Publiczna pokuta?

Dlaczego szef IV Departamentu SB doczekał się katolickiego pogrzebu?

Nie tyle w mediach, bo raczej na ulicy, nie milkną dyskusje na temat katolickiego pogrzebu byłego szefa IV Departamentu SB gen. Zenona Płatka. Media bowiem potraktowały sprawę wyjątkowo miłosiernie. Dużo bardziej niż w przypadku ofiar przestępczej działalności generała. Przed niedoszłym ingresem abp. Stanisława Wielgusa do warszawskiej katedry, wozy transmisyjne i paparazzi śledzący zza płotu każdy ruch nie opuszczali ulicy Miodowej dniem i nocą. A teraz, w żadnej z gazet, stacji telewizyjnych ani na żadnej ze stron internetowych nie znalazłem ani jednego zdjęcia z uroczystości pogrzebowej, która odbyła się w miniony piątek na cmentarzu na Wólce Węglowej. A przecież chodziło nie o byle kogo — o człowieka, który urósł do rangi jednego z symboli aparatu represji w PRL.

Niepamiętliwym przypomnę, że IV Departament SB był strukturą w całości przestępczą, choć działającą w ramach ówczesnego państwa. Zajmował się inwigilacją Kościoła katolickiego, szykanowaniem duchownych i werbowaniem spośród nich tajnych współpracowników. Szczególne zaś miejsce w IV Departamencie zajmowała samodzielna grupa „D”, która bezpośrednio zajmowała się skłócaniem księży ze świeckimi i między sobą, pisaniem fałszywych donosów, rozbijaniem pielgrzymek, organizowaniem prowokacji, a nawet zamachów na życie tych, których komuniści uznawali za szczególnie niebezpiecznych dla totalitarnego reżimu. Aby trafić na listę niebezpiecznych, nie trzeba było wiele. Wystarczyło być dobrym duszpasterzem, wokół którego gromadzili się ludzie i być lojalnym wobec swojego biskupa.

Generał Płatek po latach służby w Rzeszowie, gdzie gorliwie zwalczał między innymi ówczesnego biskupa przemyskiego Ignacego Tokarczuka — wybitną postać w dziejach Kościoła — awansował do Warszawy. Tu w latach 1973—76 był szefem owej grupy „D”. Pracował potem w kierownictwie całego IV Departamentu, aż w roku 1981 został jego dyrektorem. Na tym stanowisku pozostał do końca października 1984 r., kiedy to on, jego zastępca płk Adam Pietruszka oraz trzech podwładnych: kpt. Grzegorz Piotrowski, por Leszek Pękala i por. Waldemar Chmielewski znaleźli się w kręgu podejrzanych w związku z zabójstwem ks. Jerzego Popiełuszki. Czterej ostatni zostali skazani w tzw. procesie toruńskim, zaś gen. Płatka ani w tym, ani w kolejnym procesie sąd nie uznał winnym trudnej do udowodnienia zbrodni zza biurka. On sam nigdy nie przyznał się do tzw. sprawstwa kierowniczego. Po procesie, aż do samego upadku PRL, był rezydentem MSW w Pradze.

Historycy IPN twierdzą, że sprawa gen. Płatka jest klasycznym przykładem na bezradność polskiego wymiaru sprawiedliwości wobec zbrodni komunistycznych. Potwierdzają, że to on ponosi odpowiedzialność za wiele przestępczych działań SB wobec Kościoła i księży. IPN jest również w trakcie śledztwa w sprawie współudziału gen. Płatka w organizowaniu zamachu na Jana Pawła II w roku 1981. Przed zamachem, w ramach ściśle tajnej operacji Triangolo, przebywał bowiem w Wiedniu. W tym samym czasie był tam również turecki zamachowiec Mehmet Ali Ağca.

Medialna cisza nad trumną gen. Płatka byłaby nawet czymś pozytywnym, bo wobec każdej śmierci potrzeba odrobiny szacunku. Ale — właśnie — wobec każdej. Czyli również tej, która — wcześniej czy później — dotyka ofiar działalności esbeckiego departamentu. I miłosierdzie ze strony Kościoła choćby dla największego grzesznika też nie może dziwić. Głoszenie i czynienie miłosierdzia, również przez jednanie ludzi z Bogiem, należy przecież do samej istoty Kościoła. Każdemu zaś, kto sobie tego przed śmiercią życzył i choćby w ostatniej godzinie zaczął podzielać naszą wiarę w Chrystusa, należy się katolicki pogrzeb. Tak samo jak wszystkim zawsze wiernym synom Kościoła. Takie to jest prawo ewangelicznych robotników ostatniej godziny. A gen. Płatek ponoć się z Bogiem pojednał, choć o okolicznościach tego pojednania nic nie wiadomo, bo wiele spraw może być objętych tajemnicą spowiedzi.

Zastrzeżenia wielu ludzi wobec katolickiego pogrzebu gen. Płatka nie wynikają jednak z braku miłosierdzia, ale chyba raczej z braku publicznej pokuty. A tak przecież było w tradycji Kościoła, że za publiczne grzechy było publiczne przeproszenie i publiczna pokuta. I wtedy wszystko było jasne. Pojednanie takiego grzesznika z Kościołem było czymś budującym. Może warto by do tych praktyk powrócić? Oczywiście, o ile pokutnik jest jeszcze przytomny. Bo nieraz się przecież zdarza, że kapłan zostaje wezwany dosłownie w ostatniej sekundzie. Wtedy warunkiem rozgrzeszenia jest skrucha wyrażona choćby gestem ręki albo zmrużeniem powieki. A czasem i bez tego księża udzielają rozgrzeszenia warunkowo, jeśli domniemują, że konający gdyby mógł, z pewnością by za swoje grzechy żałował. Wtedy na jakiekolwiek zadośćuczynienie, a tym bardziej publiczne, jest już za późno. Ale w mniej ostatecznych wypadkach jako „pokutę” zadałbym pewnie takiemu grzesznikowi publiczne przeprosiny. Nie byłoby to dla niego trudne, bo żadna telewizja ani gazeta nie odmówiłaby przecież wywiadu z nawróconym SB-ekiem. I radość z nawróconego grzesznika byłaby nie tylko w niebie, ale i na ziemi.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama