Żydzi, którzy doświadczyli działania Jezusa - ich świadectwa
Miód ze skały. Jest to obraz bogaty w znaczenia, szczególnie z perspektywy żydowsko-katolickiej. Samo wyrażenie pochodzi z Psalmu 81, gdzie naród żydowski otrzymuje obietnicę – jeśli Żydzi nawrócą się do Boga całym sercem, otrzymają miód płynący ze skały.
W dzisiejszym świecie napojów gazowanych, cukru i lodów możemy nie doceniać miodu w taki sam sposób jak trzy tysiące lat temu Żydzi, nie znający żadnych innych słodyczy. Być może tym, którzy urodzili się w rodzinach katolickich, w podobny sposób trudniej zrozumieć unikatowy dar Kościoła Chrystusowego, niż tym, którzy tak samo jak bohaterowie tej książki przeżyli większość swojego życia, czekając i mając nadzieję, ale w pełni nie wierząc w możliwość bliskości z Bogiem. Niech ich głęboka wdzięczność za odnaleziony w końcu „miód ze skały” zaostrzy kubki smakowe tych, którzy zawsze w swoim życiu odczuwali jego smak. Niech też zachęci tych, którzy wciąż wędrują przez pustynię, by uderzyli w skałę, otrzymali czekającą na nich rzekę mleka i miodu, a w końcu „zasmakowali i ujrzeli słodycz Pana”.
Wydostałem się z grobu, z przepastnego cienia, żywy! Płakałem. Widziałem na dnie przepaści straszliwą nędzę, z której wyciągnęła mnie nieskończona łaska; wzdrygałem się na widok wszystkich moich bezeceństw; byłem oszołomiony, pobudzony do współczucia, pełen podziwu i wdzięczności. Myślałem o moim bracie z nieopisaną radością, ale łzy współczucia mieszały się z moimi łzami miłości. Niestety! Zbyt wielu ludzi, oślepionych dumą czy obojętnością, poszło ze spokojem na dno! Runęli, by dać się pochłonąć żywcem okropnym ciemnościom! Moja rodzina, moja narzeczona, moje biedne siostry… Rozdzierał mnie niepokój. Myślałem o was, o was, których kocham. To za was ofiarowałem moje pierwsze modlitwy! Czyż nie podniesiecie swych oczu ku Zbawicielowi świata, którego krew zmazała piętno pierwszego grzechu? Jakże okropne jest to piętno – istotę stworzoną na obraz Boga czyni całkowicie nierozpoznawalną!
Pytano mnie, jak poznałem te prawdy, skoro przysięgam, że nigdy nie otwarłem żadnej książki religijnej, nigdy nie przeczytałem nawet jednej strony Biblii, a dogmat o grzechu pierworodnym, całkowicie zapomniany i negowany przez dzisiejszych Żydów, nie zajmował mych myśli ani przez chwilę. Myślę, że nawet nie znałem wcześniej tego pojęcia. Jak więc trafiła do mnie ta wiedza? Nie potrafię tego wyjaśnić. Wiem tylko, że wszedłem do tego kościoła, nie wiedząc nic, a wyszedłem z niego, widząc jasno. Nie potrafię wyjaśnić tej zmiany, chyba że poprzez porównanie do człowieka, który budzi się nagle z głębokiego snu, albo do człowieka, który urodził się ślepy i który nagle widzi światło dnia; widzi, ale nie potrafi wyjaśnić światła, oświecającego to, co widzi. Jeśli nie da się wyjaśnić fizycznego światła, jakże można wyjaśnić światło, które jest w swej istocie niczym jak tylko Prawdą? Wierzę, że mówię prawdę, kiedy twierdzę, że choć nie przeczytałem ani jednej książki, zrozumiałem znaczenie dwóch dogmatów wiary katolickiej. Czułem te rzeczy bardziej niż je widziałem, a to za sprawą niemożliwych do opisania skutków, jakie na mnie wywarły. Wszystko działo się wewnątrz mnie, wrażenia tysiąc razy szybsze niż myśl, tysiąc razy głębsze niż kontemplacja, nie tylko poruszające moją duszę, ale odwracające ją także w innym kierunku, w stronę nowego celu i nowego życia. Wyrażam się niejasno, lecz w jaki sposób w wąskich, suchych słowach mógłbym zawrzeć uczucia, których nawet serce nie może pomieścić? Mimo iż niepełny i niedokładny jest język, faktem pozostaje, że stałem się nową istotą, swoistą niezapisaną tablicą. Świat przestał nagle znaczyć dla mnie cokolwiek, moje stronnicze postrzeganie chrześcijaństwa nie istniało, po uprzedzeniach z dzieciństwa nie zostało ani śladu. Tak bardzo miłość Boga zajęła miejsce wszelkiej innej miłości, że nawet moja narzeczona stanęła przede mną w innym świetle. Teraz kochałem ją tak, jak kocha się coś, co Bóg trzyma w swoich rękach, jak cenny podarunek, który sprawia, że jeszcze bardziej kocha się tego, który go ofiarował.
Zdarzyło się to w maju 1847 roku. Miesiąc maryjny był celebrowany z wielką pompą w kościele St Valère, gdzie zbierały się i śpiewały amatorskie chóry, przyciągające wielu ludzi. Książę Moskowa, który prowadził owe pobożne koncerty i którego miałem zaszczyt poznać już wcześniej, poprosił mnie pewnego wieczoru, bym zajął jego miejsce, dyrygując chórem. Zgodziłem się i poszedłem, wyłącznie z miłości do muzyki oraz by spełnić prośbę przyjaciela. Podczas ceremonii nie czułem niczego szczególnego, ale w momencie błogosławieństwa darów, mimo że nie miałem zamiaru klękać jak reszta kongregacji, poczułem nieokreślone poruszenie; moja dusza, ogłuszona i rozproszona dysharmonią tego świata, odnalazła się na nowo, trochę jak marnotrawny syn wracający do zmysłów, i poczuła, że dzieje się coś wcześniej zupełnie nieznanego. Po raz pierwszy poczułem bardzo potężne, choć trudne do określenia, emocje. Bez żadnego udziału ze strony mojej woli zostałem zmuszony, wbrew sobie, do ukłonienia się. Kiedy wróciłem w następny piątek, ogarnęły mnie te same emocje, lecz jeszcze silniejsze, i poczułem ogromny ciężar, który spadł na całe moje ciało, zmuszając mnie do ukłonienia się, a nawet do upadnięcia na kolana, wbrew własnej woli, i uderzyła mnie nagła myśl, by stać się katolikiem. Kilka dni później przechodziłem obok tego samego kościoła St Valère; dzwony biły na mszę. Wszedłem do środka i byłem obecny podczas Świętej Ofiary, pozostając w bezruchu i uważnie obserwując. Zostałem na pierwszej, drugiej, trzeciej mszy, nie myśląc nawet o wyjściu z kościoła, choć nie mam pojęcia, co mnie tam trzymało. Po powrocie do domu, mimowolnie wyszedłem jeszcze raz tego samego wieczoru i wróciłem w to samo miejsce; dźwięk dzwonów sprawił, że znów wszedłem do kościoła. Najświętszy Sakrament był wystawiony do adoracji i gdy tylko go ujrzałem, podszedłem do ołtarza i upadłem na kolana. Tym razem w momencie błogosławieństwa nie było dla mnie trudne ukłonić się, a podnosząc się, poczułem słodki pokój, ogarniający całe moje jestestwo.
Wróciłem do swojego pokoju i położyłem się spać, ale przez całą noc mój umysł był – czy to we śnie, czy na jawie – zajęty myślą o Najświętszym Sakramencie. Płonąłem niecierpliwością, by pójść na więcej mszy; w następnych dniach byłem na wielu w St Valère, zawsze z wewnętrzną radością obejmującą mnie całego. Chciałem porozmawiać z księdzem, uspokoić poruszenie, które bezustannie niepokoiło moją duszę od owego niezwykłego wydarzenia. Do tej pory księża byli dla mnie potworami, od których uciekałem, więc nie wiem, w jaki sposób nieodparta siła zmusiła mnie, bym jakiegoś znalazł. W końcu przedstawiono mnie o. Legrand. Powiedziałem mu, co mi się przydarzyło; wysłuchał z zainteresowaniem i powiedział, bym był spokojny, trwał w obecnym usposobieniu i zachował pełną ufność w ścieżki Bożej Opatrzności, które będą mi niechybnie wskazane. Życzliwe i miłe przyjęcie ze strony owego duchownego zrobiło na mnie silne wrażenie i w jednej chwili zburzyło jedno z najgłębszych uprzedzeń, jakie miałem. Wcześniej bałem się księży, znając ich tylko z powieści, w których byli przedstawieni jako najbardziej nietolerancyjni z ludzi, bez przerwy wykrzykujący groźby ekskomuniki i ognia piekielnego. Tutaj zaś spotkałem człowieka wykształconego, pokornego, życzliwego i o otwartym sercu, oglądającego się wyłącznie na Boga, nigdy na siebie.
