Gdy jest się zdrowym, można wysuwać argumenty za i przeciw eutanazji. Co jednak zrobimy, gdy sami będziemy w sytuacji terminalnej, gdy przyjdą bóle nie do zniesienia? Nie jest to łatwe pytanie, a jednak zasada pozostaje niezmienna: eutanazja to zawsze porażka miłości i nie powinna być proponowana jako rozwiązanie – zwraca uwagę o. Jacek Salij.
Ktoś zapytał mnie, a wiem, że nie było to pytanie napastliwe: „Łatwo zdrowemu być przeciwnikiem eutanazji, ale nie bądź taki pewien, że kiedy przyjdzie co do czego, ty sam nie będziesz prosił o skrócenie ci życia. Czy w ogóle ktokolwiek może być pewien tego, że w sytuacji terminalnej – jeśli przyjdą bóle nie do zniesienia i jeśli zabraknie środków przeciwbólowych – nie będzie błagał o zastrzyk uśmiercający?”.
Rozplenił się w naszych rozmowach na tematy moralne skrajny subiektywizm. A przecież to nie jest tak, że jeśli ktoś uzna takie lub inne postępowanie za moralnie słuszne, to tym samym ono będzie moralnie słuszne. I nie jest tak, że każde moje czy twoje zachowanie – tylko dlatego, że to ja lub ty tak się zachowujemy – jest moralnie bez zarzutu. Toteż gdyby kiedykolwiek tak się zdarzyło, że jakiś zdecydowany jej krytyk, znalazłszy się w sytuacji skrajnie trudnej, sam o eutanazję poprosi, to przecież prawo moralne się przez to nie zmieni i eutanazja nie przestanie być wskutek tego decyzją moralnie niegodziwą.
Z drugiej strony, chyba tylko ostatni pyszałek będzie deklarował absolutną pewność, że nawet w sytuacji arcytrudnej ja zachowam się tak jak trzeba. Człowiekowi poważnemu bliższy jest ton inny: „Boże dopomóż mi, żebym Twoich przykazań trzymał się mocno również wtedy, kiedy będzie to dla mnie więcej niż trudne!”.
Papież Franciszek powiedział kiedyś po prostu, że
„eutanazja jest to porażka miłości”.
Poniekąd empirycznym tego potwierdzeniem są tysiące zwyczajnych, szarych ludzi, którzy z oddaniem, niekiedy latami, zajmują się swoim schorowanym i niedołężnym ojcem lub matką, teściem lub teściową, małżonkiem, a niekiedy nawet rodzonym dzieckiem – i co najwyżej czasem któryś z nich westchnie sobie: „Panie Boże, zrób coś, bo już nie daję rady!”.
Od czasu do czasu zdarzają się przypadki aż tak nadzwyczajne, że właściwie niemożliwe do zaistnienia. A ponieważ jednak się zdarzają, media lubią je nagłaśniać. Swojego czasu światowe media obiegła wiadomość o cudownym wybudzeniu po dziewiętnastu latach śpiączki Jana Grzebskiego z Działdowa. Wszyscy podziwiali wtedy ofiarność i ciche bohaterstwo jego żony, która nie dała się przekonać argumentom, że jej mąż to już tylko nic nieczujące warzywo.
Niemniej poruszający jest przypadek Janusza Świtaja. Sparaliżowany wskutek wypadku motocyklowego, w czternaście lat później zwrócił się do sądu z prośbą o zgodę na dokonanie eutanazji. Wtedy zajęła się nim Fundacja Anny Dymnej „Mimo wszystko”. W rezultacie, Janusz Świtaj nie tylko przestał myśleć o eutanazji, ale podjął nawet studia. W internecie można znaleźć wywiad, którego udzielił jako student Uniwersytetu Śląskiego.
Dzisiaj niektórzy ludzie z niepokojącą łatwością bronią eutanazji, a nawet zapowiadają, że jeśli kiedyś nabiorą pewności, że dalsze ich życie już nie ma sensu, sami o nią poproszą. Ludzie ci na ogół nie są świadomi tego, że takimi wypowiedziami utrwalają w świadomości społecznej kilka wielkich kłamstw. Kłamstwem podstawowym jest dogmat obrońców eutanazji, jakoby stan terminalny był bezwartościowym okresem życia ludzkiego. W rzeczywistości jest dokładnie przeciwnie – jest to czas naszego ostatecznego dojrzewania. I może dlatego jest to czas szczególnie trudny, w którym człowiek potrzebuje szczególnej pomocy od innych ludzi i łaski od Boga. Takie jednak są prawa miłości – miłość powinno się świadczyć, ale trzeba również ją przyjmować, kiedy nam jest ona świadczona.
Natrafiłem kiedyś na zaskakujące wyniki badań socjologicznych ze stanu Oregon, gdzie prawo eutanazję dopuszcza. Okazuje się, że w czasie objętym tymi badaniami 94% dokonujących eutanazji stanowili obywatele rasy białej, z czego 62% to byli mężczyźni, a w 53% były to osoby dobrze wykształcone. Dane te z pewnością zasługują na interpretację. Być może słusznie domyśla się wybitna publicystka, że człowiek dlatego prosi o eutanazję, bo woli się zabić, niż być zabitym przez chorobę. Mamy tu więc do czynienia z iluzją kontroli, władzy nad swoim losem, która karmi ego.
Mówiąc krótko, świat, w którym ludzie zgadzają się na eutanazję jako na uprawnione wyjście z szczególnie trudnych sytuacji, to jest ten sam świat, w którym ludzie domagają się legalnej aborcji. Zatem jest to świat, w którym miłość została zdetronizowana z pozycji wartości najwyższej i jest traktowana tak, jakby była wartością tylko podrzędną.
To dlatego obrońcy eutanazji udają nieraz ludzi naiwnych, którzy w ogóle nie zdają sobie sprawy z tego, że:
prośba o uśmiercający zastrzyk – kiedy człowiek cierpiący rzeczywiście o coś takiego prosi – nie jest zwyczajną prośbą, lecz wołaniem o zwiększenie miłości.
Owszem, każdemu z nas może się zdarzyć, że w momencie wielkiego udręczenia wypowie swoją skargę w sformułowaniach wypracowanych w świecie, który nie chce liczyć się z Bogiem. Ufajmy, że Pan Bóg do tego nie dopuści, że nas od tego zachowa, ale zdarzyć się to może.
Tym bardziej więc musimy teraz wyraźnie mówić o tym, jakie są prawdziwe nasze poglądy na ten temat. I w ogóle starajmy się tworzyć atmosferę, w której różne okrężne wołania ludzi cierpiących o zwiększenie miłości będą miały szanse na to, żeby zostały właściwie odczytane i wysłuchane.