Żyjemy, rozmawiamy, wszyscy wokół nas zachowują się tak, jakby nikt nie miał umrzeć
ISBN 978-83-61989-35-6,
format 130x200,
stron 174,
okładka miękka,
cena 24,90 zł,
rok wydania: 2010
Wstęp
Książka ta stanowi zbiór konferencji wygłoszonych w Lyonie, w parafii Saint-Nizier. Chociaż ich tekst został opracowany pod kątem wydania w postaci książkowej, zależało mi na tym, aby zachował formę wypowiedzi skierowanej do konkretnego słuchacza. Czytelnik przekona się w trakcie lektury, że trudno omawiać poruszane w nim zagadnienia bez osobistego zaangażowania.
Przedstawione przeze mnie refleksje na temat śmierci wypływają z mojej duszpasterskiej praktyki w parafii oraz z posługi kapelana szpitalnego. Mają więc charakter teologiczny, duszpasterski i duchowy. Zakładają uprzednią refleksję filozoficzną dotyczącą śmierci jako doświadczenia właściwego naturze ludzkiej. Zagadnienie to omawia o. Marie-Dominique Goutierre, brat ze Wspólnoty Świętego Jana, w książce zatytułowanej L’homme face
à sa mort: l’absurde ou le salut? (Człowiek wobec śmierci: absurd czy zbawienie?), która ukazała się w wydawnictwie „Parole et silence”.
Śmierć dotyczy nas wszystkich, bo wszyscy jesteśmy śmiertelni, wszyscy stajemy wobec tajemnicy śmierci własnej i naszych bliskich, toteż nigdy nie zdołamy oddzielić od siebie tych dwóch aspektów. Paradoksalnie kwestia śmierci zniknęła prawie całkowicie z rozmów chrześcijan. Nawet podczas ceremonii pogrzebowych wygłasza się panegiryki mówiące o przeszłym życiu zmarłego na modłę pogańską, zamiast konfrontować zgromadzonych z tajemnicą śmierci.
Jeden z podstawowych braków współczesnej katechezy – rozumianej w najszerszym sensie jako nauczanie Kościoła – polega na unikaniu mówienia wprost o tajemnicy śmierci. Jest to zjawisko stosunkowo nowe. Ćwiczenia duchowe świętego Ignacego Loyoli, które przez setki lat służyły formacji duchowej wielu katolików, rozpoczynają się od medytacji o śmierci, stawiając człowieka wobec tajemnicy jego śmiertelności. Nie obyło się jednak bez przesady: podobno w niektórych domach rekolekcyjnych, gdzie prowadzono ćwiczenia duchowe, rozpoczynano je przed przykrytym czarną tkaniną katafalkiem. Była to wizja śmierci, którą pozostawił nam w spadku wiek XIX: czarne katafalki, konie w czarnych czaprakach, karawany, czarne tkaniny zdobione srebrnymi łezkami i szkieletami. Wizja pełna patosu, ale bardzo mało chrześcijańska.
Trudno jest znaleźć właściwe słowa w odniesieniu do śmierci i chociaż nasza wiara rzuca na nią sporo światła, to tajemnica śmierci zawsze pozostanie dla nas czymś zagadkowym. Przeżywam zdumienie, kiedy w rozmowie z osobami bliskimi zmarłego stwierdzam, że ludzie wierzący zachowują się w obliczu śmierci niemal jak poganie. Pojawia się wówczas jakaś forma sceptycyzmu, tak jakby wiara nie mogła w niczym nam tu pomóc – chodzi o nasze przyszłe życie, jako że śmierć jest dla człowieka wierzącego przejściem do życia wiecznego. Przeraża mnie to, że chrześcijanie, na co dzień pełni żarliwej wiary, gromadząc się wokół umierającego człowieka pod wpływem paniki zachowują się niekiedy jak poganie, jakby ich wiara w obliczu śmierci została wzięta w nawias.
Współcześni chrześcijanie nie rozmawiają o śmierci; co najwyżej mówią o zmartwychwstaniu, ale tak, jakby było ono czymś bardzo odległym. Rozmawiają natomiast o chorobie, niedołęstwie, zbliżaniu się do kresu swych dni. O samym wydarzeniu śmierci, stanowiącym przejście lub wstęp do życia wiecznego, nie mówi się już prawie wcale.
W głoszonych przeze mnie konferencjach starałem się spojrzeć oczyma wiary na tajemnicę śmierci, która stanowi wejście w życie wieczne, ale i moment jego przyjęcia. Często bowiem śmierć wydaje się nam jakimś zagadkowym etapem pośrednim, po którym – chcielibyśmy w to wierzyć – rozpoczyna się życie wieczne. Ja natomiast pragnę zwrócić uwagę na to, że pod wieloma względami śmierć sama w sobie stanowi moment przyjęcia życia wiecznego.
To nie tak, że jest śmierć, a potem życie wieczne. Śmierć jest bowiem antycypacją, początkiem, a więc momentem przyjęcia życia wiecznego. Bardzo lubię następujące zdanie świętej Teresy z Ávila: „Nie umieramy z powodu śmierci, ale ze względu na życie”. Innymi słowy umieramy, bo zawładnęło nami życie wieczne, które tym samym przerwało nasze życie ziemskie. Stwierdzenie takie może się wydać komuś oburzające, bo kiedy umiera człowiek, zauważamy przede wszystkim to, że kończy się jego ziemskie życie. Mamy wówczas do czynienia z końcem znanej nam formy życia. Jednakże chrześcijanin dzięki wierze dostrzega w tym wydarzeniu początek życia wiecznego, które nie rozpoczyna się dopiero po tamtej stronie, ale już po tej. To nasze życie na ziemi samo prowadzi nas ku śmierci, ponieważ nasza śmiertelna natura została stworzona do przyjmowania daru życia wiecznego. Od samego początku naszego życia na tym świecie znajdujemy się pod wpływem sił przyciągania życia wiecznego. Z czasem przyciąganie owo staje się coraz silniejsze aż po punkt zerwania, w którym to nasze tymczasowe życie przechodzi w życie wieczne.
Chciałbym, aby temu rozważaniu patronowała święta Teresa z Lisieux, która chyba najwięcej powiedziała współczesnemu człowiekowi o śmierci. Umarła bardzo młodo, po długiej agonii. Przez wiele miesięcy spodziewała się nadejścia śmierci. Zostawiła nam swoje ostatnie słowa, które notowała podczas rozmów Matka Agnieszka od Jezusa; noszą one tytuł Żółty zeszyt. Dwa zdania wyznaczą kierunek tych rozważań. Zapytano Teresę: „Na co umrzesz?”. A ona odpowiadała: „Umrę z powodu śmierci”. Pozornie wydaje się to tautologią, niepotrzebnym powtórzeniem. W rzeczywistości jednak trzeba wielkiej wiary, aby wypowiedzieć takie zdanie. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że ludzie umierają z różnych przyczyn – z powodu choroby, wypadku i szeregu innych czynników, które mogą doprowadzić do śmierci, ale ostatecznie umiera się z powodu śmierci. Śmierć jest tajemnicą, której nie da się wyjaśnić, która nie polega tylko na fizycznej degradacji organizmu i nie sprowadza się wyłącznie do tego wszystkiego, co ją poprzedza i przygotowuje.
Inne słowa świętej Teresy od Dzieciątka Jezus rzucają światło na owo pierwsze przytoczone stwierdzenie: „Ja nie umieram, ale wkraczam w życie”. Zdanie to może wydawać się sprzeczne z poprzednim. Teresa chce nam jednak przez nie powiedzieć, że śmierć jest już wejściem w życie wieczne i na tym właśnie polega tajemnica śmierci. W chwili śmierci ogarnia nas życie wieczne. I to życie ma na myśli święta Teresa, kiedy mówi: „Wkraczam w życie”.
Śmierć pozostaje zawsze tajemnicą zarówno wolności Boga, który do nas przychodzi, jak i wolności naszej, tych, którzy Go przyjmują. Śmierć jest spotkaniem pomiędzy dwoma wolnymi osobami. Kiedy to zrozumiemy, znika w nas pogański lęk przed nieuniknioną perspektywą śmierci. Obawy przed cierpieniami poprzedzającymi śmierć, przed chorobą czy wypadkiem są czymś normalnym, ale kiedy zrozumiemy, że nasza śmierć jest spotkaniem, można by nawet powiedzieć – miłosnym spotkaniem – pomiędzy Bogiem a nami, wówczas naprawdę otwieramy się na tajemnicę śmierci. Jest ona wolną decyzją Boga, nawet jeśli Bóg posługuje się w tym celu różnymi drugorzędnymi przyczynami, choć z ludzkiej perspektywy wydaje się, iż to zbieg okoliczności prowadzi, poprzez chorobę lub wypadek, do końca życia w ciele. Bóg korzysta świadomie z drugorzędnych przyczyn, nie zawieszając ich. Zna je w wiecznej teraźniejszości swej transcendencji i znajdują się one w Jego ręku. Aby zrealizować swój plan miłości, jaki ma dla nas, swoje słowo miłości dla nas, posługuje się drugorzędnymi przyczynami w taki sposób, że nawet w naszej chorobie i agonii chwila śmierci pozostaje tajemnicą wolnej decyzji Boga i wolnej odpowiedzi człowieka.
Dlatego też wszelkie prognozy w odniesieniu do śmierci mają charakter niechrześcijański. Nawet z medycznego punktu widzenia określanie czasu trwania czyjegoś życia jest czymś bardzo ryzykownym. Poważni lekarze unikają tego typu ocen, chyba że robią to między sobą, traktując je jako czystą hipotezę kliniczną. Tego rodzaju prognozy nie powinny być w żadnym wypadku przekazywane w rozmowie z chorymi, nawet gdy o to proszą; nie tylko ze względu na delikatność, ale i po to, by ich tym nie obciążać na przyszłość. Organizm ludzki jest tak złożony, a jego powiązania z duszą tak głębokie, że śmierci ludzkiej nie można przewidzieć. Z chrześcijańskiej perspektywy nieprzewidywalność śmierci wypływa z faktu, iż jest ona tajemnicą wolności i miłości Bożej względem nas. To On wyznacza moment naszego ostatecznego z Nim spotkania. Święty Jan od Krzyża w Żywym płomieniu miłości, napisał: „Zerwij zasłonę tego słodkiego spotkania”. Podczas mistycznego zjednoczenia święty tęskni za śmiercią, która prowadzi do nieustannego oglądania Boga twarzą w twarz.
