Można tak bardzo skupić się na własnych pomysłach na świętość, że zapomni się o obecności Tego, który jest jej źródłem. Czym grozi herezja aktywizmu?
Choć do świąt pozostało jeszcze kilka tygodni, w galeriach handlowych już królują dekoracje świąteczne, z głośników sączą się delikatnie melodie kolęd. Cóż, komercja rządzi się swoimi prawami. Przedświąteczne rozedrganie udzie la się wielu ludziom - reklama robi swoje, ale też materializuje się prosta zasada, że im mniej w sercu miejsca dla Pana Boga, tym bardzie skłonni jesteśmy do tego, by powstałą pustkę zapełniać czym innym.
Ów wewnętrzny dygot - choć mający inną naturę - nie bywa obcy także osobom, którym Pan Bóg jest na co dzień bardzo bliski. Żyjemy w przekonaniu, że tyle spraw mamy do załatwienia, tyle religijnych powinności do „zaliczenia”. Narasta przy tym zmęczenie, bywa, że i frustracja wynikająca z ciągłych upadków, dreptania w miejscu. Nic nowego. Już św. Paweł pisał z żalem: „gdy chcę czynić dobro, narzuca mi się zło. Albowiem «wewnętrzny człowiek» [we mnie] ma upodobanie zgodne z Prawem Bożym. W członkach zaś moich spostrzegam prawo inne, które toczy walkę z prawem mojego umysłu i podbija mnie w niewolę pod prawo grzechu mieszkającego w moich członkach. Nieszczęsny ja człowiek! Któż mnie wyzwoli z ciała, [co wiedzie ku] tej śmierci?” (Rz 6,21-24). Przecież to także nasze doświadczenie. Owa bezradność sprawia, że zaczynamy się gubić - wątpić w sens pracy nad sobą. „Rozmieniając się” na dziesiątki postanowień, religijnych gestów, mierząc się z mnogością zadań do wykonania, nie radząc sobie z grzechami, zaczynamy biec szybciej i szybciej... Bez odpoczynku, za to z coraz większym lękiem. Co z tym zrobić?
S. Briege McKenna, klaryska pochodząca z Irlandii, znana także w Polsce charyzmatyczka cudownie uzdrowiona z artretyzmu, w jednej ze swoich książek opowiedziała o głębokim duchowym przeżyciu: „Parę lat temu, w czasie dorocznych rekolekcji, doznałam niesamowicie silnych pokus i zwątpienia. Tej nocy przychodziły mi do głowy wszelkie pokusy, jakie tylko jesteście w stanie sobie wyobrazić. Rankiem, idąc na Mszę św., czułam się rozbita i zniechęcona z powodu ataków szatana, jakie przeszłam poprzedniej nocy. Kiedy miałam przystąpić do Komunii św., odmówiłam akt wiary. Mówiłam: «Jezu, wiem, że przyjmuję Ciebie samego, ale czuję się tak onieśmielona, tak przybita i tak niegodna przyjęcia Ciebie». Tak się czułam. Po przyjęciu świętej Hostii otrzymałam bardzo wyraźne widzenie namiotu. Pamiętam, że przyglądałam się mu i myślałam: «Jakiż ten biedny namiot jest zniszczony». Oglądałam go ze wszystkich stron i mruczałam: «Musiał przejść jakąś straszliwą burzę».
Uklękłam w ławce. W widzeniu zobaczyłam jakiegoś człowieka, jak wchodził do namiotu. Widziałam też siebie samą, jak mówiłam do tego mężczyzny: «Nie możesz przecież wejść w ten bałagan. Zobacz - namiot jest w strzępach. Całe płótno to jedna wielka dziura!». Ów człowiek spojrzał na mnie z uśmiechem i rzekł: «O co ci chodzi? Przecież ja tu mieszkam». W tym momencie zdałam sobie sprawę, że ten porwany namiot to ja sama. Mój namiot był poszarpany z powodu grzechu pokus, zniechęcenia i wszystkich rzeczy, które tak bardzo dokuczały mi ostatniej nocy. Teraz Jezus dawał mi kolejną lekcję. Pokazał, że nie zważa na to, iż wyglądam jak zdemolowany namiot. On mieszka w nim mimo opłakanego stanu.
To było bardzo upokarzające: nigdy przedtem nie myślałam o sobie jak o porwanym namiocie! Potem było tak, jakby Jezus wprowadził mnie do wnętrza namiotu. Siedliśmy razem za stołem, a On ujął obie moje dłonie i rozmawiał ze mną.