Zacząłem się zastanawiać: jeśli zwierzęta robią to, co robią, powodowane wyłącznie instynktem – ponieważ nie mogą reagować w żaden inny sposób, by podtrzymać życie w granicach własnego środowiska – muszą zatem wyłącznie wyrażać zamysł, na podstawie którego zostały stworzone. W ten sposób wróciłem do starego, prostego, lecz zawsze aktualnego „argumentu oryginalnego zamiaru”. Ta teoria całkowicie nokautuje przypadek czy też przewagę sił w danym kierunku jako wytłumaczenie stworzenia. Uniwersalne doświadczenie ludzkości daje świadectwo tym faktom – faktom tak prostym, a zarazem tak tajemniczym jak ten, że jeśli posadzisz w glebie żołądź, wyrośnie z niego dorosły dąb, a nie jabłoń czy krzaczek jagód. Po prostu w żołędziu został wszczepiony zamysł, który sprawia, że staje się on drzewem dębowym i niczym innym. To, co widzimy w ostatecznym stadium rozwoju, jest tym samym, co istniało w żołędziu potencjalnie. Dlaczego? Mogłem stwierdzić: czy chcemy czy też nie, tak po prostu jest. Tak samo jest z całym stworzonym światem, w tym również z człowiekiem. Który człowiek, drogą procesów myślowych, jest w stanie dodać choćby jeden łokieć do swojego wzrostu? W procesie ewolucji świat jako taki ukazuje odnoszący się do niego pierwotny zamysł, zjawiska wszczepione weń przez jego Twórcę. To prawda, że obserwując porządek stworzonego świata, w jego niezliczonych elementach, możemy dostrzec zaledwie mikroskopijny ułamek otaczającego nas ogromu. Jednakże nasz rozum nieodparcie wskazuje na Twórcę Doskonałego i tym samym zmusza do wyciągnięcia racjonalnego wniosku, że o ile można Nieskończonego Twórcę dostrzec w Jego stworzeniu, o tyle jest On zarazem czymś od tego stworzenia oddzielnym. A ponieważ przyczyna z konieczności jest większa od skutku, to Bóg musi być większy i inny od swojego dzieła. Wszystko to, co wynika z omawianego argumentu dla człowieka o otwartym umyśle, jest zapieczętowaną księgą dla socjalisty, który pochyla się nie nad zbadaniem natury Boga, ale nad udowodnieniem Jego nieistnienia.
Materialistyczny filozof ani nie widzi, ani nie słyszy. Nie jest w stanie dostrzec wzniosłych lekcji, jakie rozkłada przed nim natura dla jego intelektualnego rozwoju, ani nie potrafi słuchać wybrańców Boga. W taki oto sposób doszło do tego, że po latach czystego naturalizmu zrozumiałem, iż Bóg istnieje, a zarazem zacząłem doceniać godność człowieka, a także odpowiedzialność jednostki wobec woli Bożej, która jest praprzyczyną naszej egzystencji. Wtedy również zacząłem doceniać inteligencję, jaką zostaliśmy obdarzeni, i umiejętność stwarzania własnych projektów, poprzez które możemy zrealizować ten czy inny cel. Lecz co najlepsze, wraz ze zdaniem sobie sprawy z istnienia Boga przyszła pozytywna wiara w wolność wyboru – wolną wolę – jako jeden z największych darów, które czynią nas podobnymi do samego Boga. Kiedy bowiem pojąłem prawdziwe znaczenie samokierowania się, naszej władzy pójścia na prawo czy na lewo, w górę czy w dół, czynienia dobra bądź zła, była to wizja, która otworzyła przede mną zupełnie nowy świat. Pokazała mi nieskończone możliwości człowieka w osiąganiu najwyższych szczytów szczęścia tu i w przyszłym ukazuje odnoszący się do niego pierwotny zamysł, zjawiska wszczepione weń przez jego Twórcę. To prawda, że obserwując porządek stworzonego świata, w jego niezliczonych elementach, możemy dostrzec zaledwie mikroskopijny ułamek otaczającego nas ogromu. Jednakże nasz rozum nieodparcie wskazuje na Twórcę Doskonałego i tym samym zmusza do wyciągnięcia racjonalnego wniosku, że o ile można Nieskończonego Twórcę dostrzec w Jego stworzeniu, o tyle jest On zarazem czymś od tego stworzenia oddzielnym. A ponieważ przyczyna z konieczności jest większa od skutku, to Bóg musi być większy i inny od swojego dzieła. Wszystko to, co wynika z omawianego argumentu dla człowieka o otwartym umyśle, jest zapieczętowaną księgą dla socjalisty, który pochyla się nie nad zbadaniem natury Boga, ale nad udowodnieniem Jego nieistnienia.
