Do roli telewizyjnego kaznodziei nikt go nie przygotował. Nie miał też na kim się wzorować, gdyż był pierwszym we Włoszech duchownym występującym regularnie przed kamerami. Miał za to piękny, „radiowy” głos i był fotogeniczny – kamera go
Do roli telewizyjnego kaznodziei nikt go nie przygotował. Nie miał też na kim się wzorować, gdyż był pierwszym we Włoszech duchownym występującym regularnie przed kamerami. Miał za to piękny, „radiowy” głos i był fotogeniczny – kamera go lubiła. A do tego mówił w sposób spokojny i ciepły. I to zadecydowało, że przez kolejnych piętnaście lat jego program stale gościł na antenie, ciesząc się niesłabnącą popularnością.
Ojciec Mariano, kapucyn z Turynu w telewizji RAI po raz pierwszy pojawił się w Wigilię Bożego Narodzenia 1953 roku. Odczytał wówczas komentarze podczas transmisji pasterki odprawianej w rzymskim kościele Aracoeli. Do telewizji o. Mariano trafił z radia (najpierw pracował w Radiu Watykańskim, potem w Radiu RAI), gdzie wygłaszał pogadanki na tematy religijne. Programy tego typu były niesłychanie popularne w tamtym czasie, stąd też każda stacja dbała o to, aby taką audycję umieścić w swojej ramówce. Analogiczny mechanizm zadziałał również w telewizji u jej początków. Ogłoszono zatem konkurs na prezentera programu religijnego, który wygrał o. Mariano. Był idealnym kandydatem: jego głos sprawdził się w radiu, tam zdobył niezbędne doświadczenie w formułowaniu wypowiedzi i odpowiednim modulowaniu głosu, a co najważniejsze, był fotogeniczny – kamera go lubiła.
Marsjanin, Pinokio i minispódniczki
Pierwszy prowadzony przez niego cykl powstał w 1955 roku i nazywał się „Poczta ojca Mariano”. Odpowiadał w nim na pytania nadsyłane przez widzów z całego kraju. Zadaną kwestię starał się przedstawić w sposób wyczerpujący. Zwykle czynił to na zasadzie przypowieści – umiał tak wykorzystać szczegółowy przypadek, konkretne zdarzenie, aby posłużyło mu do rozważań bardziej ogólnych, do refleksji nad życiem. Na przysłane przez małego chłopca pytanie o to, którą figurkę wstawić do bożonarodzeniowej szopki: Marsjanina (jak chciałby autor listu) czy może Pinokia (jak sugeruje jego braciszek), o. Mariano odpowiedział: „Najlepiej połóżcie tam obie figurki. Dzieciątko Jezus jest bowiem jak Marsjanin, który przychodzi z nieba, żeby nas zbawić. Natomiast my wszyscy jesteśmy takimi Pinokiami, którzy uciekli z domu Ojca i teraz ze łzami w oczach próbują wrócić”. Przekazywaną naukę zawsze odnosił do przykładów z życia, często posługiwał się anegdotą, a nawet żartem.
Ojca Mariano pytano dosłownie o wszystko, codziennie otrzymywał ponad pięćdziesiąt listów. A on, choć był radykalny w opiniach na temat dobra i zła, potrafił zachować umiar w ocenach ludzkich postaw. Telewidzom oburzonym na długie włosy u chłopców odpowiadał: „To moda, jak wiele innych. Mówią, że w ten sposób protestują przeciw społeczeństwu. Ale to źle! Protestować trzeba głową, a nie tylko włosami”. Zaś upatrującym zgorszenia w noszeniu minispódniczek mówił: „Nie trzeba widzieć zła tam, gdzie często mamy do czynienia jedynie z modą, próżnością, głupotą”. I dodawał: „Kobieta nigdy nie będzie bardziej wyzwolona, jak wtedy, gdy potrafi wyzwolić się z niewoli mody, która ją poniża”.
Potem powstały kolejne cykle: „W rodzinie” i „Kim jest Jezus”. Ten ostatni osiągnął rekordy popularności, ponoć oglądało go aż piętnaście milionów widzów. Wskaźniki oglądalności dały mu drugie miejsce w rankingu, wyższe notowania miał tylko teleturniej „Rischiatutto”, którego formułę można porównać do polskiego „Idź na całość”. Ojciec Mariano był zafascynowany możliwością głoszenia Ewangelii przy pomocy nowoczesnych środków przekazu. Z pewną przesadą pisał o tym w jednym z listów: „Jak wiele dobra można uczynić przy pomocy tej błogosławionej telewizji. To tak, jakby aniołowie Boży roznosili milionom te moje ubogie słowa Bożego sługi”. W niedługim czasie o. Mariano został okrzyknięty osobowością telewizyjną, zapraszano go jako gościa do innych programów oraz do współpracy przy audycjach innych redakcji. Przez pewien czas prowadził też programy w telewizji hiszpańskiej.
Porzucona narzeczona, kapucyn i telewizja
Umiejętność posługiwania się słowem doskonalił jeszcze zanim rozpoczął pracę w telewizji, gdy bardzo mocno zaangażowany był w działalność ewangelizacyjną, którą prowadził jako członek Akcji Katolickiej. Już wtedy zastanawiał się: „Jakim językiem powinien mówić apostoł? Właściwym dla danego czasu. Dzisiaj – językiem XX wieku, z samolotem odrzutowym, mikrofilmem i sportem. Nie może przybywać zawsze z opóźnieniem. Kiełkuje na horyzoncie telewizja? Apostoł nie będzie chował się w kąt, mając na uwadze tylko to, ile zła może się przez nią rozsiewać, ale będzie usiłował przeciwdziałać temu poprzez niezmierzone dobro, które może z niej wypłynąć”.
Niebagatelne znaczenie dla jego elokwencji miało też zdobyte wykształcenie. Przed wstąpieniem do zakonu Paolo Roasenda (imię Mariano przyjął podczas pierwszych ślubów zakonnych na cześć Maryi) ukończył znane liceum klasyczne „Cavour” w Turynie, a następnie Wydział Filozofii i Literatury na Uniwersytecie Turyńskim. Po studiach przez trzynaście lat pracował jako nauczyciel w kilku liceach, aż do momentu, kiedy pewnego dnia nie stawił się w pracy, a po roku zwolniono go dyscyplinarnie „z powodu niepodjęcia obowiązków zawodowych”. Jego tajemnicze zniknięcie wyjaśniło się dopiero później. Okazało się, że powodowany pewnym impulsem wstąpił do zakonu kapucynów i odbył nowicjat w Fiuggi. Miał wtedy 34 lata.
Ciekawe, o czym myślała jego narzeczona, kiedy wieczorem Paolo nie pojawił się na uzgodnionych od miesięcy zaręczynach. W jego wspomnieniach wydarzenie to jawi się – wręcz nieprawdopodobnie – jako doświadczenie mistyczne: „…Niepokalana, wzywana przeze mnie natarczywie z powodu burzy, która groziła mi na horyzoncie, niespodziewanie dała mi odczuć fizycznie, jakby jakaś tajemnicza ręka zatrzymała mnie, kiedy przemierzałem wielki plac, i zmusiła – wbrew mojej woli – do powrotu po moich śladach. Poczułem nigdy dotąd niedoświadczoną niechęć do zwykłego życia w świecie i jednocześnie niepohamowane pragnienie kapłaństwa, drogi, którą zawsze odrzucałem”.
Na przygotowanie się do kolejnych programów i ciągłe doskonalenie warsztatu o. Mariano przeznaczał cały swój wolny czas. Nieprzerwanie szukał najlepszej i najbardziej zrozumiałej formy dla przekazu treści religijnych w telewizji. Jego współpracownicy zapamiętali, że żywa i spontaniczna wypowiedź, z jakiej słynął, zawsze była poprzedzona bardzo drobiazgowym przygotowaniem. Każdą audycję dzielił na kilka krótkich części przerywanych akcentem muzycznym. Sam dobierał materiał ilustracyjny – muzykę i obrazy. Treści zaś przedstawiał, kierując się zdaniem Alberta Camusa o tym, że wszystkie nieszczęścia człowieka biorą się z niezrozumienia. Twierdził: „to my [ludzie telewizji] powinniśmy się wysilać, by być zrozumianym, a nie widzowie, aby nas zrozumieć. Tego wymaga zwykły szacunek wobec ludzi, którzy nas oglądają”. Dziennikarz pracujący z nim w telewizji napisał: „Jego wystąpienia były przykładem doskonałej konstrukcji myślowej i jednocześnie niezapomnianej ekspresji. Zwięzłe, syntetyczne, a przy tym żywe, naturalne, wydawałoby się improwizowane. Wziąłby je od ręki każdy, nawet najbardziej wymagający redaktor jakiejkolwiek gazety”. Mówił zawsze z głowy, co najwyżej przygotowywał sobie małą karteczkę z punktami, które zamierzał rozwinąć.
Jego programy – „ilustrowane” przez pełne ekspresji, niekiedy wręcz emfatyczne gesty, jakby ciałem chciał podkreślić najistotniejsze treści – dobrze się oglądało. Potrafił mówić o tym, co najistotniejsze dla człowieka, bez wyszukanego słownictwa czy stylu. „Słowa powinny być najpierw usłyszane – powtarzał – potem zrozumiane i przyjęte do serca. Pierwszą cnotą mówiącego jest wejść w skórę słuchacza”. Tematy egzystencjalne, moralne, teologiczne przekazywał językiem zrozumiałym nawet dla najprostszego, niewykształconego widza. Każdy swój tekst pokazywał jednemu ze swych współbraci, dużo młodszemu, z prośbą o opinię. I uwzględniał każdą jego uwagę.
Wszystkie programy niezmiennie zaczynał i kończył gestem otwartych szeroko ramion i słowami: „Pokój i dobro dla wszystkich!”. Pozdrowienie to szybko stało się we Włoszech jednym z najbardziej znanych telewizyjnych sloganów. Ojciec Mariano wyrażał w ten sposób głęboką prawdę, w którą mocno wierzył, że chrześcijaństwo nie jest doktryną, ale głoszeniem miłości. Oczywiście znaleźli się tacy, którzy zarzucali mu zbyt powierzchowne podejście do przekazu Ewangelii, pozbawione głębi racjonalnego dyskursu. Przyznawał, że nie interesuje go uczony i poważny wykład, może i dobry dla niektórych osób, ale całkowicie nieprzydatny w przekazie telewizyjnym, który powinien opierać się na zrozumiałości, świeżości i atrakcyjności.
Celebryta pustelnik
Słuszność jego postępowania potwierdzały wskaźniki popularności programu, sięgające osiemdziesięciu procent. Każdorazowo audycje o. Mariano oglądało od sześciu do siedmiu milionów widzów, co było osiągnięciem rekordowym. W latach, gdy telewizory nie stanowiły wyposażenia każdego mieszkania, ludzie umawiali się na wspólne oglądanie jego audycji. W każdy wtorek tak organizowali swoją pracę czy wyjazdy, by o dziewiętnastej wieczorem móc zasiąść przed telewizorem.
Ojciec Mariano na antenie rozważał nie tylko problemy natury duchowej, ale zajmował się także np. buntami studenckimi, sporami sąsiedzkimi, kwestią odbudowy dobrobytu… Rozumiał problemy życia codziennego, z którymi sam przecież zmagał się przez kilkanaście dorosłych lat, zanim podjął decyzję o wstąpieniu do zakonu. Cenił sobie to doświadczenie: „Dziękuję Opatrzności, że pozwoliła mi usłyszeć swój głos wyraźny, gdy byłem już dojrzały w latach. Nie wiem, czy wcześniej byłbym w stanie tak bardzo cenić sobie łaskę kapłaństwa, czy byłbym w stanie przygotować się do kapłańskiej posługi. Doświadczenie świata bardzo mi się przydaje. Kiedy słyszę: «Ojciec nas rozumie…», chcę odpowiedzieć: To nie zasługa, to dar… doświadczenia. Kiedy ludzie do mnie piszą: «Można powiedzieć, że ojciec żyje w świecie…», uśmiecham się pod wąsem i… dziękuję Opatrzności”.
Programy o. Mariano oglądali ludzie z różnych warstw społecznych i w każdym wieku: profesorowie i rolnicy, dorośli i dzieci. Na stronach internetowych telewizji RAI do dzisiaj pojawiają się posty ze wspomnieniami o programach i osobie o. Mariano. Trudno się temu dziwić, skoro był przyjacielem prostaczków, zagubionych, zmartwionych i niepewnych. I do każdego z nich starał się dotrzeć z Dobrą Nowiną. Nie tylko poprzez telewizję. Zdarzyło się, że po otrzymaniu listu od pewnego inżyniera z Genewy o. Mariano osobiście udał się do niego, by odwieść go od myśli samobójczych.
Latem o. Mariano zawieszał swoją działalność telewizyjną i zamykał się w klasztorze kapucynów w Ronciglione z dwoma walizkami książek, by w tej pustelni nabrać oddechu, odpocząć od szumu medialnego i popularności, by odnowić swoje powołanie zakonne. Kiedy potem wracał pociągiem do Rzymu, siadał w kącie przedziału i z lubością oddawał się lekturze prasy lokalnej. Tak ukryty za płachtą gazety, pozował na zwykłego pasażera, a rozpoznany odpowiadał, że to pomyłka, bo on nie ma nic wspólnego ze znanym z telewizji prezenterem.
Apostolstwo włoskiego kapucyna spotkało się z międzynarodowym uznaniem – w 1958 roku o. Mariano otrzymał nagrodę księcia Monaco za najlepszy program religijny, a w 1960 roku jego cykl zdobył nagrodę hiszpańskiej telewizji za najlepszą na świecie audycję religijną.
Mimo uznania i ogromnej popularności programu o. Mariano, władze włoskiej telewizji publicznej kilkakrotnie próbowały ograniczyć czas jego emisji z ustalonych piętnastu minut do dziesięciu. Nie wyraziły też zgody na przeniesienie go na inną, lepszą porę, o co prosili widzowie. Wrogie głosy dochodziły również ze strony kościelnej, pojawiły się nawet pomysły odebrania o. Mariano programu i przekazania go innej osobie. Działania te tłumaczono bądź dbałością o program, który powinien co pewien czas zmieniać formułę i prowadzącego, bądź też fałszywą troską o samego o. Mariano, którego chciano w ten sposób uchronić przed pokusą gwiazdorstwa. On sam nie starał się nigdy ani bronić, ani w jakikolwiek sposób zabiegać o swoją pozycję. Krytyka z kręgów kościelnych zwykle rodziła się w okresach największej popularności programu o. Mariano, co powstrzymywało wszelkie zakusy na jego pozycję. Władze telewizji uznawały te propozycje za nierozsądne i nieopłacalne.
Ostatnią audycję o. Mariano nagrał w marcu 1972 roku, ciężko chory, w niespełna trzy tygodnie przed śmiercią. W 1985 roku rozpoczęto jego proces beatyfikacyjny, który trwa do dziś. W 2007 roku papież Benedykt XVI podpisał dekret o heroiczności cnót i ogłosił o. Mariano czcigodnym sługą Bożym.
„Głos Ojca Pio” (nr 1/61/2010)
opr. aś/aś