Dużo pisze się ostatnio na temat zanikającego w Kościele poczucia sacrum. Ci jednak, którzy tak silnie go dzisiaj szukają, często zapominają, że w liturgii bardziej niż o sacrum chodzi o świętość
Dużo pisze się ostatnio na temat zanikającego w Kościele poczucia sacrum. Ci jednak, którzy tak silnie go dzisiaj szukają, często zapominają, że w liturgii bardziej niż o sacrum chodzi o świętość.
Rzeczywiście w wielu mediach katolickich i prawicowych możemy przeczytać o narastającej nostalgii za tym, jak wyglądała liturgia przed II Soborem Watykańskim, czyli tzw. trydencka. Czasami są to teksty pogłębiające temat, ale bywają też takie, które twórcom odnowionego obrzędu Mszy św. odbierają dobre intencje. Nawiązuję od razu do tego wątku, ponieważ w kontekście zanikającego poczucia sacrum właśnie tzw. Msza trydencka stawiana jest za przykład dobrego wzorca z przeszłości, do którego należałoby wrócić. Obrzędy uregulowane przez XVI-wieczny Sobór w Trydencie były, zdaniem tych, którzy nie zachwycają się zmianami z XX w., przeżyciem mistycznym. Liturgię wypełniała bogata symbolika gestów i słów, a atmosferę wzniosłości potęgował język łaciński.
Nie do przecenienia jest owa jednocząca funkcja łaciny, która z zasady, jako nienarodowy język liturgii, przypominała, że Kościół jest powszechny. Ta jedność ochrzczonych całego świata stanowi przecież podstawową siłę chrześcijaństwa w zderzeniu z ideologiami. Obok języka w liturgii trydenckiej doceniłbym także sposób modlitwy, tzn. ustawienie w jedynym kierunku. Wszyscy uczestnicy liturgii, wraz z jej przewodniczącym, stają w niej twarzą do ołtarza, a centrum przestrzeni sakralnej zajmuje krzyż Chrystusa. To wspólne patrzenie w kierunku ukrzyżowanego Syna Bożego przypomina, że rzeczywiście dokonuje się pamiątka ofiary za nasze grzechy, a sama liturgia jest najpierw dziełem Boga, a dopiero w drugiej kolejności udziałem w niej człowieka. Było dla mnie dużym zaskoczeniem, kiedy będąc w Taizé, zobaczyłem, że bracia również zalecają modlitwę, w której wszyscy skierowani są w stronę ołtarza lub krzyża. Bracia unikają stawania naprzeciwko siebie. Celebrując katolicką Eucharystię w Kościele pojednania w Taizé, bracia-prezbiterzy, w odpowiednich momentach Mszy św., zajmują miejsce wraz z innymi przed ołtarzem. Tabernakulum znajduje się obok ołtarza, ale jego miejsce w prezbiterium nie zastępuje wielkie krzesło przewodniczącego liturgii. Nie ukrywam, że to daje do myślenia…
Warto też wspomnieć o komentarzu Benedykta XVI, dotyczącym ostatniej wieczerzy, która jest wzorcem wszelkiej liturgii mszalnej. Zdaniem papieża seniora nie była ona biesiadą, ale celebracją paschy. Stół, przy którym zasiadali uczestnicy uczty, nie był owalny, ale swoim kształtem przypominał podkowę. W ten sposób pozostawała niezamknięta część stołu, która tworzyła otwartą przestrzeń. Wszyscy uczestnicy modlitwy, która była istotnym elementem wieczerzy, mogli patrzeć nie tylko na siebie, ale także w kierunku otwartej przestrzeni, dokąd kierował ich wzrok modlącego się Chrystusa.
Tego wymiaru mistycznego w liturgii stracić nie można. Istnieje więc realne niebezpieczeństwo, że liturgia w obecnym kształcie nazbyt będzie koncentrować ludzi na sobie albo na osobie prezbitera. Efekt taki nie znajduje uzasadnienia w założeniach soborowej reformy. Benedykt XVI zamierzał więc dokonać jej przynajmniej częściowej weryfikacji. To nie znaczy, że chciał powrotu wszystkich zwyczajów trydenckich, ale za konieczne uznał oczyszczenie obrzędów nam współczesnych z narosłych nadużyć.