Śmierć jest także wolną odpowiedzią człowieka. Wszyscy, którzy towarzyszyli umierającym, przeżywali olbrzymie zaskoczenie, widząc, że chory podejmuje wolną decyzję w chwili śmierci. Oczywiście umiera się w wyniku choroby lub wypadku, ale ostatecznie umiera się wówczas, gdy zaakceptuje się śmierć. Jest to tajemnica wyrażenia zgody, ostatni akt wolności człowieka, który odpowiada na wezwanie Boga i wyrusza na spotkanie z Nim. Niektórzy ludzie, odrzucając śmierć, przedłużają niekończącą się agonię, bo nie są gotowi, boją się tego spotkania. Przygotowanie się na śmierć jest ściśle związane z przygotowaniem naszej wolności, naszej duszy na spotkanie z Bogiem. Nie możemy podchodzić do śmierci jak do wydarzenia zaprogramowanego, nieuniknionego, wywołanego jakąś chorobą, którą wszyscy faktycznie lub co najmniej potencjalnie nosimy w sobie. Śmierć jest chwilą, którą wybrał Bóg, aby powiedzieć nam: „Chodź”, w której my odpowiadamy Mu: „Idę, Panie”.
Dziś nie porusza się już tematu śmierci, bo chrześcijanie nie mają odwagi rozmawiać o intymności osobistego spotkania człowieka z Bogiem. Mistycy natomiast mówią o śmierci bez oporów, ponieważ ich doświadczenie bliskiego spotkania z Bogiem na modlitwie przygotowuje ich do wypowiedzenia ostatecznego „tak” i to w takim stopniu, że oni pragną tego spotkania. Kiedy było mi dane towarzyszyć umierającym zakonnicom kontemplacyjnym, poruszało mnie to, z jaką łatwością odchodziły. Ich agonia wiązała się niekiedy z wielkim bólem, ale była to zupełnie inna kwestia. Mówię o samej ich śmierci. Pewien kapelan zakonu kontemplacyjnego powiedział mi: „Zakonnice umierają tak, jak spada dojrzały owoc. Pan zbiera je jak ogrodnik owoce, które są gotowe oddzielić się od gałęzi drzewa. Umierają z wielką prostotą”. W klasztorach śmierć nie budzi lęku. Aby zrozumieć, jak bardzo naturalnym zjawiskiem może być umieranie, że można przyjmować je z pewną prostotą, a nawet z radością, nie z powodu pogardy wobec życia ziemskiego, ale dlatego, że całe życie na ziemi było przygotowaniem do miłosnego spotkania z Panem, trzeba przeżyć śmierć zakonnicy kontemplacyjnej, pogrzeb kartuza, który zostaje złożony w grobie nawet bez wypisanego imienia, czy trapisty, grzebanego bezpośrednio w ziemi, osłoniętego tylko własnym habitem.
Jest rzeczą przykrą stwierdzać, jak bardzo śmierć, nawet w rodzinach wierzących, uległa dechrystianizacji. Kiedy wzywano mnie, żebym pomodlił się przy kimś, kto właśnie umarł, wyczuwałem często wielki opór przed wchodzeniem do pokoju zmarłego. Czasem zdarzało się nawet, że ktoś z rodziny zgromadzonej w salonie przed telewizorem, informował mnie: „Babcia jest w swoim pokoju na końcu korytarza, może ksiądz pójść tam się pomodlić”. Zagubienie osobowej relacji z Bogiem spowodowało utratę zdolności stawania w obliczu śmierci tak swojej, jak i innych. Nie twierdzę, że łatwo jest patrzeć na chorobę i cierpienie poprzedzające śmierć. Mam na myśli raczej obawę przed martwym ciałem ludzkim, postawę, w której jest nawet coś z wiary w przesądy. Nie jesteśmy w stanie spoglądać na pełną pokory prostotę zmarłych. Zawsze uderzała mnie pokora zmarłych. Cień życia wiecznego w martwym ciele, które stało się tak pokorne, wskazuje jakby na narodziny. Śmierć ma w sobie coś z tej samej pokory co narodziny. Ktoś, kto umiera, staje się całkiem mały, jak ktoś, kto się narodził. Właśnie w owym czasie pośrednim, pomiędzy narodzinami a śmiercią, który jest zwany życiem, kiedy to chcemy być wielcy, chcemy się pokazywać, sami siebie kształtować, sami sobą kierować, nie możemy znieść oglądania tak wielkiego uniżenia ciała ludzkiego, nie potrafimy stawać w obliczu śmierci.
Przed śmiercią uciekają nie tylko rodziny chorych, ale i lekarze, i pielęgniarki w szpitalach. Kiedy posługiwałem przez pewien czas jako kapelan w szpitalu onkologicznym, umierający tam ludzie często mówili mi: „Lekarz do mnie już nie przychodzi, pielęgniarki też już rzadko zaglądają, dlaczego? Boją się, boją się mnie, wiedzą, że umrę, unikają mnie”. Długo by można mówić o niewłaściwym podejściu służb medycznych do śmierci. Śmierć podaje w wątpliwość prawdziwość snu o wszechmocy współczesnej medycyny, która wydaje się aspirować do zapewnienia człowiekowi nieśmiertelności.
