Ostatecznym celem naszego życia i jego uwieńczeniem jest Miłość, która będzie naszym szczęściem wiecznym. Natomiast czyściec jest ostatnim darem Bożego miłosierdzia - pisze w felietonie o. Jacek Salij, dominikanin.
Częstym niepokojem ludzi szczerze wierzących jest pytanie, czy ja naprawdę kocham Boga. Trudno sobie tego pytania nie stawiać, skoro Ewangelia nieraz nam przypomina, że miłowanie Boga jest przykazaniem pierwszym i najważniejszym. Bo nie ukrywajmy tego przed samymi sobą, że nawet ludziom religijnie gorliwym zdarza się czasem jakby zazdrościć poganom, że oni jednocześnie i uznawali Boga, i zbytnio się z Nim nie liczyli. Po prostu jest czasem w człowieku jakiś ukryty lęk przed miłością Bożą. Przykazanie, żeby kochać Boga z całego serca i ze wszystkich sił, odbieramy wtedy niekoniecznie jako wspaniały dar i przywilej, ale raczej jako ciężar i ograniczanie wolności.
Najprostszą drogą do zrozumienia sensu tego przykazania jest uwierzenie Bogu, że On stworzył nas na swój obraz i podobieństwo. Wtedy stajemy się bardziej lub mniej otwarci na tę prawdę, że Bóg jest Miłością, w świetle zaś tej prawdy możemy rozpoznać ostateczny sens naszego życia. Wielu z nas poniekąd empirycznie doświadcza prawdy tego, co umiał tak trafnie wyrazić św. Jan Paweł II: że „człowiek dla samego siebie będzie istotą niezrozumiałą, jego życie będzie pozbawione sensu, jeśli nie objawi mu się Miłość, jeśli nie spotka się z Miłością, jeśli jej nie dotknie i nie uczyni w jakiś sposób swoją, jeśli nie znajdzie w niej żywego uczestnictwa”.
Tę wspaniałą prawdę, choć w bardzo innej perspektywie, przedstawił jeden z moich współbraci w kazaniu o sądzie Bożym, jakie wygłosił kiedyś w Dniu Zadusznym. Kiedy staniemy na tym sądzie – mówił – Bóg zada każdemu z nas jedno jedyne pytanie: „Czy ty Mnie kochasz?”. Kłamstwo i udawanie będą na tym sądzie niemożliwe, tam człowiek będzie mówił czystą prawdę. Otóż wszyscy, którzy odpowiedzą wtedy Bogu: „Tak, Panie, Ty przecież wiesz, że Cię kocham” – od razu znajdą się wśród zbawionych.
Pozostałym Bóg zada pytanie ratunkowe: „Czy przynajmniej nie będziesz miał nic przeciw temu, żebym Ja ciebie kochał?”. Ci, którzy na to pytanie odpowiedzą: „Dzięki Ci, Panie, za Twoje miłosierdzie!” – pójdą do czyśćca, gdzie miłość Boża będzie ich ogarniała coraz więcej, aż w końcu rozkochają się w swoim Bogu i Zbawicielu cali i bez reszty, i w ten sposób również oni staną się zdolni do przebywania przed Bożym obliczem twarzą w twarz. Strach pomyśleć, że ktoś nawet na to pytanie mógłby odpowiedzieć aroganckim: „Nie! Z Tobą, Boże, nie chcę mieć nic wspólnego”. W Kościele nieraz domyślano się, że potępienie wieczne jest straszliwą tajemnicą ludzkiej wolności.
Pytanie, jakie kaznodzieja przypisał boskiemu Sędziemu, pochodzi z Ewangelii Jana. Zmartwychwstały Chrystus, przekazując Piotrowi troskę o swój Kościół, aż trzykrotnie zapytał go: „Czy ty Mnie kochasz?”. Miał rację wspomniany kaznodzieja, że w gruncie rzeczy pytanie to Chrystus Pan chce stawiać każdemu z nas. Bo miłość jest podstawowym sprawdzianem tego, czy nasze oddanie Bogu jest rzetelne. Starochrześcijański poeta, Syryjczyk Balaj, wyraził to mniej więcej w takich słowach: Gdy Boga szukasz samym tylko rozumem, jest On cały w niebie, cały niepojęty; dopiero kiedy szukasz Go również sercem, On sam się do ciebie przybliży i stanie się twoim Ukochanym, i będzie ci pokazywał drogę, która do Niego prowadzi.
Ostatecznym celem naszego życia i jego uwieńczeniem jest Miłość, która będzie naszym szczęściem wiecznym. Natomiast czyściec jest ostatnim darem Bożego miłosierdzia. Bo przecież to w swoim miłosierdziu Bóg zezwala tym wszystkim swoim przyjaciołom, którzy nie zdążyli na tej ziemi pokochać Go każdą cząstką swojego ciała i duszy, aby mogli to uczynić na tamtym świecie. Czyśćcem nazywamy proces ostatecznego oczyszczenia z tego wszystkiego, co nas oddziela od Boga. Proces ten ogarnia tych wszystkich, którzy zeszli z tego świata w stanie łaski uświęcającej, ale jeszcze takiego oczyszczenia potrzebują.
Znakomitą pomocą w przedstawianiu prawdy o czyśćcu są teksty mistyków. Osobiście wiele tu zawdzięczam Traktatowi o czyśćcu świętej Katarzyny z Genui, która głosi dwie przeciwstawne tezy: „że szczęście dusz czyśćcowych da się porównać chyba tylko ze szczęściem świętych w niebie”, a zarazem że „doznają one cierpień tak wielkich, że język ludzki tego wypowiedzieć nie zdoła, ani umysł człowieczy najmniejszego pojęcia o tym mieć nie może bez szczególnej łaski Bożej”. Ich szczęściem jest miłość Boga, która już teraz ich ogarnia, oraz pewność, że nigdy Go nie utracą, a źródłem straszliwego cierpienia jest poczucie, że wciąż jeszcze ta miłość nie ogarnia ich do końca.
To dlatego modlimy się za naszych zmarłych. Dla katolika modlitwa za zmarłych stanowi oczywisty postulat, wypływający z prawdy o świętych obcowaniu. Po prostu nie tylko tak wierzymy, ale jest to przedmiotem naszego codziennego doświadczenia, że im większa w nas miłość Boża, tym bardziej stajemy się bliscy sobie wzajemnie i zdolni do okazywania wzajemnej miłości. W głowie nam się nie mieści, żeby śmierć mogła mieć w sobie aż tyle ciemnej potęgi, że mogłaby rozerwać tę jedność dzieci Bożych: przecież Chrystus Pan jest Zwycięzcą śmierci! Jeśli Bogu podoba się to, że my, żyjący na tej ziemi, modlimy się za siebie wzajemnie, to jakże mogłoby Mu się nie podobać to, że modlimy się za umarłych, aby mogli jak najszybciej dostąpić pełnej z Nim jedności?