Z powyższego można by wnioskować, że reforma liturgiczna II Soboru Watykańskiego nam się nie udała. No i że dlatego należałoby wprost wrócić do praktyk z przeszłości. Niektórzy twierdzą, że papież senior zrobił już pierwszy krok, wprowadzając mniej restrykcyjne zasady sprawowania Mszy św. w rycie trydenckim. Zgłębiając liturgiczną tradycję Kościoła, nie można jednak zaprzeczyć, że obrzęd Mszy św. zawsze był w pewnym jej wymiarze formą umowną, dostosowaną do czasu i kultury. Istniały i nadal istnieją także różne obrządki w samym Kościele katolickim, a co za tym idzie, różne formy jej sprawowania. Liturgia zawsze podlegała dynamicznemu rozwojowi. Przed Trydentem też istniała liturgia, nie mniej tradycyjna. Nigdy też nie było i nie będzie takiego modelu liturgii, który odpowiadałby wrażliwości wszystkich chrześcijan, w każdym czasie i każdej kulturze.
Współczesne problemy z liturgicznymi nadużyciami i częściowa utrata jej wymiaru mistycznego nie zostaną rozwiązane za pomocą nostalgii i chęci powtarzania form z przeszłości. Zresztą zapomina się czasami, że osoby uczestniczące w przeszłości w Mszy św. w rycie trydenckim nie zawsze rozumiały, w czym rzeczywiście uczestniczą, i po prostu odmawiały w tym czasie Różaniec. Nie bez przyczyny mówiło się, że Mszy należy pobożnie wysłuchać. Oczywiście nie ulega wątpliwości, że podstawowe jej elementy nie mogą nigdy ulec zamianie. Dobór słów, gestów, muzyki czy śpiewu może i powinien jednak ewoluować wraz z rozwojem i pogłębieniem wiary w Kościele.
Ubolewam więc, że są środowiska katolickie, które podtrzymują bardzo negatywne spojrzenie na II Sobór Watykański i podpowiadają niejako, że ojcowie soborowi, a więc kolegium biskupów całego świata, doprowadzili do spłycenia liturgii. Nie potrafię zrozumieć, dlaczego tak mało mają oni zrozumienia dla historii Kościoła, którą zawsze charakteryzował elastyczny sposób przeżywania i przekazywania wiary, no i że nigdy nie odnajdziemy doskonałej formy liturgicznej. Tej elastyczności zabrakło w innych wyznaniach chrześcijańskich, co w konsekwencji prowadziło je do kolejnych podziałów. Usztywnienie tradycji katolickiej nie jest antidotum na współczesne nadużycia. Ponadto najgłębszych intencji reformy soborowej nie można z kolei zaciemniać przesadzoną nostalgią za tym, co było, tylko dlatego, że nie potrafimy poradzić sobie ze współczesnym zanikaniem wiary.
Problem nostalgii za liturgią bardziej sakralną ma jednak jeszcze inne, poważniejsze podłoże. Słowo sacrum nie jest bowiem pierwszym i podstawowym wyznacznikiem owocności modlitwy chrześcijańskiej. Jak zauważyliśmy to powyżej, ocalenie poczucia sacrum ma na celu wzmocnienie mistycznego wymiaru liturgii. Służy głębszemu przeżywaniu obecności Boga, powagi Jego majestatu, niepojętości i wszechmocy. Sacrum ma przypominać człowiekowi, że jest „prochem i niczem przed Jego obliczem”, a tym samym, że powinien on uznać swoją zależności od Stwórcy. Człowiek przejęty atmosferą sacrum może uświadamiać sobie lepiej obowiązek postawy pokornego posłuszeństwa Bożej woli.
To wszystko zawiera się istotnie w religii chrześcijańskiej, ale w niewielkim stopniu odróżnia ją od innych religii, a nawet ideologii powstałych na tle religijnym. Uznanie jednego Boga, Jego majestatu jako prawodawcy i sędziego, nie jest czymś, co w sposób zasadniczy wyróżnia chrześcijan w świecie religii. Ktoś mógłby odpowiedzieć szybko, że w liturgii chrześcijańskiej koncentrujemy się przecież na Bogu Ojcu, ale przez Jezusa Chrystusa i w Duchu Świętym. No i że to jest właśnie ten element, który czyni naszą religię odmienną od innych.
To prawda, tylko że zapominamy o tym, co stoi w centrum chrześcijaństwa, a mianowicie o Jezusie Chrystusie, który jest Bogiem wcielonym. „Syn Boży stał się do nas podobny we wszystkim oprócz grzechu” – mówi Pismo Święte. Wierzymy, że jest On Bogiem i człowiekiem na wieki, tzn. że nawet w niebie, po prawicy Ojca, Jezus ma ludzkie ciało. Bóg nie jest całkowicie odłączony od tego świata, ale świat i ludzie są nieusuwalnie z Nim złączeni przez ciało Chrystusa. Czy przyjmując Komunię, nie stajemy się „członkami ciała Chrystusa”? Nawet więc jeśli „przemija postać tego świata” i „w proch obraca się ludzkie ciało”, to jednak oczekujemy w niebie „nowej ziemi” i „nowego ciała”, które będą w doskonałej komunii z Bogiem przez ciało Chrystusa.
