Nie tylko Ameryka...

Afery pedofilskie w Kościele: Polska to nie USA, ale nie można też uważać, że problem skandali seksualnych całkiem nas nie dotyczy

Przegląd Powszechny 9/2010

Kościół katolicki od prawie 20 lat targany jest kolejnymi falami skandali seksualnych. Nikt już dziś nie może twierdzić, że sprawa dotyczy tylko Stanów Zjednoczonych czy Irlandii. Nie ma właściwie dnia, by media nie przedstawiałyby kolejnych przypadków seksualnych nadużyć popełnianych przez kler na całym niemal świecie. Nawet jeśli media te kierują się poszukiwaniem sensacji, żądzą zysku czy tanim antyklerykalizmem, naiwnością byłoby twierdzenie, że sam Kościół powinien te seksualne przestępstwa i grzechy popełniane przez duchownych zbywać milczeniem i traktować jako zjawisko marginalne. Wiele w przekazach medialnych jest niesprawiedliwej retoryki, informacji niesprawdzonych czy nawet zmyślonych. Nie da się jednak zaprzeczyć, iż z tego medialnego zgiełku niejednokrotnie wyłania się trudna prawda o ludzkim grzechu i krzywdzie. Nie bez powodu przecież kolejni biskupi w różnych krajach podają się do dymisji, liczni księża są skazywani na kary więzienia, a kościelne instytucje zmuszane do zadośćuczynienia ofiarom przez wypłacanie potężnych odszkodowań czy gesty żalu i skruchy. Lepiej już założyć, że od pewnego czasy mieliśmy w Kościele powszechnym do czynienia ze złem systemowym. Warto się zastanowić, na czym ono polegało i gdzie tkwiły jego źródła. Tym bardziej że naiwnością byłoby przypuszczać, iż katolicka Polska na widoczny w całym Kościele kryzys miałaby być cudownie impregnowana.

Przypomnijmy podstawowe fakty. Od początku lat osiemdziesiątych XX w. Kościołem katolickim raz po raz wstrząsały tzw. afery pedofilskie. Okazało się, że wielu duchownych dopuściło się przestępstw seksualnych na niepełnoletnich. Zrazu najwięcej takich przypadków odkryto i podano do publicznej wiadomości w krajach anglofońskich: USA, Irlandii, Kanadzie, Australii i Nowej Zelandii. Powszechne zgorszenie budziły zarówno same przestępstwa, jak i reakcje kościelnej hierarchii. Bowiem biskupi często próbowali ukrywać fakty molestowania seksualnego przez księży we własnych diecezjach. Na nic zdawały się upomnienia i skargi duchownych i wiernych świeckich, a także osób spoza Kościoła. Biskupi w wielu przypadkach gotowi byli bardziej osłaniać krzywdzicieli, niż pomagać ofiarom. Oskarżanym księżom zapewniano opiekę prawną i finansową. Przenoszono po cichu do innych parafii, diecezji, a nawet krajów. Troszczono się o lokum, wikt i opierunek dla nich. Jednocześnie do skrzywdzonych odnoszono się z lekceważeniem, czasem też występowano przeciw nim z agresją. Ofiary przymuszano też do milczenia w imię fałszywie pojmowanej „odpowiedzialności za Kościół” lub za pomocą mniejszych czy większych kwot pieniężnych. Przestępstwa seksualne księży ukrywano z premedytacją przed wymiarem sprawiedliwości i opinią publiczną w celu zachowania „dobrego imienia” Kościoła. Gdy zaś zaczynały się nimi zajmować media, samo ich publiczne ujawnianie uznawano za atak na religię katolicką. Tłumaczono sobie, że przecież ludzie mediów są zwykle nastawieni „antykościelnie”, o czym świadczy np. to, że nader często występują przeciw celibatowi. Jednak, jak niegdyś celnie zauważył Aldous Huxley, fakty nie przestają istnieć dlatego, że się je ignoruje.

