Co sprawiło, że tak radykalnie odwrócił się bieg życia św. Piotra i św. Pawła?
29 czerwca Kościół wspomina świętych apostołów Piotra i Pawła. Pierwszy, z woli samego Jezusa, otrzymał władzę prymatu w Kościele, drugi - „przełożył” Ewangelię na język kultury europejskiej. Stali się opoką Kościoła. Nieprzypadkowo w wielu świątyniach ich wyobrażenia (rzeźby, obrazy) umieszczane były po obu stronach ołtarza. Można zaryzykować stwierdzenie, że ich wielkość wzięła się z kryzysów, jakich osobiście doświadczyli.
Daleko im było do ideału. Piotr - raptus, choleryk, choć tyle widział i doświadczył, kiedy trzeba było zaświadczyć o Chrystusie, zaparł się Go. Potem, aby zapomnieć, uciekł do swojego względnie bezpiecznego świata łodzi rybackich i sieci, niedoskonałego i naznaczonego bezowocnym trudem, ale którego topografię doskonale znał. Tam znalazł go Mistrz. Szaweł, późniejszy Paweł, zadufany w sobie, wykształcony faryzeusz, bez mrugnięcia okiem zezwolił na ukamienowanie Szczepana. Prześladował Kościół - do czasu, aż doświadczenie oślepiającego światła i głos Tego, którego z zaciekłością tępił, zwaliły go z nóg i gdy po omacku musiał dojść do domostw ludzi, którzy jeszcze niedawno na dźwięk jego imienia truchleli ze strachu. Po latach nazwano go Księciem Apostołów. Pozostawił po sobie spadkobierstwo, którym po dziś dzień żyje Kościół.
Co sprawiło, że tak radykalnie odwrócił się bieg ich życia? W którymś jego momencie spotkali Jezusa. Jest jednak coś ważnego, czego nie wolno nam przegapić: owocność tego spotkania zamanifestowała się nie w chwili triumfu, ale w momencie, kiedy po ludzku doświadczyli porażki, niemocy. Piotr zdradza, Szaweł traci wzrok - to wszystko sprawia, że zaczynają widzieć inaczej. Ciemność okazuje się jasnością! Uaktywnia się wewnętrzny zmysł wiary, pęka kamienna skorupa do tej pory szczelnie otulająca serce i broniąca dostępu łasce. „Pan stanął przy mnie i wzmocnił mnie, żeby się przeze mnie dopełniło głoszenie Ewangelii...” - z pokorą wyzna po latach św. Paweł w Liście do Tymoteusza. Wie, co mówi. Na innym miejscu porównuje wiarę do skarbu przechowywanego w naczyniu glinianym, pisze o swoim cierpieniu - „ościeniu dla ciała”, który do końca nie pozwala mu zapomnieć, skąd pochodzi jego siła.
Piotr nie wstydzi się swojej zdrady, słabości - jako „pierwszy spośród Dwunastu” nie cenzuruje swojej przeszłości, nie wybiela imienia, bo wie, że sam z siebie nic nie znaczy. Św. Marek, spisujący Ewangelię z jego relacji, nie pozostawia złudzeń: bez wybielania i cieniowania opisuje zaparcie się Mistrza na dziedzińcu pretorium, wcześniejszą surową naganę („Zejdź mi z oczu szatanie!”). Obaj, niosąc Dobrą Nowinę światu, kładą podwaliny pod Kościół, zarazem definiując i precyzując jego istotę. Ukazują, że od początku jest w nim obecny kryzys, że nie jest on zbudowany na ludzkiej mądrości i mocy. Choć oparty na grzesznych, słabych ludziach, staje się depozytariuszem najświętszych prawd. Przez wieki targany namiętnościami kierujących nim ludzi, dalej niesie Dobrą Nowinę i oferuje pomoc w drodze do zbawienia. Padły wielkie cywilizacje, w proch rozsypały się monumentalne budowle, a Kościół dalej prowadzi dzieło swojego Założyciela. Dlaczego? Bo Chrystus jest w nim ciągle obecny. Wzmacnia go, uświęca i prowadzi.
Kościół jest silny mocą swoich wyznawców - siłą przylgnięcia ludzi do swego Pana i Mistrza. Od dwóch tysięcy lat pojawiają się głosy, że jego czas się kończy, że upadnie, ludzie zapomną o nim. Nic bardziej błędnego! Prześladowany i zepchnięty do katakumb zaczyna się oczyszczać i wzrastać. Oczyszczany z letniości i bylejakości swoich dzieci zachwyca czystością i pięknem.
Słowa te jak refren są od jakiegoś czasu powtarzane (nie bez cienia satysfakcji) przez różne gremia. Ów „problem” miał sprawić, że Benedykt XVI złożył urząd. Przez niego Kościół „jest w kryzysie”, wierni odchodzą od zasad Ewangelii, pustoszeją świątynie, postrzega się kapłanów jak przestępców. Problemem zasadniczym oczywiście jest - w mainstreamowym przekazie - pedofilia, która rzekomo niczym zaraza toczy stan duchowny, nieelastyczność papieża - konserwatysty, nierozumiejącego, że trzeba odpuścić sobie antykoncepcję, pójść na kompromis z aktywistami LGTB i ogłosić, że związki partnerskie (obojętnie w jakiej konfiguracji) są cacy, zaś Kościół powinien pokornie godzić się na „nowy, szczęśliwy świat”.
Zadziwiające, jak pięknie potrafimy odwrócić uwagę od sedna prawdziwego problemu.
Rozmawiałem parę dni temu ze znajomym mojej siostry. Chce ochrzcić dziecko. Rzecz w tym, że ze swoją dziewczyną (sorry: partnerką!) nie mają w planach ślubu, nawet cywilnego. „Się kochają” i to im wystarcza. Oczywiście „problemem” jest, że ksiądz odmówił chrztu, tłumacząc, iż skoro nie zależy im na Panu Bogu i żyją, jakby Go nie było, nie ma sensu, aby „poganie wychowywali pogan”. Najpierw mówił spokojnie (znajomy), potem zaczął miotać gromy i obelgi pod adresem Kościoła. Rozstaliśmy się z kwaśnymi minami. Oczywiście - nawet nie zająknął się, że tak naprawdę problem leży nie w Kościele, lecz w nim i jego podejściu do spraw najświętszych. On był OK. O co więc chodzi z tym „problemem”?
Nikogo nie bronię. Prawo karne obejmuje swoim zasięgiem wszystkich - sutanna, habit nie powinny przed nim chronić. Obawiam się jednak, że prawdziwy, o wiele głębszy problem Kościoła leży gdzie indziej. Bardzo dobrze sprecyzował go Benedykt XVI w rozmowie z dziennikarzami na początku pielgrzymki do Portugalii. Dokonał swoistej reinterpretacji trzeciej tajemnicy fatimskiej. „Co do nowości, którą możemy odkryć dzisiaj w tym przesłaniu - mówił Ojciec Święty - jest faktem, że nie tylko z zewnątrz przychodzą ataki na papieża i na Kościół, ale cierpienia Kościoła przychodzą właśnie z wnętrza Kościoła, z grzechu, który istnieje w Kościele”.
Prawdziwym problemem Kościoła jest brak wiary jego dzieci. Grzech, który zamiast szpecić, stał się sposobem na życie. Zamiast zawstydzać, staje się powodem dumy. Ich letniość, podporządkowanie się sprzedajnej popkulturze, strach przed stygmatyzacją, porzucenie prawdy Ewangelii na rzecz świecidełek mamiących fałszywym blaskiem złudnego szczęścia, które nic nie kosztuje.
Prawdziwym problemem Kościoła są rodziny, które zdezerterowały na polu wychowania swoich dzieci - rodzice przekonani, że ich rozchwianie, niestałość, pogubienie nie mają znaczenia w procesie wychowania dzieci. Nauczeni, by brać, a nie dawać. Niepotrafiący zaświadczyć o tym, co ważne. Przedkładający pogoń za cieniem nad miłość i odpowiedzialność, bożków ponad jedynego Boga.
Prawdziwym problem Kościoła jest zamykanie świątyń w krajach, gdzie jeszcze pół wieku temu tętniły one życiem, wysyłały na cały świat misjonarzy - aby teraz stać się ziemią „bezwodną i jałową”, z wypaloną nadzieją swoich mieszkańców i przyszłością zorientowaną na nicość. Zalęknionych o przyszłość i zdziwionych, że duchową pustynię, którą sami stworzyli, zagospodarowuje islam.
Prawdziwym problemem Kościoła jestem ja i Ty, drogi Czytelniku. Bo uparcie szukamy usprawiedliwienia poza sobą, dopatrując się „problemów” w innych. Kościół jest w permanentnym kryzysie od dwóch tysięcy lat i dalej trwa. I trwać będzie do końca czasów. Dla Judasza kryzys stał się początkiem końca, dla Piotra i Pawła - szansą. Wykorzystali ją.
Bóg dotyka człowieka dopiero wtedy, gdy ten dostrzeże problem w sobie. Dopóki się to nie stanie, nie ma szans na uleczenie. Wszystkie inne „problemy” będą tylko zasłoną.
A może o to właśnie chodzi?
Komu?...
KS.
PAWEŁ SIEDLANOWSKI
Echo Katolickie 26/2015
opr. ab/ab