Ta niezwykła prawda o Bogu, który stał się człowiekiem, wyróżnia nas najbardziej i to ona czyni nas bliższymi prawdy o tym, kim naprawdę jest Bóg i kim my jesteśmy dla Niego. Najważniejszym przedmiotem modlitwy chrześcijan nie jest więc powaga i majestat Boga, Jego niepojętość i sprawiedliwe prawo. Chrześcijanie modlą się przede wszystkim do Boga, który jest im nieskończenie bliski i współczujący. „Miłosierdzie jest pierwszym przymiotem Boga” – odkryła z radością siostra Faustyna Kowalska. Cieszyła się ogromnie, bo odkryła serce Boga, a nie tylko Jego wszechmoc i wielkość. Te przymioty, które częściowo poznały także inne religie, jej samej nie pozwalały z taką intensywnością sercem przeżywać więź z Chrystusem. Dopiero uświadomienie sobie pierwszeństwa miłości Boga przed wszystkimi innymi Jego cechami obudziło w niej nieskończone pragnienie uległego kochania i wyrzeczenia się wszystkiego ze względu na zjednoczenie z Tym, którego „poślubiła”.
To, co tracimy więc najbardziej we współczesnej liturgii, to nie jej wymiar sakralny, poczucie wzniosłości i wielkości Boga. To, co zagubiliśmy, a co chciała odbudować soborowa reforma liturgiczna, to autentyczne zaangażowanie serc ze strony uczestników liturgii. Papież Benedykt XVI w swoich tekstach o liturgii często powraca do problemu właściwego definiowania uczestnictwa wiernych w modlitwie Kościoła. Przed wszelką aktywnością zewnętrzną (czytaniem lekcji, śpiewem, służbą ołtarza) jest – zdaniem papieża seniora – aktywność wewnętrzna, uległość serca i umysłu, które stają się możliwe jedynie w miłości. Jednocześnie ten sam papież obawiał się traktowania modlitwy jako elementu kultury chrześcijańskiej, która delektuje się intelektualnie, a nie przekłada na miłość bliźniego; staje się przeżyciem estetycznym i mało etycznym, zindywidualizowanym i w niewielkim stopniu wspólnotowym. Przestrzegał przed celebrowaniem liturgii, która nie budowałaby widzialnego ciała Chrystusa, jakim jest Kościół. Doskonale rozumie to papież Franciszek, który uczy nas liturgii, podczas której przyjęcie Komunii prowadzi do adoracji Chrystusa w człowieku cierpiącym, i to dosłownie, tzn. przez dotyk i pocałunek jego stóp! Właśnie dlatego liturgię wieczerzy Pańskiej sprawował w więzieniu. Już św. Jan Chryzostom nie miał wątpliwości, że Bóg obecny jest w tym świecie najbardziej w Eucharystii i w człowieku cierpiącym. To zestawienie nie jest oczywiście przypadkowe.
W tradycji Kościoła odróżnia się więc słowo sacrum od terminu sanctus (z łac. święty). Jezus Chrystus jest „świętym Boga”, tzn. doskonale oddanym Ojcu, a jednocześnie całkowicie zaangażowanym w doczesny świat człowieka. Bóg jest obecny w tym świecie, choć nie z tego świata. Dlatego najważniejszą drogą budowania więzi człowieka z Bogiem nie jest wzbudzanie w nim poczucia sacrum, tym bardziej, kiedy zaznacza ono radykalne oddzielenie tego, co ludzkie, od tego, co boskie i co dystansuje ludzi między sobą. Paradoksalnie, przeakcentowanie poczucia sacrum może na prawdziwego Boga zamykać. Owocem liturgii chrześcijan nie jest bowiem przeżycie estetyczne (choć nie uważam, że jedynie o to chodzi w nostalgii za rytem trydenckim, co uzasadniłem już powyżej). Jej celem jest natomiast wzbudzanie pragnienie świętości, stawania się kimś, kto nieustannie zmienia swój sposób myślenia i postępowania ze względu i na wzór miłości Chrystusa. Święty, w rozumieniu chrześcijańskim, nie musi być mistykiem, ale trudno sobie wyobrazić, aby nie był człowiekiem oddanym zarówno Bogu, jak i drugiemu człowiekowi. „Albowiem liturgia – czytamy w soborowej konstytucji o liturgii – w największym stopniu przyczynia się do tego, aby wierni życiem swoim wyrażali oraz ujawniali innym misterium Chrystusa i rzeczywistą naturę prawdziwego Kościoła. Jest on bowiem ludzki i jednocześnie boski, widzialny i wyposażony w dobra niewidzialne, żarliwy w działaniu i oddany kontemplacji, obecny w świecie, a jednak pielgrzymujący” (SC, 2).
opr. ac/ac