Skala ujawnianych przestępstw dokonywanych przez księży była ogromna. Sytuacja w Kościele w USA przez długi czas była uznawana za wyjątkową. Ostatnie doniesienia z Niemiec, Austrii i Belgii pokazują jednak, że jest wręcz przeciwnie. Casus amerykański ukazał raczej cechy typowe, gdy chodzi o problemy katolickiego kleru z seksem w różnych krajach Zachodu.

W USA (od początku lat dziewięćdziesiątych) ofiary składały pozwy sądowe przeciw krzywdzicielom, co w pewnym momencie przybrało postać fali. Gdy pod koniec 2001 r. dziennik „The Boston Globe” zaczął publikować serię artykułów (nagrodzonych później Pulitzerem) o katolickich duchownych wykorzystujących seksualnie nieletnich, dla hierarchów Kościoła amerykańskiego stało się jasne, że bolesnych występków nie da się już dłużej zamiatać pod dywan. W czerwcu 2002 r. episkopat USA poprosił znany wydział prawa — John Jay College of Criminal Justice z Nowego Jorku — o przygotowanie rzetelnego raportu w tej sprawie. Nim jednak w lutym 2004 r. raport opublikowano, było już jasne, że Kościół w USA od lat pięćdziesiątych do końca 2002 r. wypłacił ofiarom molestowania seksualnego około miliarda dolarów tytułem odszkodowania lub tzw. czeku za milczenie (w 2009 r. — już 2,6 mld dolarów). W 2002 r. dwóch biskupów amerykańskich musiało podać się do dymisji: kard. Bernard Law z Bostonu, gdyż przez wiele lat ukrywał przestępstwa seksualne duchownych we własnej diecezji, stosując tzw. kościelną dyskrecję, oraz bp Anthony O'Connell z Palm Beach na Florydzie, gdy wyszło na jaw, że dopuścił się molestowania seksualnego względem co najmniej dwóch uczniów kierowanego przez siebie w latach sześćdziesiątych niższego seminarium duchownego w Hannibal w stanie Missouri. Dymisje te odbiły się szerokim echem. Coraz powszechniejsze (i to nie tylko wśród Amerykanów) stawało się przekonanie, że stan kapłański w Kościele katolickim jest oazą dla pedofilów, którzy ze względu na „kościelną dyskrecję” mogli przez wiele lat liczyć na zupełną bezkarność. Raport z John Jay College, choć jego wnioski były porażające i zdumiewające, dowiódł, że taki sąd trudno byłoby jednak uznać za uzasadniony.

W raporcie owym odnotowano, że, opierając się na liczbie udokumentowanych oskarżeń od 1950 do 2002 r., średnio 5% duchownych katolickich w USA dopuszczało się niewłaściwych zachowań seksualnych względem niepełnoletnich (w zależności od badanego okresu liczba ta wahała się między 2,5 a 7%; ogółem w USA molestowanie seksualnie małoletnich dowiedziono 4392 księżom — niektórzy z nich w czasie prowadzonych śledztw nie żyli). W 81% spośród potwierdzonych ok. 6700 przypadków były to akty homoseksualne — ofiarami byli małoletni chłopcy. 22% ofiar było krzywdzonych w czasie, gdy miały mniej niż 10 lat; 51% było w wieku 1114 lat; 27% w wieku 1517 lat. Raport pokazywał też, że liczba seksualnych nadużyć kleru względem nieletnich wzrosła wyraźnie w latach sześćdziesiątych, osiągając apogeum w siedemdziesiątych. Od połowy lat osiemdziesiątych zanotowano wyraźny spadek udokumentowanych przypadków. W latach dziewięćdziesiątych i później ich liczba osiągnęła poziom z lat pięćdziesiątych. Jak interpretować te liczby?

