Recenzja spektaklu "Wniebowstąpienie - Tadeusza Konwickiego" w reżyserii Macieja Englerta
Teatr Współczesny w Warszawie
Wniebowstąpienie -
Tadeusza Konwickiego
scenografia — Marcin Stajewski
muzyka — Zygmunt Konieczny
adaptacja i reżyseria - Maciej Englert
premiera 27 kwietnia 2002 r.
Maciej Englert dysponuje rzadką w polskim (i pewnie nie tylko polskim) teatrze umiejętnością łączenia na scenie świata codziennych doświadczeń ze światami pozazmysłowymi — wystarczy wspomnieć z jego przedstawień jedno tylko, „Mistrza i Małgorzatę”. Kiedy w spektaklach Englerta pokazują się umarli, postacie mityczne, diabły albo anioły, widzowi nie przychodzi nawet do głowy pytanie, czy są to postacie realne — jest oczywiste, że tak. Co więcej, Englert potrafi figurom z przestrzeni ponadziemskich nadawać rysy niemal rodzajowe, zaś postacie z naszego świata otaczać aurą nierealności. Podobna symbioza różnych porządków jest charakterystyczna dla prozy Konwickiego, także dla jednej z najlepszych jego książek „Wniebowstąpienie”.
Englert od wielu już lat myślał o wystawieniu adaptacji tej powstałej w 1967 r. opowieści o skundlonej Warszawie i błąkającym się po niej Gustawie epoki komunistycznej; przed 1989 r. było to jednak z przyczyn cenzuralnych niemożliwe. Po przełomie z kolei, przez wiele lat mogło się pewnie Englertowi wydawać, że najbardziej zewnętrzne zmiany, jakie dokonały się w Polsce — kolory, które stopniowo pokrywały i pokrywają dawną szarość — unieważniają w oczach Polaków wizję z powieści Konwickiego. Można by się zastanowić, dlaczego uznał, że dziś już „Wniebowstąpienie” będzie współgrać z duchem czasu?
W większości z nas wyczerpała się dziecięca radość z widoku nowych barwnych zabawek, tym bardziej że zabawki te są dla przeważającej liczby Polaków znów tak jak dawniej, choć z innych przyczyn, niedostępne. Polor zmatowiał, spowszedniał, zaczęliśmy dostrzegać pod celofanowym opakowaniem stare, dobrze znane upiory w czułych objęciach upiorów świeżo wylęgłych. Cóż może być dzisiaj anachronicznego w obrazie miasta, w którym nikt na nic nie ma wpływu i w dodatku wcale tego wpływu nie chce? W wizji szczerbatego dobrobytu „europejskiej stolicy”, którą stać na wciąż nowe sztukaterie, ale nie stać na równe chodniki? W konterfekcie stylu życia polegającego na złodziejstwie, chlaniu, pozbawionym emocji seksie i wzajemnej nienawiści? Nic przestarzałego nie ma w powszechności fałszywych biografii, w pewności siebie dziwek obojga płci, ostentacyjnej żebraninie i kompletnym braku poczucia odpowiedzialności. Inteligent ogarnięty amnezją, dusze zagubione tak bardzo, że niepewne tego, czy jeszcze żyją, czy już umarły, mętne filozofijki zamiast metafizyki — to przecież wszystko nasza rzeczywistość niekłamana, jak pisał 20 lat temu Słonimski o obrazie Polski w książce Konwickiego. Zmieniło się tylko to, że nie ma już onych, co nas urządzali, teraz urządzamy się sami.
Englert i zespół zaprezentowali we „Wniebowstąpieniu” fenomenalną robotę. Nie od dziś wiadomo, że reżyser ten to szczególarz; w ostatniej premierze Współczesnego nie ma ani jednego puszczonego momentu. Rozwijająca się na scenie wizja świata jest złożona z soczystych detali, rewelacyjnie skonstruowanych ról i epizodów. W spektaklu bierze udział prawie cały zespół, a wszystkie postacie zapadają głęboko w pamięć. Są pośród nich Cudzoziemiec Olgierda Łukaszewicza, Niemiec Janusza Michałowskiego, Wiesio Litwiniec Krzysztofa Stelmaszyka, harmonista Jacka Bursztynowicza, Madziar Marka Bargiełowskiego, Urzędnik Piotra Garlickiego, przedstawiciele proletariatu grani przez Damiana Damięckiego, Stanisława Górkę i Przemysława Kaczyńskiego. Są wyraziste role i rólki (zdrobnienie odzwierciedla jedynie rozmiary tych partii) Moniki Kwiatkowskiej, Pawła Nowisza, Krzysztofa Kowalewskiego, Norberta Rakowskiego, Jacka Rozenka i Wojciecha Machnickiego, Dariusza Dobkowskiego, Zofii Saretok, Joanny Jeżewskiej, Kingi Tabor, Agnieszki Suchory, Zbigniewa Suszyńskiego, Ryszarda Barycza, Ireneusza Kocyłaka, Tomasza Borkowskiego.
Tylko dwa albo trzy razy, na chwilę, pojawia się na scenie Jan Pęczek znakomity jako zbierający na jeszcze jednego kielicha pijaczyna, którego nogi pląsają dziwnie, jakby niezależnie od woli swojego właściciela. Równie plastyczni są zmenelizowany inteligent, żałosny i groźny Bernard Janusza R. Nowickiego, agresywny prowincjusz, Kaszub Leona Charewicza, para świętujących rozwód małżonków Monika Krzyszkowska i Piotr Rękawik, wszystkowiedząca madonna Polski knajpianej, Barmanka Pusia Jolanty Piętek. Maja Komorowska zagrała błąkającą się między światem żywych a światem umarłych starą prostytutkę Ciocię Polę, mądrą ciężkimi doświadczeniami. Tajemniczy, skomplikowany wewnętrznie był Lilek Czech Andrzeja Zielińskiego. Piotr Adamczyk jako Charon wydawał się idealnym wręcz wcieleniem bohatera Konwickiego — człowieka z pozoru przeciętnego, ale obciążonego cechą, bagażem, wyróżniającym go spośród tłumu. W przedstawieniu zagrała także młoda aktorka, która może stać się wielką postacią polskiej sceny — rewelacyjna Iwona Wszołkówna jako tancerka erotyczna, Jolka.
Bardzo dobre przedstawienie, które świetnie się ogląda i które niełatwo przełknąć.
opr. ab/ab