Wówczas poznałem dobroć i potęgę samego Boga, jak są one opisane w 30. rozdziale Księgi Powtórzonego Prawa, gdzie Bóg mówi: „Biorę dziś przeciwko wam na świadków niebo i ziemię, kładąc przed wami życie i śmierć, błogosławieństwo i przekleństwo. Wybierajcie więc życie, abyście żyli wy i wasze potomstwo” (Pwt 30,19). Ujrzałem więc światło i musiałem być posłuszny wiedzy, jaką osiągnąłem. Musiałem odejść z obozu socjalistów, by wydać im bitwę. Było naprawdę trudno odrzucić ideał, który tak długo był mi bliski. Dość powiedzieć, że wystąpiłem z ruchu socjalistycznego 23 maja 1903 roku. Byłem całkowicie przekonany, że autorytety socjalistyczne, od Marksa i Engelsa po Herrona, są zwolennikami darwinowskiej ewolucji, ateizmu, osobistej nieodpowiedzialności i wolnej miłości, oraz że te doktryny są kręgosłupem ruchu socjalistycznego i jego nieodłączną częścią. Kiedy wystąpiłem z partii socjalistycznej, nie miałem najmniejszego pojęcia, że powinienem złączyć się z Kościołem katolickim, choć byłem pod wielkim wrażeniem jego stosunku do rodziny. Kościół katolicki wypowiadał się prostolinijnie, podczas gdy inni przemawiali mniej lub bardziej niezdecydowanie. Dotarło do mnie, że Kościół katolicki jest najsilniejszym na świecie czynnikiem chroniącym rodzinę. Jestem pewien, że drogi Bóg prowadził mnie za rękę, ponieważ trafiłem na prelekcje w kościele Niepokalanego Poczęcia w Bostonie, gdzie usłyszałem tak racjonalne i przekonujące argumenty ze strony ojców jezuitów, iż zakochałem się w solidności katolickiej doktryny. Okazało się, że Kościół katolicki jest dokładnym przeciwieństwem tego, za co uważają go jego wrogowie.
Jest to fragment książki Wydawnictwa AGAPE, którą można znaleźć TUTAJ
„Odkrywanie Jezusa Chrystusa jest największą przygodą dla każdej duszy. Te fascynujące opowiadania, wyrażając wdzięczność za ich wiarę żydowską, rozbrzmiewają czcią dla Tego, który wypełnił wszystkie proroctwa i który wzywa wszystkich na niezgłębioną drogę do pełni życia w Kościele.” Biskup Thomas Olmstead
Miód ze skały to szesnaście wstrząsających historii współczesnych Żydów, kobiet i mężczyzn, którzy odnaleźli pełnię judaizmu i wypełnienie się przymierza w Jezusie Chrystusie. Niektórzy pochodzą z zeświecczonych, liberalnych, a nawet ateistycznych rodzin żydowskich, podczas gdy inni wywodzą się z domów ortodoksyjnych lub nawet chasydzkich. Niektórzy nie posiadali głębokiej znajomości judaizmu, podczas gdy inni obracali się wśród najbardziej wykształconych w dziedzinie teologii Żydów swoich czasów.
Niektórzy byli bogaci i odnieśli ogromy sukces w życiu, inni żyli na marginesie społeczeństwa. Ale cechą wspólną ich wszystkich była głęboka tęsknota za Bogiem, która nie dawała im spokoju, póki nie odnaleźli Boga we własnej osobie w Kościele katolickim. (fragment Przedmowy)
opr. ac/ac