Ksiądz i młodzież

„Yo, yo ksiądz!” – słyszę, kiedy mimo wieczornej pory podnoszę domofon...

"Idziemy" nr 2/2010

Ks. Emil Parafiniuk

Ksiądz i młodzież

„Yo, yo ksiądz!” – słyszę, kiedy mimo wieczornej pory podnoszę domofon. A miało być tak spokojnie: dochodzi godzina 20.00, dokończę tylko pracę na jutro i jak najszybciej wypełnię słowa Pisma „idźcie i odpocznijcie nieco”. I, jak to w takich chwilach bywa, dzwoni domofon.

Okazuje się, że to moi uczniowie, wracający z dodatkowych zajęć, postanowili zapytać, co słychać. Akurat teraz! Na pierwszy rzut oka mają księdza kumpla – na co wskazuje choćby sposób powitania – i tak tylko przyszli. Po głębszym zastanowieniu uważam jednak, że to tylko pozory. Dzisiejszy uczeń gimnazjum – liceum to człowiek, który szuka oparcia, zainteresowania, po prostu szuka kogoś, kto będzie blisko niego. Chce mieć kogoś, do kogo zadzwoni czy przyśle SMS-a, a ten ktoś mu odpowie. Będzie też czekał na to, kiedy to jego się o coś poprosi i powie mu – „jesteś super”, „dobrze Ci to wyszło”. I przede wszystkim, pokaże mu, jak żyć w dzisiejszym, zwariowanym świecie. Kiedyś mierziła mnie myśl, że do księdza ktoś powie „yo!” albo „żółwik” – co oznacza gest powitania – że to będzie brak szacunku, nieupoważnione kumpelstwo. Dzisiaj coraz mocniej dochodzę do wniosku, że jednak forma jest drugorzędna. Oczywiście, należy uczyć młodych normalności, kultury, ale chyba za często startujemy ze zbyt wysokiego poziomu.

W lesie z Jezusem

Moje doświadczenie uczy – i chyba nikogo do tego nie trzeba przekonywać – że tak naprawdę duszpasterstwo buduje się najpierw na poziomie ludzkim. Nigdy nie zapomnę mojego pierwszego obozu z harcerzami. Kiedy w kilka miesięcy po święceniach postanowiłem razem z nimi pojechać do lasu, nie przeczuwałem, co mnie spotka. Miałem nadzieję, że po prostu pobędę z nimi w lesie, pouczę o Panu Jezusie, i tyle. Acha, i jeszcze się trochę pomodlę. Tymczasem, gdy przyjechałem, oczywiście w sutannie, okazało się, że obóz to sterta żerdzi, mnóstwo sznurka i 15 harcerzy próbujących ogarnąć nieogarniony chaos. Szok. Pierwsza myśl – w samochód i szukać gdzieś noclegu, dopóki ONZ lub jakaś inna organizacja międzynarodowa nie opanuje tej dramatycznej sytuacji.

I nastąpił niespodziewany zwrot akcji. Wychodzi z lasu skaut. Dźwiga coś, a oprócz tego ma na swoim ubraniu taką ilość brudu, że aż dziwne, iż to wszystko zgromadził w jeden dzień. Myślę sobie – cóż, ubrudzę swoje święte, kapłańskie dłonie i pomogę mu. Lekko się zdziwił, ale pomoc przyjął. I tak od żerdki do żerdki, od sznurka do sznurka ksiądz zaczął kopać lodówkę, wiązać kuchnię (tutaj akurat nie mam się czym chwalić, bo efekt był raczej marny, ale poprawili) i robić inne dziwne rzeczy. Ale nie to jest najważniejsze – chodzi o reakcje chłopaków, kompletnie zaskoczonych, którzy w znacznej większości księdza kojarzyli ze szkoły lub kościoła, często z postacią tak samo odległą i nierealną jak sam Harry Potter.

W trakcie obozu często zdarzało się, że przy pracy lub zabawie pojawiało się mnóstwo ciekawych i ważnych tematów, których pewnie nigdy nie mieliby okazji lub śmiałości poruszyć. Tymczasem widok ubabranego w błocie księdza, który wieczorem z wielkim „zapałem” wdrapywał się na czterometrową platformę do spania, bardzo ich otwierał. Wydaje mi się, że właśnie wtedy, gdy byliśmy razem w lesie, dokonało się więcej niż w czasie najciekawszych katechez i konferencji. W ten oto sposób, zamiast stać się ewangelizatorem „ludzi lasu”, stałem się jednym z nich. I to dało płaszczyznę do dalszej pracy, która rozpoczęła się na obozie i stała początkiem relacji trwających cały czas. Pewnie gdybym założył komżę i stułę i zaczął kazanie o godności i sensie pracy ludzkiej, przemawiając do ciężko pracujących chłopaków, takiego efektu by nie było.