Przede wszystkim warto sobie uświadomić, że przez PEDOFILIĘ określa się dziś w medycynie dewiację, w której jedynym lub preferowanym sposobem osiągania satysfakcji seksualnej jest kontakt z dziećmi, które nie weszły jeszcze w okres dojrzewania. Potocznie rozumie się zaś przez pedofilię wszelkie działania o charakterze seksualnym zachodzące między osobą pełnoletnią a niepełnoletnią w sensie prawnym. Jeśli jednak punktem wyjścia do dalszej analizy ma być definicja naukowa, a nie potoczna intuicja, to, jak podkreśla dr Leslie Lothstein — jeden z najbardziej cenionych w USA terapeutów klinicznych zajmujących się pedofilią — procentowo liczba pedofilów (osób wykorzystujących seksualnie niedojrzałe dzieci płci obojga) jest w Kościele katolickim taka, jak i w innych Kościołach czy grupach społecznych lub zawodowych. Waha się między 0,2 a 0,7% (choć można sądzić, iż mamy do czynienia z pewnym niedoszacowaniem). Pedofile zwykle dopuszczają się przestępstw na wielu (nawet na kilkudziesięciu) ofiarach, dlatego w raporcie z John Jay College 22% odnotowanych przypadków to przestępstwa stricte pedofilskie, choć dokonała ich raczej stosunkowo niewielka grupa sprawców (ok. 6% wśród oskarżonych).

Wśród katolickiego kleru w USA znacznie częściej zdarzały się przypadki molestowania nastoletnich, ale seksualnie już dojrzałych chłopców. Taką skłonność seksualną w nauce nazywa się EFEBOFILIĄ. Jest to o tyle ważne, że stosowane u pedofilów i efebofilów te same terapie psychologiczne wykazują różną skuteczność. Dr Lohstein przyznaje, że w przypadku efebofilów prognozy wyleczenia są lepsze, a ryzyko nawrotu złych zachowań mniejsze. Nie znaczy to, że pedofilię należy traktować jako ciężką chorobę, a efebofilię jako mniej „poważną” skłonność. Skutkiem obu jest bowiem wykorzystywanie nieletnich, które, zdaniem Lohsteina, we współczesnych, zachodnich systemach prawnych zawsze powinno być kwalifikowane jako gwałt. Tylko to słowo naprawdę oddaje sprawiedliwość doświadczeniu ofiar.

Dwie sprawy w raporcie z John Jay College zastanawiają szczególnie. Po pierwsze to, że aż 81% odnotowanych przypadków miało charakter molestowania homoseksualnego. Po drugie, że najwięcej przypadków molestowania nieletnich przez kler miało miejsce w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych XX w., a sprawcami byli najczęściej księża kształceni w seminariach przed II Soborem Watykańskim. Od wielu lat w amerykańskim społeczeństwie żywe jest przekonanie, że do stanu duchownego w Kościele katolickim trafia bardzo wielu gejów, że w seminariach duchownych, kuriach diecezjalnych i innych znaczących instytucjach kościelnych pełna wpływów jest homoseksualna „mafia lawendowa”. Dzięki publikowanym w ostatnim dziesięcioleciu statystykom, w których określono liczbę homoseksualistów wśród amerykańskich duchownych na 3050%(!), okazało się, że to pogląd prawdziwy. Jeśli tedy przyjąć, że — wg różnych danych — liczba homoseksualistów w społeczeństwie waha się między 3 a 10%, zasadne wydaje się pytanie, dlaczego (i od kiedy) w szeregach kleru w USA występuje aż tak liczna ich nadreprezentacja. A także pytanie inne: Czy istnieje związek między orientacją seksualną duchownych a molestowaniem przez nich nieletnich chłopców?

Na tę ostatnią kwestię wielu amerykańskich psychiatrów, także współpracujących z Kościołem, odpowiada negatywnie. Nawet jeśli 81% odnotowanych przypadków dotyczyło molestowania chłopców, to tylko 32% krzywdzicieli było w sensie ścisłym efebofilami. 47% odczuwało pociąg do nastolatków płci obojga, choć częściej dopuszczali się lubieżnych czynów na chłopcach (15% oprawców krzywdziło zarówno dziewczynki, jak i chłopców, jednak ich ofiary miały wyłącznie po 1112 lat). Wynika z tego, że pojęcie sztywnej orientacji seksualnej opartej na stałej tożsamości seksualnej w przypadku księży dopuszczających się przestępstw seksualnych na nieletnich właściwie nie może być zastosowane. Wielu psychiatrów podkreśla, że duchowni ci są zazwyczaj osobami emocjonalnie niedojrzałymi, w odróżnieniu od licznych współczesnych gejów, którym sztywna orientacja homoseksualna nie przeszkadza w osiągnięciu emocjonalnej dojrzałości.

Można się zastanawiać, na ile w takich wypowiedziach specjalistów mamy do czynienia ze strachem przed oskarżeniami o homofobię, które w amerykańskim kontekście mogłyby oznaczać ruinę zawodowej kariery. Oskarżeniami tymi, jak wiadomo, nie przejmuje się Kościół, który w 2007 r. zabronił udzielania święceń kapłańskich osobom o głęboko zakorzenionych tendencjach homoseksualnych (inna rzecz, że Watykan pozwolił jednocześnie wyświęcać osoby z „przejściowymi” tendencjami homoseksualnymi, pod warunkiem że trzy lata przed diakonatem tendencje te zostaną wyeliminowane; teza o „przejściowym” homoseksualizmie wywołała ostre reakcje krytyczne w wielu środowiskach naukowych).

Sam skłaniam się ku opinii, że homoseksualizm jest ważnym czynnikiem przyczyniającym się do molestowania nieletnich chłopców przez katolickich duchownych. Jednak przekonuje mnie również twierdzenie o emocjonalnej niedojrzałości jako jednej z głównych przyczyn przestępstw seksualnych popełnianych przez księży, gdyż można za jego pomocą wytłumaczyć, dlaczego najwięcej przypadków molestowania nieletnich miało miejsce w Kościele amerykańskim (i, jak się niedawno okazało, w innych krajach zachodnich).

Dziś już wiadomo, że księżakrzywdziciele kończyli seminaria duchowne zwykle przed i w czasie Vaticanum II. Seminaria te znane były z surowej dyscypliny. Klerykom bardzo rzadko pozwalano na kontakt ze światem. O seksualności nie mówiono zbyt wiele, a jeśli już, to w kontekście katalogu „grzechów przeciw ciału” na kursach teologii moralnej. Prefekci bacznie przyglądali się życiu alumnów wewnątrz seminaryjnych murów. Czy seminaria w USA (i w innych krajach zachodnich) przyciągały już wtedy tak wielu homoseksualistów, jak w latach późniejszych? Na tak postawione pytanie odpowiedzieć bardzo trudno. Przecież w latach pięćdziesiątych nikt właściwie nie mówił o seksualnej orientacji! Niska wiedza na temat własnej seksualności oraz opresyjność właściwa ówcześnie dla seminariów nie sprzyjała emocjonalnemu rozwojowi kleryków. Wielu z nich rozpoznawało zapewne w sobie homoseksualne tendencje, ale tym bardziej lgnęli do Kościoła, który w dość wciąż jeszcze purytańskiej kulturze zdawał się dawać szansę na swoistą „sublimację” (homo)seksualnych pragnień. Czystość i celibat traktowano w sposób prawie mistyczny. Było to w końcu szlachetne wyrzeczenie, które upodabniało do Chrystusa i — przynajmniej w oczach wiernych — stawiało kapłanacelibatariusza ponad grzesznym światem. W opresyjnych warunkach seminarium „sublimacja” w kierunku tak pojmowanej „idealnej czystości” wydawała się możliwa do osiągnięcia. Rozwój psychoseksualny mógł ulec swoistemu zatrzymaniu w czasie lat spędzanych w seminarium, czemu bez wątpienia sprzyjał mechanizm wszechobecnej kontroli. I prawdą jest, co potwierdzają liczne badania, że w latach pięćdziesiątych klerycy w USA i innych krajach zachodnich bardzo rzadko wchodzili w jakiekolwiek relacje seksualne. Sama jednak klerycka formacja paradoksalnie pozwalała na to, że, niestety, przez seminaryjne sito dość łatwo przechodzili ci, którzy w przyszłości stawali się krzywdzicielami nieletnich. Bo pragnienia seksualne wydawały się skutecznie wyciszone, a purytańskie społeczeństwo miało stać na straży takiego wyciszenia. Tyle że w latach sześćdziesiątych i Kościół (dzięki Soborowi), i społeczeństwo (dzięki ruchom emancypacyjnym oraz „rewolucji seksualnej”) uległy bardzo poważnym przemianom i dotychczasowe purytańskie recepty coraz częściej stawały się nieskutecznie.

W czasie Soboru i tuż po nim toczono w Kościele gwałtowne nieraz dyskusje na temat celibatu i cielesności. To, co dotąd wydawało się niepodważalnie „święte”, zaczęło być kwestionowane. Seks coraz częściej też pojawiał się w mediach i przestrzeni publicznej (np. „obyczajowo odważniejsze” reklamy). Dostęp do pornografii stawał się łatwiejszy. Jednak zarówno w USA, jak i w innych społeczeństwach zachodnich homoseksualizm długo jeszcze nie znajdował społecznej akceptacji. Trzeba było się z nim kryć. Ale w nowej sytuacji społecznej purytańskie wyciszenie pragnień stopniowo przestawało działać. I na to wszystko zupełnie nieprzygotowani byli niedojrzali emocjonalnie księża, którzy przez sakrament kapłaństwa próbowali dokonywać „sublimacji” swoich homoseksualnych pragnień. Powoli puszczały moralne hamulce. Jednak takim księżom trudno było szukać kontaktów seksualnych poza przestrzenią kościelną. Dlatego ofiarami stawali się najczęściej widzący w księdzu niepodważalny autorytet uczniowie, ministranci czy klerycy. Także dlatego, co pokazuje choćby przypadek Romana Polańskiego, że w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych seks z małoletnimi nie był generalnie w społeczeństwie traktowany tak negatywnie jak obecnie.

Czy dopuszczający się tych strasznych czynów duchowni myśleli, że nie popełniają ciężkich grzechów? Przecież katolicka teologia moralna wydaje się w tych kwestiach jednoznaczna i niepozostawiająca wątpliwości. Czy księżaprzestępcy seksualni czuli zatem i wiedzieli, że postępują niegodziwie? Zdaniem Lohsteina bardzo często w przypadku kapłanówprzestępców seksualnych występował syndrom wyparcia. Samotłumaczenia bywały kuriozalne, np. akt seksualny z małoletnim chłopcem nie był, zdaniem niektórych, złamaniem celibatu, gdyż może nim być tylko sypianie z kobietą... Z drugiej strony fałszywie rozumiana „świętość” bezżenności była najpewniej głównym powodem „kościelnej dyskrecji”, która tyle zła wyrządziła pokrzywdzonym. Leslie Lothstein twierdzi nawet, że ofiary seksualnych przestępstw księży bardzo często były gwałcone podwójnie. Przede wszystkim chodziło o fizyczne wykorzystanie małoletniej osoby przez kapłana. Zaś drugi rodzaj gwałtu to ochrona księdzagwałciciela przez kościelną hierarchię i potępianie ofiar seksualnego wykorzystywania i ich rodzin.

Jest prawdą, że biskupi zobowiązani są do chronienia dobrego imienia swoich księży. Dziś wydaje się jednak, że np. kard. Law czy wielu hierarchom Kościoła w Irlandii nie tylko na takiej obronie zależało. Chodziło bardziej może o ochronę wizerunku instytucji, w której z obowiązkowego celibatu duchownych czyniono niejednokrotnie fetysz oraz emblemat „świętej” odrębności od grzesznego świata. Dlatego o nieczystych postępkach należało milczeć, traktując je jako przejaw jednostkowej słabości, którą w odmiennym kontekście (innej parafii, diecezji, kraju) na pewno będzie można przezwyciężyć. Łatwiej można więc zrozumieć niedawną wypowiedź kard. Christopha Schönborna, arcybiskupa Wiednia, który przyznał, że widzi związek między powszechnym w Kościele stosunkiem do celibatu a kościelnymi skandalami seksualnymi. Wbrew tym, którzy oskarżali go o chęć natychmiastowego zniesienia celibatu, miał on pewnie na myśli to, iż w pewnych warunkach celibat mógł w przeszłości służyć za narzędzie tuszowania strasznych grzechów. Kardynał Schönborn czuje bez wątpienia odpowiedzialność, skoro jest następcą na biskupim stolcu kard. Hansa Hermanna Groëra, który 15 lat temu zrezygnował z arcybiskupiej stolicy w Wiedniu po serii oskarżeń o przestępstwa seksualne.

„Kościelna dyskrecja” była powodem wielkiego zła w Kościele. Wiadomo dziś, że od końca lat sześćdziesiątych do katolickich seminariów duchownych w Ameryce (i w Europie Zachodniej) zaczęło trafiać coraz więcej homoseksualistów. Przyciągała ich tam bez wątpienia chroniona wiadomą „dyskrecją” kultura, którą Watykan przed kilkoma laty określił mianem „gejowskiej”. O ile na zewnątrz pokazywana wciąż była światu „fasada czystości”, wewnątrz seminaryjnych czy plebańskich murów coraz częściej pozwalano sobie na afiszowanie się homoseksualnymi związkami i erotycznymi przygodami. Rzadsze stawały się akty efebofilskie, częściej natomiast wśród kleru pojawiały się mniej lub bardziej stałe relacje homoseksualne. Trzeba tu oczywiście zastrzec, że „kultura gejowska” nie zaistniała we wszystkich seminariach, parafiach, kuriach czy klasztorach. Nie zaistniała pewnie nawet w ich większości. Była jednak i, co tu dużo mówić, wciąż jest zjawiskiem w USA i w innych krajach dość zauważalnym.

Czy sytuacja Kościoła amerykańskiego nosi cechy typowe dla całego współczesnego katolicyzmu? Gdy patrzymy na raz po raz ujawniane skandale w Niemczech, Belgii, Irlandii, Australii, krajach azjatyckich i latynoamerykańskich, odpowiedź nasuwa się sama. Czy Polska jest zatem wyjątkiem? W ostatnich latach zaledwie kilka przypadków wzbudziło większe społeczne emocje: sprawy abp. Paetza w Poznaniu oraz proboszcza z Tylawy; oskarżenia o molestowanie seksualne wychowanków szczecińskiego ośrodka dla młodzieży trudnej i przypadki molestowania seksualnego w diecezji płockiej (także w tamtejszym seminarium). Myślę, że wielu wiernych w Polsce zadaje sobie pytanie, czy to tylko wierzchołek góry lodowej. Czy wkrótce czeka nas, podobnie jak w USA i gdzie indziej, ujawnienie całej serii kościelnych skandali seksualnych?

Sądzę, że polskiemu Kościołowi paradoksalnie pomógł komunizm. Skoro inwigilacja kleryków i księży przez komunistyczną tajną policję była wielka, duchowni bardzo troszczyli się o to, by komuniści nie wykorzystywali skandali obyczajowych przeciw Kościołowi. Z pewnością w szeregach kleru nie mieliśmy zatem nigdy tylu gwałcicieli nieletnich, ilu było w USA czy Irlandii. W polskich seminariach raczej też nie rozkwitała „kultura gejowska”. Duchowni katoliccy w Polsce bez wątpienia mieli jednak i mają poważny problem z celibatem, co pokazują dobitnie badania prof. Baniaka. Aż 53% katolickich księży deklaruje, że chciałoby mieć żonę; 12% przyznaje, że związani są stale z kobietami. Amerykańskie badania pokazują natomiast, że w USA aż 80% kapłanów zdarza się choć raz w życiu złamać celibat, a tylko około połowa z nich nie łamie go sporadycznie. Czy polscy księża są inni? Pewnie tak, skoro w szeregach katolickiego kleru raczej nie mamy 40% homoseksualistów. Jednak w Polsce istnieje problem, który niezbyt przychylni Kościołowi ludzie nazywają „losem księżowskich gospodyń i dzieci”. To jednak już temat na inny artykuł.

SEBASTIAN DUDA, ur. 1975, religioznawca, teolog, filozof; redaktor „Przeglądu Powszechnego”, członek Centrum Kultury i Dialogu.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama