Fotografia to nic innego jak zapis światła odbitego na przedmiocie fotografowanym. A Karol de Foucauld postanowił nie robić nic innego, jak tylko odbijać Światło prawdziwe – sam przy tym znacząc jak najmniej – pisze ks. Adam Pawlaszczyk.
Aby dobrze zrobić zdjęcie, trzeba właściwie ustawić ostrość, czy – jak się to mówi z angielska – fokus. Żeby kanonizacja żyjącego przed stu laty człowieka wynoszonego właśnie na ołtarze przyniosła owoce, a nie była tylko liturgicznym aktem gromadzącym tysiące ludzi na placu Świętego Piotra, trzeba dokładnie przyjrzeć się temu, co jego osoba wnosi we współczesny świat. W przypadku świętego Karola de Foucauld te warunki doskonale się uzupełniają. Nie tylko dlatego, że – jak powiedziała jedna z sióstr ze Zgromadzenia Uczennic Ewangelii, powiązanego z jego duchowością – lubił się fotografować (choć raczej należy stwierdzić, że lubiano go fotografować), i nie dlatego, że – jak powiedział biskup Jean-Louis Balsa z diecezji Viviers, gdzie Karol przyjął święcenia kapłańskie – był cały sfokusowany na Jezusie. Raczej dlatego, że fotografia to nic innego jak zapis światła odbitego na przedmiocie fotografowanym. A Karol de Foucauld postanowił nie robić nic innego, jak tylko odbijać Światło prawdziwe – sam przy tym znacząc jak najmniej.
Żył 68 lat. Więcej niż jedną trzecią tych lat poświęcił na swego rodzaju awanturnictwo, choć może lepiej byłoby napisać: prawie przykładne życie żołnierskie z kilkoma incydentami nieprzyzwoitych relacji. Łącznie z wprowadzeniem do koszar kochanki, udającej żonę, co dość szybko wyszło na jaw i spowodowało kłopoty. Zanim się nawrócił, szczerze wyznał spotkanemu w Paryżu księdzu, że poszukuje wiary. I że potrzebuje pomocy. Wyświęcił go na księdza biskup, który miał psychiczny problem – jakiś rodzaj fobii społecznej, strach przed tłumem. Klasztor trapistów był dla Karola za mało ubogi, więc kilka lat w nazaretańskim domu zakonnym żywił się jedynie suchym chlebem, dzieląc go z biedniejszymi od niego dziećmi. Tuaregowie byli mu przyjaciółmi, karmiąc go kozim mlekiem, gdy był prawie umierający, i nosząc go na rękach, on zaś – będąc w lepszej kondycji – stworzył słownik ich języka. No cóż… zginął niejako przez przypadek, bo zabił go ze strachu pilnujący go nastolatek. I tak się zamyka to koło wielkich idei, heroicznego poświęcenia, oczu utkwionych w Boga. Przypadkową śmiercią. Dopiero po niej jego dzieło zaczęło przynosić owoce, wspólnoty związane z jego duchowością wyrastały jak grzyby po deszczu, gromadząc przedstawicieli absolutnie wszystkich stanów w Kościele – od świeckich po biskupów. Czy można zatem powiedzieć, że Karol jako człowiek, żyjąc tu, na ziemi, zaznał szczęścia? Czy nie miał wystarczająco dużo powodów, by ulec frustracji, tak częstej u wielkich idealistów, których ideały nieustannie wymagają weryfikacji? Wszyscy, którym to pytanie zadałem, odpowiedzieli, że był szczęśliwy. Każdy jednak uzasadnił swoją odpowiedź inaczej. I wcale się temu nie dziwię. Bo frustracji ulegają jedynie ci, którzy w centrum stawiają sam ideał. Karol de Foucauld taki nie był. Zapewne dlatego dzisiaj papież ogłasza go świętym. I nie przez przypadek w czasie okrutnej, nienawistnej wojny, na ołtarze wstępuje najmniejszy z najmniejszych, który całym swoim życiem przypominał jedną prawdę – wszyscy jesteśmy braćmi.