Niektórzy lekarze traktują śmierć jak straszliwą porażkę i nie mogą jej przyjąć. Może to prowadzić do skrajnych, niewłaściwych z etycznego punktu widzenia zachowań, od uporczywego podtrzymywania życia po eutanazję. Oba te działania są wyrazem odrzucenia tajemnicy śmierci. Stosuje się uporczywą terapię aż do momentu, kiedy nie można już nic więcej zrobić, wówczas wyłącza się aparaturę i przerywa się w ten sposób czyjeś życie. Taka, zdecydowanie pogańska postawa, występuje niestety najczęściej. Nie chodzi o to, aby podważać skuteczność rzeczywistych możliwości technicznych medycyny, ale należy jednak stwierdzić, że wielu lekarzy zwyczajnie nie akceptuje śmierci. Są przekonani, że ich celem jest przywrócenie pacjentowi zdrowia, trochę tak jakby pragnęli uczynić człowieka nieśmiertelnym. Prawdziwym zadaniem lekarza pozostaje jednak właściwa opieka nad chorym. Opieka lekarska ma na celu powrót do zdrowia chorego, ale odzyskanie zdrowia pozostaje tajemnicą, tak jak życie i śmierć.
Warto przypomnieć tu zdanie szesnastowiecznego chirurga, Ambrożego Paré, protestanta, który tak mówił na temat swoich pacjentów: „Ja opiekuję się nimi, a Bóg ich uzdrawia”. Opieka lekarska ma za zadanie wspierać życie, ale to nie lekarz jest dawcą życia, ono nie do niego należy. W jego mocy nie leży ani dawanie, ani odbieranie życia. Ostatecznym efektem marzenia o wszechmocy, wyrażonego w formie uporczywej terapii, jest straszliwa decyzja o zakończeniu czyjegoś życia, jeśli okazuje się, że nie można mu już pomóc.
Moglibyśmy powtórzyć za świętym Augustynem, że „przychodząc na świat, zaczynamy umierać”. Możemy także powiedzieć, że właśnie z tego powodu, dzięki łasce Paschy Chrystusa, od urodzenia zaczynamy wchodzić w życie wieczne. Stwierdzenie takie może wywołać czyjeś zdziwienie. Na pierwszy rzut oka nic na to nie wskazuje. A jednak, chociaż przez pierwsze dwadzieścia, trzydzieści lat życia nasz organizm jest w fazie biologicznego rozwoju, to równocześnie następują w nim nieodwracalne zmiany związane z jego starzeniem się. Paradoks ten obserwujemy najwyraźniej w odniesieniu do komórek nerwowych, które nie mają zdolności dzielenia się, w związku z tym nasz rozwój umysłowy następuje dzięki coraz lepszemu wykorzystaniu systemu nerwowego, który stopniowo obumiera. Korzystamy zeń do momentu, w którym uszkodzeń będzie zbyt wiele. To ciekawe, że wzrost w sferze umysłowej – nadrzędnej sferze naszego organizmu – współistnieje z ukrytym zjawiskiem obumierania. Poza tym stale nosimy też w sobie wiele wirusów i bakterii, które mogą niespodziewanie stać się niebezpieczne dla naszego organizmu. Także życie malutkich dzieci nie jest wolne od zagrożeń. Spotykamy się z nagłą śmiercią niemowląt, spowodowaną choćby jakąś infekcją lub wadą wrodzoną, która nie została wykryta czy też nie można jej skorygować.
Nie da się uciec przed umieraniem, rodzimy się jako istoty śmiertelne, naznaczone przez śmierć. Kiedy staramy się o tym zapomnieć, może nam się wydawać, że naszemu życiu śmierć nie zagraża. Postępuje tak dzisiaj wielu ludzi, nawet chrześcijan, którzy próbują żyć w taki sposób, jakby śmierć ich nie dotyczyła, jakby była ona udziałem tylko innych ludzi. Ale to wszystko mało! Czy zauważamy śmierć drugiego człowieka? Czy aby nie staramy się zasłaniać sobie przed nią twarzy?
Kiedy święty Augustyn mówi: „Przychodząc na świat, zaczynamy umierać, zaczynając żyć, zaczynamy umierać”, wypowiada podstawową prawdę. Nasze życie rozwija się, ale zawsze w kontekście naszej śmiertelności. Na gruncie rozważań kosmologicznych rozwój życia opisuje zasada entropii: organizowanie się form materii – powstawanie życia, odbywa się kosztem utraty energii, co objawia się występowaniem czegoś w rodzaju pustki – „czarnych dziur”; rozwojowi towarzyszy zanik. Zużywamy się. Sposób, w jaki żyjemy, ma wpływ na naszą śmierć. Kiedy na przykład się przejadamy, zapadamy na choroby układu krążenia, „własnymi zębami kopiemy sobie grób”. Przygotowujemy sobie śmierć nie tylko poprzez własne nieuporządkowanie wewnętrzne, ale i w wyniku nadmiernej intensywności naszego życia. Im żyjemy intensywniej, tym więcej spalamy energii, a to w pewien sposób przyspiesza moment naszej śmierci. Trzeba zaakceptować podstawową prawdę, że nie rodzimy się nieśmiertelni, i pożegnać się z naszymi marzeniami o wiecznym życiu ziemskim. Nie chodzi o to, byśmy zrezygnowali z pragnienia nieśmiertelności, które w sobie nosimy, ale by rozstać się z myślą o tym, że może ono zostać zaspokojone tu na ziemi.
