O śmierci zdziczałej i samotnej

Zaskakujące, z jakim trudem w świadomości chrześcijan przebija się prawda, że śmierć to nie koniec


Ks. Paweł Siedlanowski

O śmierci zdziczałej i samotnej

Parę tygodni temu pewna starsza pani poprosiła mnie o odprawienie Mszy św. o dobrą śmierć. Kiedy wyszedłem od niej, zacząłem się zastanawiać: co to znaczy? Kiedy śmierć jest dobra? Czy w ogóle śmierć może być dobra? Temat wcale nie jest błahy - szkoda, że tak rzadko jest poruszany podczas rekolekcji wielkopostnych, znika z katechezy. Skoro jednak każdego z nas połączy kiedyś ten sam los, nie możemy go przegapić, zbagatelizować...

Jednym z zasadniczych problemów współczesnej kultury jest zagubienie eschatologicznego horyzontu wszelkich ludzkich dążeń. Wstydliwe chowanie „spraw ostatecznych” do cywilizacyjnego lamusa, niezdarne próby konwersji lęku w żart przy pomocy dzieci przebranych za duszki podczas Halloween, niczego tu nie zmieniają. Wręcz przeciwnie, kreślą obraz przemijania jako coś złowrogiego i obcego człowiekowi, znak jego porażki - i budzą jeszcze większy strach.

Kosmaty lęk

Pewnie wielu współczesnych interpretatorów „Pieśni Słonecznej” św. Franciszka z Asyżu czytając pochwałę „siostry śmierci”, traktuje ją tylko jako poetycką konwencję, która nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. Wiele można o niej powiedzieć, ale na pewno nie to, że jest dobra. A jednak. Franciszkowe słowa nie wzięły się znikąd...

Jak zinterpretować zaskakujące wyniki badań CBOS, wedle których większość Polaków (61%) dopuszcza możliwość skrócenia ludzkiego życia w sytuacji nieuleczalnej choroby? Trudno powiedzieć, na ile jest to teoretyzowanie, a na ile wynik prowadzonej od dłuższego czasu medialnej kampanii, niemniej dane są niepokojące. Na pewno nie mają one nic wspólnego z chrześcijańską wizją przemijania (choć godzą się na nią katolicy). Eutanazja (z jęz. greckiego „dobra śmierć”) wcale jednak nie jest deklaracją zachęcającą do odważnej konfrontacji z ludzkim przemijaniem. Jest dokładnie odwrotnie. To ucieczka przed bólem i świadomością nieuchronnego. Prawie niesłyszalne są w publicznej dyskusji argumenty, że nowoczesna medycyna potrafi dziś wyeliminować 95% bólu, że kontrolowane samobójstwo to wołanie o miłość, że nie ciało jest tu problemem, a dusza i wreszcie - że eutanazja to dylemat nie tyle cierpiącego człowieka, co jego najbliższych. Problem chce się „zutylizować” cicho i bezszelestnie, w zaciszu sterylnych klinik, z dala od wartkiego nurtu życia, wbrew wołaniu Kościoła, przypominającego bezustannie o wartości ludzkiego życia. Tylko czy w taki sposób da się zapomnieć o granicy, którą i tak każdy kiedyś musi przekroczyć? Spory o in vitro, jakie toczą się na naszych oczach w ostatnich tygodniach, to nic innego jak odsłona tego samego dylematu - tylko etap życia jest inny: tu początek, tam koniec. Te same są argumenty o prawie człowieka do szczęści, ta sama fałszywa wizja miłości, jednakowe kłamstwa o wolności, która ponoć nie ma granic, etc. Ten sam kosmaty lęk czai się w tle.

Zaskakujące, z jakim trudem w świadomości chrześcijan przebija się prawda, że śmierć to nie koniec, nie tragedia. Śmierć to początek - to novissimum, jak zwykli mówić pierwsi chrześcijanie. Taką uczynił ją Jezus, który jako pierwszy przekroczył jej bramy. To nowa jakość życia. Tylko w takiej perspektywie śmierć może być dobra. Poza nią zawsze będzie przekleństwem.

Blask srebrników

„Dziś zatracamy w człowieczeństwie to, co najpiękniejsze, na rzecz śmierci zdziczałej i samotnej” - napisał w swoim wypracowaniu młody człowiek, zaledwie licealista. „Dla kilku srebrników i odrobiny ziemskich uciech uciekamy przed odpowiedzialnością. Jak tchórze nie potrafiący stawić czoła cierpieniu, które nie zawsze było tylko złem, wszakże inspirowało nas niegdyś do rzeczy wielkich. Wolimy odejść z podkulonym ogonem, nie mając odwagi spojrzeć w oczy Bogu”. Szkoda, że takiej przenikliwości brakuje wielu z nas. Śmierć została dziś zakrzyczana, zadeptana, wykpiona, zamieniona na tandetne sentymentalne migawki z ceremonii pożegnania, ewentualnie zatopiona w morzu krwi hollywoodzkiej tandety, którą codziennie ociekają nasze telewizory. Wielosłowie to nic innego jak forma milczenia. Bardziej zakamuflowana i sprytniejsza. Dlaczego? Może dlatego posługujemy się nim, aby zagłuszyć w sobie potworną myśl, iż wewnętrzny świat został tak poruszony, że od dawna kręci się tylko wokół mnie? I nie dopuszczam możliwości, że może kiedyś być inaczej? Nielicznych stać na to, aby się przyznać. Wielu woli udawać, że nie wie, iż kiedy zbliża się koniec, tak bardzo chce się żyć - nawet, gdy bardzo boli - pod warunkiem, że padnie kilka prostych słów: „Nie odchodź jeszcze. Nie czas na to. Bardzo cię kochamy. I bardzo potrzebujemy”. Życie karmi się miłością. Gdy jej zabraknie, zamienia się w nicość. I nikomu nie jest już potrzebne. To antyewangelia. I największa porażka cywilizacji europejskiej, która mieni się być chrześcijańską.

Ćwiczenie dobrej śmierci

Zaskakująco brzmi, prawda? A może warto spróbować...

Św. Jan Bosko pisał: „Droga młodzieży, całe nasze życie powinno stanowić przygotowanie do dobrej śmierci. By osiągnąć ten najważniejszy cel, gorliwie trzeba praktykować to, co nazywamy ćwiczeniem dobrej śmierci, polegające na uporządkowaniu w jednym dniu miesiąca wszystkich spraw duchowych i doczesnych, tak jakbyśmy rzeczywiście tego dnia mieli umrzeć. [...] Na ćwiczenie trzeba przeznaczyć jeden dzień w miesiącu; najważniejsza jest spowiedź odbyta tak, jakby miała być ostatnią w życiu: Msza święta odprawiana z tym samym poczuciem, a Komunia przyjmowana jako wiatyk; modlitwa u stóp krzyża, wyobrażenie sobie ostatniego tchnienia, postanowienie, by spędzić nadchodzący miesiąc, jakby miał być ostatnim w życiu” (źródło: „Don BOSCO - magazyn salezjański” nr 10/2007). Pewnie wielu czytających te słowa strząsnęło z siebie pył grozy. Masochizm? Przesada? A może to po prostu rozsądek, dojrzałość, troska o wieczność? Takie stawianie sprawy może jednych rozśmieszyć, innych zadziwić, jeszcze innych zdenerwować. Jeśli tak się stało, to dobrze: oby to poruszenie zdołało nas obudzić. Życie z zamkniętymi oczami to jedna z najsmutniejszych rzeczy, jakie mogą się człowiekowi przydarzyć. Ceną zaniedbania i obojętności może być wieczność. A tego tak łatwo nie da się już naprawić.

 

 

Wierzę w świętych obcowanie

Przemykają szybko słowa w codziennym Credo, a każde z nich to wielkie bogactwo treści. Nie „wiem”, a „wierzę” - dotykam swoim rozumem, ale też rozeznanie pozostawiam woli, intuicji, buntującej się przeciw życiu, które kładzie okrutną cezurę na chwilę, gdy przestaje bić serce. Ale to przecież nie koniec.

„A miłość?” - zapytasz. Jak ma być najdoskonalszą formą wyrażania człowieka, jeśli przerywa ją śmierć? Ludzki rozum ze wszech stron woła o wieczność. Więcej - zapisana jest w nim tęsknota za świętością, czyli nieskażonym, nieskrępowanym niczym stanem istnienia, w którym jest on najprawdziwszy, czuje się najbardziej sobą. Gdzie wszystko istnieje w pełni. Gdzie nie ma braków. U boku swego Stwórcy.

Rzadko się słyszy w codziennym języku słowo „obcować”. Słownik Języka Polskiego tłumaczy je jako: kontaktować się z kimś, być blisko. W Credo słowa „wierzę w świętych obcowanie” znajdują się w grupie sformułowań ściśle dotyczących Kościoła i jego przymiotów. Ponieważ wszyscy wierzący tworzą jedno ciało, dlatego dobro jednych staje się udziałem pozostałych. Na tej zasadzie możliwe jest np. udzielanie odpustów. Wszystko, co Kościół posiada, jest wspólne dla jego członków. Owa wspólnota dóbr to właśnie komunia świętych. Ma ona dwa znaczenia: „współudział w rzeczach świętych” oraz „łączność między świętymi”. Pierwsza z nich zakłada uczestnictwo w tej samej wierze, w jej owocach, które stają się naszym udziałem, np. poprzez sakramenty święte. Podobnie ma się sprawa charyzmatów, talentów, które otrzymujemy od Pana Boga, aby służyć wspólnocie. Istnieje jeszcze inny rodzaj „świętych obcowania”. To łączność pomiędzy tymi, którzy wędrują przez życie a tymi, którzy po śmierci poddawani są oczyszczeniu (przebywając w czyśćcu) lub już zbawionymi, uczestniczącymi w Jego chwale. Katechizm Kościoła Katolickiego (pkt. 954) tak to precyzuje: „Wszyscy, w różnym stopniu i w rozmaity sposób, złączeni jesteśmy wzajemnie w tej samej miłości Boga i bliźniego i ten sam hymn chwały śpiewamy Bogu naszemu. Wszyscy bowiem, którzy należą do Chrystusa, mając Jego Ducha, zrastają się w jeden Kościół i zespalają się wzajemnie ze sobą w Chrystusie”. Istnieje łączność - co więcej - wzajemne oddziaływanie na siebie tych, którzy trwają w różnych stanach istnienia. Nasza modlitwa może pomóc będącym w czyśćcu - mogą się oni wstawiać za nami przed Bogiem. „Mieszkańcy nieba - tłumaczy katechizm - będąc głębiej zjednoczeni z Chrystusem, jeszcze mocniej utwierdzają cały Kościół w świętości, nieustannie wstawiają się za nas u Ojca, ofiarując Mu zasługi, które przez jedynego Pośrednika między Bogiem i ludźmi, Jezusa Chrystusa, zdobyli na ziemi. Ich przeto troska braterska wspomaga wydatnie słabość naszą” (pkt. 956).

opr. aw/aw



Echo Katolickie
Copyright © by Echo Katolickie

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama

reklama