Ostatnia taka niedziela?

Kanonizacja musi być jak ślub, który w miłości niczego przecież nie kończy, tylko zaczyna jej nowy, dojrzały etap

"Idziemy" nr 18/2014

Ks. Henryk Zieliński

Ostatnia taka niedziela?

Kanonizacja musi być jak ślub, który w miłości niczego przecież nie kończy, tylko zaczyna jej nowy, dojrzały etap

Ostatnia taka niedziela?

Kanonizacja Jana Pawła II i Jana XXIII kończy pewien etap polskiej historii w Rzymie. Trudno się bowiem spodziewać, aby w najbliższym wieku zdarzyło się coś, co tak masowo będzie ściągać Polaków do Rzymu, jak czynił to Jan Paweł II za doczesnego życia i po śmierci. Pielgrzymki rodaków do relikwii papieża Polaka zapewne nie ustaną, a może nawet w nadchodzących miesiącach się zintensyfikują. Ale będą rozłożone w czasie i nie będą aż tak mocno znaczyć Rzymu polskimi barwami i brzmieniem polskiego języka, jak to było za pontyfikatu Jana Pawła II, podczas jego pogrzebu czy beatyfikacji. W około dwumilionowych zgromadzeniach Polacy stanowili wtedy prawie połowę uczestników. Niewiele mniej było ich w prawie ośmiusettysięcznej rzeszy uczestników kanonizacji. Polacy zdominowali w minioną niedzielę plac św. Piotra i całe miasto.

Rzym od ponad tysiąca lat był i jest dla nas miejscem szczególnym, jakby drugą ojczyzną. Zwłaszcza wtedy, gdy pozbawiano nas niepodległości albo kiedy była ona zagrożona, nasi przodkowie szukali oparcia w Rzymie. Bo gdy brakowało praworządnych instytucji własnego państwa, to jedyną instytucją, wokół której gromadzili się Polacy, pozostawał Kościół katolicki ze swoją rzymską stolicą. Dlatego nie gdzie indziej, ale właśnie do Rzymu pielgrzymowali narodowi wieszczowie, aby szukać ratunku dla Polski w czasach rozbiorów. I dlatego, gdy po zdradzie jałtańskiej zostaliśmy zniewoleni za żelazną kurtyną, zwracaliśmy oczy ku Stolicy Apostolskiej. A kiedy na tej stolicy zasiadł papież Polak, bez skrupułów czekaliśmy już nie tylko na jego zrozumienie i wsparcie, ale wprost na cud. I cud się dokonywał. Papież mówił do nas i za nas – zarówno wobec komunistycznych dyktatorów, jak i wszystkich sięgających po rząd polskich dusz.

Od samego początku Jan Paweł II trochę nas w Rzymie hołubił i rozpieszczał. Wiedział o naszym ekonomicznym ubóstwie i kulturowych kompleksach. Robił wszystko, abyśmy na Watykanie czuli się jak u siebie w domu. I tak też się czuliśmy, bo gospodarz tego miejsca był nam szczególnie bliski. To dzięki niemu Polacy zaczęli masowo w latach komunizmu wyjeżdżać na Zachód i poznawać inny świat. Może jeszcze kiedyś temat ten doczeka się naukowego opracowania i odpowiedzi na pytanie, na ile również te wyjazdy – obok sławetnego wezwania Ducha Świętego – przyczyniły do zrzucenia u nas komunistycznego jarzma. Zagraniczne pielgrzymki na spotkania z papieżem organizowały prawie wszystkie parafie. To zmieniało naszą mentalność, w Rzymie budziła się w nas duma i godność. Bo świat bardziej nam zazdrościł papieża Wojtyły, niż my zachodniemu światu moglibyśmy zazdrościć dobrobytu.

Przywykliśmy przez te 27 lat pontyfikatu Jana Pawła II do pozdrowień w ojczystym języku, który na jakiś czas został nobilitowany do grupy międzynarodowych języków Kościoła. Zresztą ten miły dla nas zwyczaj kontynuował, z wielkim nakładem sił, również papież Benedykt XVI. Ale to już historia. Dla papieża Franciszka Polacy są bowiem takim samym oczkiem w głowie jak Meksykanie czy Włosi. Trochę nam już zaczyna brakować tej dawnej serdeczności. A i świat zaczyna nas jakby mniej szanować. Bolesna niechęć do Polaków – pewnie nie bez przyczyny – zaczyna się pojawiać nawet u Włochów. Z jednej strony nie przestają kochać Jana Pawła II i cenią go chyba nawet bardziej niż „swojego” Jana XXIII, co było widać w rozmowach, na nielicznych plakatach i co daje się zauważyć nawet przy relikwiach obydwu świętych papieży. A z drugiej – jakby już mieli dosyć Polaków. Może dlatego, że coraz mniej w nich z Jana Pawła II? Teraz, po kanonizacji, Jan Paweł II będzie jeszcze mniej należał tylko do nas, a jeszcze bardziej do całego Kościoła. Taka jest bowiem natura świętych, że bardziej należą do narodów, które ich z wiarą przyjmują, niżeli do tych, z których pochodzą. Czyż nie tak jest choćby ze św. Wojciechem?

Wydawać by się mogło, że z chwilą kanonizacji Jana Pawła II otrzymaliśmy wszystko, czegośmy przez lata pragnęli. Po radości z pontyfikatu papieża Polaka był czas na modlitwę o jego beatyfikację i potem o kanonizację, jakby z pominięciem ziemskiej żałoby. I co dalej, gdy w ostatnią niedzielę wszystko to już się stało?

Może teraz pora zatroszczyć się, aby w nas było więcej z papieża Polaka, z jego nauki, pobożności i świętości. Może po to dany nam jest w jego osobie przykład życia i święty orędownik w niebie, aby nas przybliżyć do nieba, podobnie jak przed laty przybliżał nas światu i wprowadzał na jego salony. Oby tak się właśnie stało, bo kanonizacja musi być jak ślub, który w miłości niczego przecież nie kończy, tylko zaczyna jej nowy, dojrzały etap.

opr. aś/aś

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama