radością, ciepłem, zaproponował gościnę. Kościół obejrzałam szczegółowo, nawet zwiedziłam kryptę zamkniętą dla zwiedzających. Innym razem zaproszono mnie na jubileusz przyjaciela: obchodził setne urodziny. Trwała uroczysta Msza św., było bardzo dużo gości. Nagle ksiądz zobaczył mnie, powitał z ambony i poprosił, żebym coś ciekawego opowiedziała. I opowiedziałam. O zjedzonym przez mieszkańców Nowej Gwinei zakonniku. To był zresztą ostatni przypadek kanibalizmu w tamtym rejonie. A zakonnik został zjedzony dlatego, że go wszyscy cenili, lubili i podziwiali, więc chcieli przejąć jego cechy. W wiosce obok zjedzono Micke'a Rockeffelera.
Pewnie żeby się wzbogacić. Jest Pani osobą rozpoznawalną i chociaż nie lubię tego słowa, Pani program był w latach 80. kultowy.
— To był program mój i męża. Stanowiliśmy tandem: ja dbałam o oprawę merytoryczną, a mąż tworzył klimat. Robił to fenomenalnie, dzięki czemu przed ekrany przyciągaliśmy ok. 18 mln osób naraz! Takiej oglądalności nie mają teraz nawet najbardziej popularne programy podróżnicze.
Jak Pani je ocenia?
— Prawdę mówiąc, rzadko oglądam telewizję. Czasem trafię na ciekawy program geograficzny czy przyrodniczy typu National Geographic. Widziałam kilka programów Wojciecha Cejrowskiego. Wojtek ma niesamowitą zdolność pokazywania ciekawie rzeczy, miejsc, które mogą się wydawać na pierwszy rzut oka nieciekawe i zwykłe. A interesujące może być tak naprawdę wszystko. Tylko trzeba umieć patrzeć. Interesujące są pieprz i wanilia, ale i groch z kapustą!
Czy jest miejsce, w którym Pani nie była?
— Oczywiście. Nie byłam na Madagaskarze. Więc jadę tam we wrześniu. Nie byłam też na Grenlandii — może kiedyś dotrę? Chyba że lodowce się roztopią (śmiech). W Polsce znam nieco słabiej zachodnią ścianę. Może kiedyś poświęcę jej osobną książkę.
Czy jest coś, czego Pani — jako podróżniczka — się boi: dzikie plemiona, jakieś zjawiska przyrodnicze...?
— Z dzikimi plemionami dawaliśmy sobie radę: wystarczył uśmiech i takt. Zresztą mój mąż zawsze mówił, że ryzyko powinno być kontrolowane. Gorsze są dla mnie bałtyckie fale! Mam okropną chorobę morską! Szczególnie nasz Bałtyk jest trudny, morza cieplejsze są łaskawsze. Ze strachu przed falami latałam za mężem samolotem, albo naklejałam sobie za uchem krążek ze skopolaminą: nie czuje się wtedy skutków działania błędnika. Mój mąż nie bardzo wiedział, co czuję, do momentu, aż sam zachorował. Kiedy dopłynął do portu, został zniesiony z pokładu i powiedział: „Ja cię strasznie przepraszam, nie wiedziałem, że to takie okropne”. I przyniósł mi z kwiaciarni piękny bukiet. Proszę poczęstować się kandyzowanym imbirem. Wyrób własny.
Ostry i przedziwny w smaku! Może Pani podać przepis?
— Trzeba kupić surowy imbir, zamrozić. Potem odmrozić, obrać, pokroić w drobne kawałki. Wrzucić do cukru, gotować 3—4 godziny na wolnym ogniu, stale mieszając. To mój przysmak. Stawia na nogi.
opr. aw/aw