Żyjemy, rozmawiamy, wszyscy wokół nas zachowują się tak, jakby nikt nie miał umrzeć. Chociaż każdy wie, że musi umrzeć, to udaje, że tak nie jest. W związku z tym planujemy sobie przyszłość. Bardzo podobało mi się to, że jeszcze nie tak dawno żaden oficjalny tekst kościelny nie mówił o przyszłości, a kiedy było to nieuniknione, chodziło na przykład o powołanie kogoś na jakiś urząd, używano formuły Deo volente, to znaczy, „jeśli będzie to zgodne z wolą Boga”. Zawsze dziwią mnie trochę niektóre wypowiedzi dotyczące przyszłości, zwłaszcza w ustach pasterzy Kościoła. Bo przecież jako chrześcijanie (czy Żydzi, bo i oni, i my pokładamy naszą nadzieję w Bogu) nigdy nie wiemy, czy starczy nam jeszcze na coś czasu. Właściwie nie możemy mówić o przyszłości. Słusznie mówił Arystoteles, że nie ma nauki, która zajmowałaby się tym, co należy do przyszłości, wydarzeniami, które mają nadejść, tym, co może się zdarzyć, ale równie dobrze może nie mieć miejsca. Możemy coś przewidywać, ale nasze prognozy nigdy nie są czymś pewnym, opierają się wyłącznie na domysłach. Przyszłość z definicji nie może być przedmiotem naukowych dociekań, albowiem nauka zajmuje się badaniem tego, co konieczne, podczas gdy przyszłość jest tylko możliwa i pozostaje, dopóki nie stanie się teraźniejszością, kwestią owianego tajemnicą przypadku.
W dniu wstąpienia do nieba Chrystus powiedział apostołom: „Nie wasza to rzecz, znać czasy i chwile, które Ojciec ustalił swoją władzą” (Dz 1, 7)1. Zawsze kiedy jakieś społeczeństwo wypowiada się na temat przyszłości z nadmiernym poczuciem pewności, w pewnym sensie dopuszcza się aktu zanegowania Boga. Niekiedy istnieje oczywiście potrzeba sformułowania pewnych prognoz, ale choć należy traktować je, w najlepszym razie, jako hipotezy, które cieszą się tylko pewnym prawdopodobieństwem, to w umysłach ludzi przeradzają się szybko w pewniki. Cóż z tego, że dokonuje się analizy ich zgodności z rzeczywistością po upływie czasu! Warto poczytać w tym celu stare gazety. Nie znajdziemy w nich zapisu historii, albowiem historycy opisują dzieje po faktach. Z upływem czasu wydarzenia wydają się bardzo spójne. Kiedy jednak poczytamy o tym, co pisała na jakiś temat prasa, w trakcie przebiegu określonych wydarzeń, dochodzimy do wniosku, że było to zupełnie co innego, niż opowiadają o tym później historycy. Zauważymy, że zawsze człowiek wkracza w przyszłość, nie mając o niej pojęcia, z głową pełną fałszywych przekonań. Kiedy przeczytamy na przykład, jakie wyobrażenia o życiu w roku 2000 mieli ludzie żyjący w roku 1900, wydadzą nam się one z pewnością zabawne. Czasami zgadza się jakiś szczegół, ale w większości kwestii ludzie, którym zdawało się, że przewidują przyszłość, kompletnie się mylili. Dlaczego? Bo wydawało im się, że mogą kształtować przyszłość w oparciu o teraźniejszość, której i tak w pełni nie byli nawet w stanie poznać. Dążenie do nadania konkretnego kształtu przyszłości wyraża w gruncie rzeczy chęć wymazania perspektywy śmierci. Jeżeli zaś żyjemy ze świadomością nieuchronności śmierci, pośrednio przyjmujemy, że nie mamy władzy nad przyszłością.
Towarzysząc osobom chorym na raka, mogłem przekonać się, że mądrością tych – nazywanych „skazanymi” – ludzi (choć są oni w rzeczywistości w takiej samej jak my sytuacji, bo przecież nad każdym z nas ciąży wyrok śmierci w zawieszeniu, z tą tylko różnicą, że oni mają tego świadomość) jest życie z dnia na dzień, życie w pełni chwilą obecną, niewybieganie w przyszłość. A my stale myślimy o przyszłości, bo unikamy świadomości naszej śmierci. Żyjąc przyszłością, przestajemy żyć tu i teraz. Jesteśmy tak bardzo pochłonięci naszymi planami, że chwila obecna nam umyka.
Śmiałe spojrzenie śmierci w twarz prowadzi do rezygnacji z chęci panowania nad czasem: tak nad przyszłością, jak i w pewnym sensie nad naszą przeszłością. Wydaje mi się również, że śmierć oczyszcza nasz stosunek do przeszłości, którą próbujemy w pewnym sensie w sobie przechowywać. Oczywiście powinniśmy zachowywać ją w sercach po to, aby dziękować za nią Bogu. Trzeba zachować o niej pamięć, wskazują na to teksty biblijne: Psalmy, zbiór modlitw Izraela, stanowią swojego rodzaju pamiętnik jego dziejów. Ale zachowywanie pamięci o przeszłości nie ma nic wspólnego z przeżywaniem nostalgii, która nie pozwala się od przeszłości oderwać. To nasza ofiara miłości. Trzeba składać swoją przeszłość w ofierze: w niebie, przeszłość zarówno nasza, jak i całej zbawionej ludzkości, stanie się elementem odprawianej wspólnie liturgii.
Jacques Maritain powiedział kiedyś, że aniołowie w niebie będą ukazywać nam prawdziwą historię, historię wszechświata i ludzkości. Historia ludzkiej wolności jest tak złożona i bogata, że pomimo komunii świętych w niebie, gdzie w obliczu miłości Bożej stajemy się dla siebie jakby przezroczyści, dzięki czemu możemy dzielić się prawdą o sobie z innymi i zwracać się razem ku Bogu w jednej wielkiej liturgii historii, i tak potrzebujemy istot anielskich. Jest wiele spraw znanych tylko aniołom i tylko oni będą mogli o nich opowiadać. Opowiedzą o wszystkim, co poprzedza historię ludzkości, o całej historii wszechświata przed zaistnieniem człowieka, olbrzymim wszechświecie niedostępnym dla zmysłów człowieka. Aniołowie panują nad wszechświatem i wyjaśnią nam jego reguły. Nie zrozumiemy kosmosu, jeśli nie uznamy istnienia świata niewidzialnego. To aniołowie umożliwią nam jego poznanie. W niebie będziemy więc zwracać się do Boga w śpiewie liturgii przeszłości, która nie będzie wyrazem naszej nostalgii czy też pragnienia cofnięcia się w czasie, ale świętem dziękczynienia, pamiątką, w której dokonuje się aktualizacja przeszłości poprzez dziękczynienie. A powinniśmy robić to już od dziś. I musimy też uczyć się godzić na nieprzewidywalność wydarzeń naszego życia, co wymaga postawy zaufania wobec Opatrzności, akceptacji naszej śmiertelności i zgody na to, że nasza przyszłość od nas nie zależy, a także gotowości rozstawania się z przeszłością.
Mogłem przekonać się o niezwykłej mądrości zawartej w regule życia mojej wspólnoty zakonnej, która zobowiązuje nas do niegromadzenia żadnych przedmiotów. Nie tylko nie możemy mieć nic na własność, ale co więcej, mamy obowiązek rozstawać się z pamiątkami z przeszłości. Przez siedem lat formacji co pół roku zmieniałem cele. A to bardzo sprzyjało pozbywaniu się zbyt obszernych archiwów, listów, zdjęć... Zawsze źle się czułem wobec czyjejś chęci zatrzymania czasu w miejscu. Nie ma nic smutniejszego niż stare fotografie, chyba że patrzymy na nie w kontekście uwielbienia Boga, który jest wieczny i istnieje zawsze w chwili obecnej. Inaczej bowiem taki powrót do przeszłości stanowi bardzo przykre doświadczenie, które pokazuje „nieodwracalny ślad upływu czasu”, jak pisał Jean Racine, zmusza nas do uświadomienia sobie, że jesteśmy śmiertelni i wywołuje uczucie tęsknoty za minionym czasem na sposób bardzo pogański, tak jakby czas ten był nieodwołalnie utracony.
Reguła życia zakonnego wzywa do pozbywania się pamiątek z przeszłości, abyśmy zrozumieli, że nasza przeszłość jest w nas stale obecna, bo zostaliśmy przez nią ukształtowani. Jej ślad pozostanie w nas na wieczność. I w taki sposób będzie w nas obecny – nie w swym dawnym kształcie, ale jako cząstka nas samych dzisiaj. Na to, jaki dziś jestem, składa się moje dzieciństwo, czas dojrzewania, wiek młodzieńczy, wszystkie drogi, którymi szedłem dzień po dniu. Gdybym jednak zaczął dziś rozpamiętywać swoją przeszłość, mógłbym ugrzęznąć w spirali rozpaczy i zniewolenia „w poszukiwaniu straconego czasu”. Nie można odnaleźć czasu minionego, chociaż nasza pamięć potrafi przywołać na moment jakieś wydarzenie pod wpływem skojarzenia czy obrazu. Ale nie jest to budujące doświadczenie. Wywołuje w nas tęsknotę za przeszłością, bunt przed upływem czasu. Przecież moja przeszłość jest we mnie, przede mną. Cóż bowiem jest w niej ważniejsze, jeśli nie spotkania z ludźmi? Czyż możemy nie odnaleźć się w wieczności? Nawet jeśli teraz nie mogę ich zobaczyć, to odnajdę ich kiedyś u boku Boga. A więc nie odeszli na zawsze. Mijają natomiast kolejne etapy naszego życia, które upływa. I musimy to przyjąć. Nie ma sensu ich zatrzymywać, wracać do nich w wyobraźni. Niezdrowa jest zarówno tęsknota za przeszłością, jak i bunt przed starzeniem się. Są to tendencje pogańskie, tak samo jak chęć zadbania o swoją przyszłość i wygodnego urządzenia się, dająca złudne poczucie bezpieczeństwa.
Tendencje takie pojawiają się w nas spontanicznie i świadczą o tym, jak słabo jesteśmy zewangelizowani. Kiedy zdarzało mi się drzeć stare listy przyjaciół, którzy nadal są mi bardzo drodzy, ponieważ spotykałem ich na minionych etapach mojego życia, przychodziło mi to często z trudem. Musiałem wtedy mówić sobie: „Mój Boże, przecież to wyzwala! Oni żyją. Nawet ci, którzy już umarli, są z Tobą i żyją pełniej niż ja. Przeszłość niech pozostanie w Twoich rękach, odnajdziemy ją u Ciebie, w Twoim wiecznym trwaniu i wówczas będziemy się nią radować”. Czym innym jest, kiedy się z kimś spotkamy, wspominanie wspólnych doświadczeń z przeszłości, aby za nie Bogu dziękować, bowiem wówczas spotykamy Boga w chwili obecnej. Czym innym natomiast – chorobliwe chwile rozkoszy związane z nostalgicznym rozpamiętywaniem przeszłości, które jest zgubne dla duszy. Każde na swój sposób, tęsknota za przeszłością i programowanie przyszłości, okradają naszą duszę z doświadczenia chwili obecnej, w której możemy spotkać Boga. Bo Bóg jest teraz i tylko teraz. Tracąc chwilę obecną, tracimy możliwość spotkania z Bogiem, nie skupiamy się na tym, co stanowi naprawdę istotę naszego życia.
Śmierć czyni nas wolnymi, by oglądać Boga, co stanowi cel całej naszej życiowej drogi. W ostatnich czasach Bóg upatrzył sobie biednego chłopaka, skazanego na karę śmierci za zabójstwo popełnione z niskich pobudek. Jacques Fesch został zgilotynowany we Francji w latach pięćdziesiątych. Był młody, nie miał jeszcze trzydziestu lat. Do czasu aresztowania żył jak łobuz i na pierwszy rzut oka wydawał się kimś mało ciekawym. Po zabójstwie został osądzony, skazany na śmierć i przez kilka miesięcy czekał w więzieniu na egzekucję. W tym czasie przeżył zdumiewającą przemianę wewnętrzną, w której wspierała go Marta Robin. To mało znany fakt, ponieważ Marta prosiła, aby pozostało to tajemnicą. Marta Robin miała w zwyczaju nawiązywać kontakt listowny ze skazanymi na śmierć. Starała się o to, aby każdy z nich otrzymał od niej list, w którym proponowała mu korespondencję, którą utrzymywała ze skazanym aż do czasu jego egzekucji. W taki oto sposób Jacques Fesch, wspierany modlitwami Marty i więziennego kapelana, przebył zdumiewającą drogę nawrócenia.
Historia ta pokazuje, że nie ma ludzi nieciekawych. Jacques Fesch pozostawił nam swoją korespondencję, zapiski z więzienia aż po noc samej egzekucji. Jedno z ostatnich zdań, jakie zapisał w zeszycie, brzmi: „Za pięć godzin zobaczę Jezusa”. Tak zostały zatytułowane jego zapiski, które ukazały się drukiem. To najmocniejsze słowa, jakie można wypowiedzieć w obliczu śmierci. Stanowią jakby echo słów małej Tereski: „Wchodzę w życie”. Bóg daje niektórym ludziom wyjątkowe łaski, aby umacniać w ten sposób naszą wiarę, dawać potrzebne światło, abyśmy nie pozostawali w ciemności nocy.
Znalezienie się w obliczu śmierci prowadzi nas do stanięcia w obecności Boga, który jest Miłością. I to On napełnia sobą całe ludzkie życie i nadaje mu sens. W ciągu ostatnich miesięcy życia Jacques Fesch przeżywał każdy z dni przed egzekucją maksymalnie intensywnie. Dzięki temu odnosił już triumf nad śmiercią. Bo żył pełnią życia. Kiedy natomiast człowiek ucieka przed śmiercią w to, co Pascal określa jako „rozrywkę”, która polega na stałym uciekaniu przed siebie, wówczas śmierć go zaskoczy. Nikt nie jest tak bardzo naznaczony przez śmierć jak ten, kto nieprzerwanie usiłuje zaprzeczać jej istnieniu. Taki człowiek poddaje się śmierci już za życia, choćby uciekał w przyjemności, władzę lub naukę. Próbuje on bowiem zaprzeczać najbardziej fundamentalnej prawdzie życia, negować nadejście „chwili prawdy”.
Nie mógłbym nie wspomnieć tu o pisarzu, który w swoich książkach stale krążył wokół tajemnicy śmierci. Był to Georges Bernanos. Wszystkie jego książki dotykają tajemnicy śmierci, podstawowej tajemnicy w życiu człowieka, z którą wiąże się jego duchowe powołanie. Bernanos bardzo głęboko przeżywał własną śmierć. W jego powieściach święci umierają w sposób świadomy i niekiedy dramatyczny, podczas gdy potępieni – albo przynajmniej ci, którzy się takimi nam wydają, niezależnie od tego, co kryje się w ich duszy – umierają w nieświadomości. Często słyszymy opinię, że ktoś miał lekką śmierć, bo umierał w nieświadomości. Bernanos natomiast traktuje to jako znak potępienia: nie należy pragnąć tak umierać. Człowiek, który odpowiada na Bożą łaskę, ma świadomość tego, że umiera i przyjmuje swoje umieranie.
Świadectwa, jakie dali nam mała Teresa od Dzieciątka Jezus, Jacques Fesch czy Franck, młody chłopak, zmarły kilka lat temu na AIDS, któremu w ostatnim okresie życia towarzyszył o. Daniel-Ange, pokazują, że nie możemy żyć, zamykając oczy na rzeczywistość własnej śmierci i jej nieuchronność. Uwrażliwiają nas oni na to, o czym powinniśmy stale pamiętać. Nie o to chodzi, by nieustannie bardzo intensywnie przeżywać swoją śmierć, ale by dzięki tym świadectwom odkryć prawdziwy sens naszego życia. Wiele fałszywych wartości i pozornie pilnych spraw przestaje mieć znaczenie, kiedy stajemy wobec rzeczywistości naszej śmierci.
Dlatego też na samym początku Ćwiczeń duchowych świętego Ignacego Loyoli znajdujemy odniesienie do naszej ostatniej godziny. Mistyka świętego Ignacego jest ukierunkowana na życie praktyczne, na działanie. Ćwiczenia mają pomóc jasno zobaczyć, co ze względu na Boga należy zrobić ze swoim życiem. Trzeba stanąć w obliczu własnej śmierci, aby przyjrzeć się własnemu życiu w świetle właściwej hierarchii spraw pilnych i ważnych. Jeśli wiedzielibyśmy, że do końca życia pozostało nam kilka tygodni lub miesięcy, to czy dokonywalibyśmy takich samych wyborów jak teraz? Oczywiście nie wiemy, ile czasu pozostało nam do końca życia, ale przynajmniej mamy świadomość tego, że umrzemy, a nawet tego, że może to stać się w każdej chwili. Świadomość ta pozwala nam widzieć rzeczywistość w świetle prawdy i rozpoznawać prawdziwą wartość tego, co robimy i czego nie robimy, tego, czego się podejmujemy i co pomijamy.
Przypominają nam o tym stale święci, ale także i różne zgromadzenia zakonne w Kościele. Dlaczego ukazują światu ową prostotę życia? Ponieważ czyni ona wolnym dla Boga. Dlaczego mamy zrezygnować z pewnych rzeczy? Bo i tak nie zabierzemy ich ze sobą do grobu, zgodnie ze słowami Hioba: „Nagi wyszedłem z łona matki i nagi tam wrócę” (Hi 1, 21). Toteż nie warto nic gromadzić. Czy zależy nam na tym, by umierać jak faraon, aby nas zmumifikowano i pochowano wraz z naszymi zwierzętami, także w postaci mumii, z całym dobytkiem, wszystkimi zgromadzonymi przedmiotami? Czy chcemy, by nasza śmierć przypominała odejście faraona? Trzeba postawić sobie czasem to pytanie. Może wyobrażamy sobie, że uda nam się zabrać ze sobą to, co posiadamy? Czy jednak powinniśmy zgodzić się na to, że jesteśmy tylko wędrowcami, „obcymi i gośćmi na tej ziemi” (por. Hbr 11, 13). Kiedy to zaakceptujemy, stajemy się sobą. Bowiem nie jesteśmy istotami, które odchodzą w niebyt, tracą wszelkie znaczenie, ulegając zniszczeniu i zatraceniu. My odchodzimy do Boga. „Bóg jest miłością: kto trwa w miłości, trwa w Bogu, a Bóg trwa w nim” (1 J 4, 16), a „miłość nigdy nie ustaje” (1 Kor 13, 8). W Nim nic już nie ulega zatraceniu, nawet to, co zostaje nam zabrane, nawet to, czego w sposób nieunikniony pozbawia nas życie.
Niech zdjęcie świętej Teresy z Lisieux wykonane w chwilę po jej odejściu2, stanie się ikoną, którą będziemy mieli przed oczyma podczas lektury medytacji o śmierci. Bowiem twarz zmarłej ukazuje niezwykłe piękno życia wiecznego. Na żadnym z wcześniejszych zdjęć, gdzie widzieliśmy ją nieco znieruchomiałą, nieobecną, mała Tereska nie wydawała się taka pełna życia. Jakby nigdy wcześniej nie żyła intensywniej niż po śmierci, z zamkniętymi oczyma, subtelnym uśmiechem i światłem, którym promienieje jej oblicze. Ona naprawdę „rozpoczęła życie”.
Przypisy:
1 Cytaty biblijne pochodzą z: Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu w przekładzie z języków oryginalnych, Poznań 2000.
2 Wiadomo, iż zdjęcie to było retuszowane i usunięto z niego warstwę patyny. Jednak zgodnie z opinią o. Franciszka od Maryi, który opracował dokumentację zdjęciową świętej Teresy z Lisieux (zdjęcie to występuje tam z numerem 46), retusze te były mało istotne. Tak więc zdjęcie to pozostaje wiarygodnym dokumentem.
opr. aś/aś