Oczywiście, na co dzień nikt z nas w lesie nie siedzi – ale pozdrawiam w tym miejscu mieszkańców terenów leśnych. Siedzimy raczej w dużo groźniejszej dżungli naszych miast i wsi. I tu jest znacznie więcej do zrobienia. Jest wiele takich osób, które chcą coś zrobić, nawet próbują jak ów wyżej wspomniany harcerz. Ale nie wiedzą jak. Albo nawet i wiedzą, tylko potrzebują kogoś lub czegoś, co im w tym pomoże. W parafii, gdzie pracuję, młodzieży jest dużo, nawet bardzo. W parafii. Ale nie zawsze w kościele. Dlaczego? Wydaje mi się, że po prostu często nie widzi ona miejsca dla siebie w społeczności, jaką jest Kościół. I w przedziwny sposób czasem wystarczy tylko rzucić jakiś pomysł, i zaczyna się dziać, zaczynają być. I wtedy, w tej obecności i działaniu dokonuje się bardzo wiele. W działaniu rozpoczynają się relacje. I często początkiem wcale nie są jakieś niezwykle mocne rekolekcje, płomienne kazania – to oczywiście też – ale po prostu bycie – z nimi i dla nich. Zwykła, ludzka rozmowa. Wiele ciekawych rozmów odbyło się u nas przy pracy nad przygotowaniem inscenizacji „Dziadów” Mickiewicza, gdzie mogłem pomagać pani Krystynie Pachnik, inicjatorce przedsięwzięcia. Wiele ciekawych rozmów miało miejsce wtedy, gdy byliśmy na zwykłym, feryjnym wyjeździe w górach, który pozornie nie miał nic wspólnego z ewangelizacją. Dzisiaj młody człowiek najpierw chce poznać Jezusa i Jego Ewangelię w praktyce, przez człowieka, którego zna i któremu, daj Boże, ufa. A zaufanie zdobywa się w działaniu.

Ambona nie wystarczy

Kiedyś wydawało mi się, że jeżeli kapłan ogłosi coś uroczyście z ambony, wówczas lud wierny tłumnie rzuci się w odpowiedzi na wezwanie. Próbując zaangażować młodych też próbowałem pisać ogłoszenia, nawoływać z ambony. Ale wówczas, mam wrażenie, reakcja była niezwykle biblijna – „posłuchamy cię innym razem”. Reakcja żadna. Nic. Zero zgłoszeń. A przecież młodych stojących w kościele nie brakowało. Nie chciało im się? A może się bali wyjść z szeregu. Dlaczego? Bo często starsi im powtarzali „nie nadajesz się”, „znowu ci nie wyszło” albo „nie zajmuj się tym, bo są ważniejsze rzeczy”.

Moja strategia działania zmieniła się, gdy rozpocząłem praktyki diakońskie w parafii Matki Bożej Fatimskiej w Legionowie. Proboszcz, ks. Tomasz Chciałowski, pozwolił mi założyć w parafii zastępy harcerskie. Pomyślałem sobie „super, pozwolenie jest, tylko skąd ja teraz wezmę chętnych? Jak nie wyjdzie, będzie wpadka i wstyd, że się porywam z motyką na słońce”. I jak zwykle się okazało, że potrzeba jest matką wynalazku. Wchodzę do zakrystii, stoi ministrant. Myślę sobie – wow, pierwszy cel! Pytam – wydaje mi się, ze ty chcesz być harcerzem. A on na to – A może bym i chciał... Jeden zero dla księdza. Potem kolejny, i kolejny. A w końcu kandydaci do bierzmowania. Cel, pal – i jest kolejny chętny! W ten oto sposób powstały 2 zastępy (do dzisiaj funkcjonuje jeden, ale za to mocny i odnoszący sukcesy w wielu rywalizacjach). Wystarczyło konkretnie odezwać się do konkretnego chłopaka. I tyle.

Podobnie dzieje się teraz, gdy postanowiliśmy razem z młodzieżą mojej obecnej parafii, przy Sanktuarium Matki Bożej Pocieszenia w Sulejówku, założyć Katolickie Stowarzyszenie Młodzieży. Pomysł zrodził się samoistnie, wręcz spontanicznie. Rzeczywiście, pierwsze osoby, które chciałyby w to wejść, wyszukiwałem sam. Teraz przechodzimy do kolejnego etapu – młodzi wciągają młodych. I właśnie chyba tak powinno być – ja jako ksiądz nie dotrę tam, gdzie wejdą oni. To zaskakujące, jak często wyrzucani przez drzwi ładują się przez okno i wiedzą, że to, co robią nie jest potrzebne tylko im, ale także wspólnocie. Od księdza chcą niewiele, byle by dla nich był. Nie tylko na pizzy czy przy jakiejś akcji, ale także w kościele na Mszy św., a przede wszystkim w konfesjonale. I w tym momencie zaczyna się już głęboka formacja duchowa – pewnie w wielu wypadkach byłaby niemożliwa, gdyby nie te proste, zwyczajne, ludzkie relacje.

I jeszcze jedno – młodzi pragną „księdza księdza”, nie „pana księdza” i nie „fajnego księdza”. Ale właśnie swojego „księdza księdza”, dla którego kapłaństwo to nie zawód, ale sposób życia.

Zawsze się cieszę, gdy podnoszę domofon, odbieram telefon czy czytam smsa od mojego ucznia czy po prostu od kogoś, kto czegoś ode mnie potrzebuje. Czasem po prostu rozmowy – ale nie takiej banalnie zwykłej, tylko takiej, która doprowadzi do spotkania z Niewidzialnym. Bo kapłan nie ma być tylko psychologiem, organizatorem życia młodzieżowego w mieście czy nawet przyjacielem, ale specjalistą od duchowości. Te drogi i sytuacje opisane przeze mnie mają za cel jedno – doprowadzić tych, których Pan Bóg stawia na mojej drodze, do żywej relacji z Jezusem. I to po to ci harcerze, po to młodzież, po to KSM czy różne ruchy i wspólnoty, wspólne pizze, kino, filmy i inne rzeczy. Bo tylko razem my księża, młodzi i oczywiście starsi też, możemy odmienić oblicze ziemi, tej ziemi!

opr. aś/aś

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama