Po kilkumiesięcznych staraniach moja prośba została wreszcie zaakceptowana przez franciszkanów pilnujących świątyni. Tej nocy zostanę w środku – w Bazylice powstałej w miejscu śmierci Zbawiciela. Bez turystów, bez pielgrzymów.
Ten zapach czuć tutaj wszędzie. Został przygotowany według receptury na wonności, którą wieki temu przekazali nam biblijni autorzy 30. rozdziału Księgi Wyjścia. Posuwając się powoli, krok za krokiem wzdłuż współczesnej jerozolimskiej Drogi Krzyżowej, bardzo szybko oswoimy się z tym zapachem. Zresztą nie tylko tam.
5936 kroków. Taki dystans miały pokonać święte stopy Zbawiciela. Tyle kroków musiał zrobić umęczony i wykrwawiony Jezus od momentu włożenia Mu na plecy poprzecznej belki po wejście na miejsce śmierci. 5936 kroków powolnej agonii, z których każdy został okupiony niewysłowionym wręcz cierpieniem. Bólem nie do opisania.
Pierwszy krok postawił jeszcze przy gapiach stojących pod pałacem Poncjusza Piłata. W centralnej części miasta, gdy podano Mu drewnianą, dopiero co ociosaną belkę. Potem przygnieciony ciężarem 60 kg usiłował zrobić krok drugi. Zgiął się, próbował prostować. Potem postawił krok trzeci… Być może przy setnym upadł po raz pierwszy. Być może. A do zrobienia miał ich przecież jeszcze prawie 5 tys.
Dzisiaj trudniej zliczyć te kroki. Trudniej przeżywać je z należnym tej Męce oddaniem, ze szczerym skupieniem czy wręcz namaszczeniem. W jerozolimskim labiryncie wąskich uliczek bazaru co rusz trzeba bowiem przeciskać się między idącymi z naprzeciwka. Zewsząd słychać donośne krzyki sprzedawców. Handlują tu przyprawami. Sprzedają warzywa. Nawołują do kupna owoców. Trudno o skupienie również wtedy, gdy na współczesnej Via Dolorosa trzeba nam minąć się z kilkuosobowym oddziałem uzbrojonych po zęby wojskowych. Izrael przecież czuwa.
Przed Bazyliką także rozgardiasz. Setki ludzi siedzących na kamieniach. Chwytają słońce. Dziś przecież świeci tak pięknie. Jakaś pani ociera dyskretnie łzę. Właśnie wyszła ze świątyni. Opatulona chustą umyka gdzieś między wąskimi i ciemnymi uliczkami bazaru.
Także tutaj czas umila ten sam zapach. Czuło się go na całej długości Via Dolorosa. Czuje się go też tu, pod najważniejszą świątynią Jerozolimy. Charakterystyczna woń Izraela. Zapach, który dotyka każdego, kto tu się pojawi. Mirra, cynamon, nard, róża Szaronu, kadzidło i lilia. Podobny skład wonności do ciała podaje biblijna Księga Wyjścia (por. Wj 30, 22-25). W Jerozolimie, w miejscu męki Zbawiciela, pachną nimi ołtarze i kamienne płyty związane z Jego śmiercią. Pachną nimi stoliki żydowskich targowisk. Pachnie nimi jerozolimska ulica i cała Droga Krzyżowa. Pachnie nimi wszystko, bo to Jego zapach.
Oto ona. Bazylika Grobu Pańskiego. Cała 12-kolumnowa rotunda wypełniona jest w tej chwili stojącymi weń ludźmi. Oczekują w kolejce na wejście do wnętrza masywnego grobowca znajdującego się pośrodku. Gdy wreszcie nadejdzie ich kolej, przejdą do niewielkiej, spowitej ciemnościami prostokątnej kaplicy. To właśnie tutaj Anioł w trzy dni po śmierci Jezusa ogłosił dobrą nowinę kobietom, które przyszły do grobu, aby namaścić olejami ciało Zbawiciela.
Tam oczekujących będzie dzieliło od właściwej kaplicy jeszcze jakieś półtora metra. I siedzący na krzesełku batiuszka dyrygujący ruchem pielgrzymów wchodzących do Grobu i stamtąd wychodzących. Batiuszka co rusz puka w drewnianą tabliczkę i szepcze: „OK, finish, next please”. Powtarza tę frazę niczym mantrę. Co pół minuty. A może nawet częściej.
W tych warunkach przed płytą, na której leżało Ciało zmarłego Jezusa, będzie można przyklęknąć najwyżej na kilkanaście sekund. Myśli będą uciekać. Mózg, doświadczając gonitwy intencji, nie będzie wiedział, czym właściwie się zająć. Do chwili, gdy pilnujący ruchu batiuszka zapuka, zapraszając do wyjścia, bo kolejni chętni czekają.
Tej nocy otrzymam łaskę – zostanę zamknięty w środku najważniejszego miejsca na katolickiej mapie świata. Po kilkumiesięcznych staraniach moja prośba została wreszcie zaakceptowana przez franciszkanów pilnujących świątyni. Tej nocy zostanę w środku – w Bazylice powstałej w miejscu śmierci Zbawiciela. Bez turystów, bez pielgrzymów.
– Do czwartej rano możesz wchodzić, gdzie chcesz. Nie wolno ci jednak nigdzie leżeć ani spać. Obowiązuje cię również zakaz głośnej modlitwy i śpiewu.
– Ojciec franciszkanin objaśnia mi zasady nocnego czuwania w Bazylice. Na koniec pokazuje plan świątyni.
– Tutaj masz Kalwarię. Skałę Golgoty możesz zobaczyć tam. No i oczywiście Grób Pański, to już pewnie wiesz gdzie.
Cisza. Przyjemny chłód kamiennych ścian. W centralnej rotundzie kręci się jeszcze kilka osób. Ktoś coś naprawia. Ktoś inny udaje się w kierunku wyjścia. Nie ma już batiuszki dyrygującego ruchem. O tej porze jest niepotrzebny.
Na kolanach wchodzę do wnętrza Grobu. Faktycznie jest pusty. Nie ma ludzi. Nie ma Ciała. Po wszystkim pozostała jedynie kamienna pokrywa – jedyny świadek.
Oto jest miejsce, w którym Życie pokonało śmierć. Gdzie umęczony i zabity Skazaniec po trzech dniach powstał z martwych. Opieram dłonie na grobowcu. Bezradność myśli. Zupełnie nie wiem, jak podziękować. Nie wiem, jak prosić, jak wielbić. Wzruszenie. Rumieńce na twarzy. Po chwili do moich nozdrzy znów dociera ten sam zapach – woń namaszczenia. To pewnie z leżącej jakieś 50 m stąd marmurowej płyty. Tej samej, na której Skazaniec miał być pośmiertnie namaszczony. Nie wstaję jednak, aby to sprawdzić. Tam, skąd dochodzi woń, także nie ma sensu Go szukać. Bo tam Go po prostu nie ma. Już nie…
opr. ac/ac