Jezus mówił, a ja wciąż rozglądałam się po wnętrzu namiotu i mówiłam: «O mój Boże! Spójrz tylko! Co ludzie pomyślą? Popatrz na cały ten bałagan». Poprosiłam o wybaczenie, wysunęłam krzesło, weszłam na nie i zaczęłam pospiesznie łatać dziury. Strasznie zaabsorbowało mnie to, że powinnam doprowadzić namiot do przyzwoitego wyglądu. Popychał mnie do tego wstyd przed ludźmi. Nagle poczułam, że Jezus delikatnie ciągnie mnie w dół. Spojrzał na mnie z wielką dobrocią i powiedział: «Briege, jeśli tak będziesz martwić się dziurami w namiocie i ich łataniem, to całkiem zapomnisz o Mnie. Ale jeśli zaczniesz troszczyć się o Mnie, to ja sam ci ten namiot połatam»” (cyt. za o. J. Witko, „Wołaj do Mnie, a odpowiem ci”).
Już papież św. Paweł VI przestrzegał przed herezją aktywizmu. Można się zafiksować na sobie, na SWOICH pomysłach na świętość, że zapomni się o obecności Tego, który jest jej źródłem - jak w anegdotycznej historii procesji Bożego Ciała w jednej z parafii, gdzie parafianie ze swoim duszpasterzem tak bardzo skupili się na przygotowaniu, dekorowaniu ołtarzy, iż nie spostrzegli, że gdy rozpoczęła się ceremonia, kapłan zapomniał włożyć Najświętszą Hostię do monstrancji...
Bywa, że w naszej „religijnej krzątaninie” przegapiamy obecność Jezusa. Staje się „dodatkiem”, pretekstem. Tygodnie przygotowań do świąt Bożego Narodzenia, troska, by niczego nie zabrakło na stole, aby godnie przyjąć rodzinę, by choinka była jeszcze strojniejsza niż przed rokiem, by leżały pod nią prezenty itp., mogą zmienić spektrum widzenia. Gdy już przyjdzie TEN moment, nie będzie sił ani ochoty, by go celebrować.
Niekiedy z analogicznym problemem mamy do czynienia w naszym nawróceniu. Przygotowując się do sakramentu pokuty, maksimum uwagi poświęcamy wewnętrznym dywagacjom, jak ubrać w słowa to, co chcemy powiedzieć. Jak „dobrze wypaść” przed księdzem, by nie pomyślał sobie - broń Boże! - że ma do czynienia z wielkim grzesznikiem (oj tam, oj tam! coś się zdarzyło, ale to przecież takie drobiazgi...). Zapominamy, KOGO spotykamy. Kto pragnie dotknąć zranionego serca swoim niezgłębionym miłosierdziem! Kogo najbardziej zabolały kombinacje, kłamstewka, gładkie usprawiedliwienia codziennych podłości, bagatelizowanie toksycznych słów, lekceważenie miłości Boga i bliźniego.
Zapominamy, że „łaską jesteśmy zbawieni”. Nie chodzi o to, by bagatelizować grzech, poddać się bierności - wedle zasady „jakiego mnie Panie Boże stworzyłeś, takiego mnie masz”. Rzecz w tym, abyśmy nie zapominali, że On jest ważniejszy niż grzech! Abyśmy zawalczyli o wewnętrzne pragnienie Jego obecności, spotkanie. Bycie z Chrystusem! Prawdę o Bogu, który ukochał każdego z nas miłością „do końca”. To miał na myśli, gdy mówiąc o swoim królowaniu, tłumaczył Piłatowi: „Królestwo moje nie jest z tego świata [...] Ja się na to narodziłem i na to przyszedłem na świat, aby dać świadectwo prawdzie. Każdy, kto jest z prawdy, słucha mojego głosu” (por. J 18,33-37).
Gdy Jezus przyszedł w gościnę do domu Marty i Marii, pierwsza z sióstr - dobra gospodyni, która chciała przyjąć Gościa najpiękniej, jak to tylko było możliwe - zaczęła się krzątać w kuchni, przygotowując posiłek. Zirytowało ją, że Marię zupełnie nie obchodził domowy savoir-vivre - do tego stopnia, że zwróciła jej uwagę przy Wędrowcu: „Panie, czy Ci to obojętne, że moja siostra zostawiła mnie samą przy usługiwaniu? Powiedz jej, żeby mi pomogła”. Usłyszała łagodne, pełne miłości napomnienie: „Marto, Marto, troszczysz się i niepokoisz o wiele, a potrzeba (mało albo) tylko jednego. Maria obrała najlepszą cząstkę, której nie będzie pozbawiona” (por. Łk 10,38-41). Miłość można wyrazić na tysiące sposobów: przyjąć, nakarmić, ubrać, odwiedzić w szpitalu czy w więzieniu, wybaczyć, spalać się, służąc innym, walczyć, ile sił, by świat oczyścić z brudu grzechu - z pełnym zaangażowaniem łatać wspomniane wyżej „dziury”. Ale czasem trzeba odpuścić. Skupić się na obecności Jezusa. Jego nie przeraża nasz bałagan - przyszedł na świat po to, aby pomóc nam go posprzątać. Abyśmy przez te dziury w namiocie swojego życia - paradoksalnie - zobaczyli niebo... I zatęsknili za nim.
KS. PAWEŁ SIEDLANOWSKI
Echo Katolickie
48/2018
opr. ab/ab