Nic tak bardzo nie smuci jak brak nadziei na życie wieczne
Nic tak bardzo nie smuci jak brak nadziei na życie wieczne. Może nic tak dobrze nie wyraża beznadziei ateisty, jak jego spotkanie ze śmiercią.
A najdziwniejsze jest to, że tak jak w przypadku osoby niewierzącej sytuacje graniczne (jak śmierć bliskich, własna choroba czy życiowa przegrana) mogą osobę otworzyć na poszukiwanie sensu gdzieś indziej niż szukał do tej pory, a tym samym stanowią niejako szansę na spotkanie z Bogiem, tak w przypadku ateisty okazuje się, że nawet sytuacje graniczne często okazują się bezsilne. Różnica bowiem między niewierzącym a ateistą leży w tym, że on już wcześniej zdecydował się na niewiarę, a co za tym idzie, zamknął się na to wszystko, co może przekroczyć jego dotychczasowe doświadczenie. Jeśli zdać sobie sprawę, że dziwi się dziecko, ateista byłby jak starzec, którego nic już nie zdumiewa, bo wydaje mu się, że wszystko wie; ateisty życie odbywa się więc na progu śmierci.
Mieszane uczucia towarzyszą czytelnikowi książki Niezbędnik ateisty (Warszawa 2010), do której wstęp napisała sama prof. Magdalena Środa. Mieszane, bowiem rośnie w czytelniku irytacja tym większa, im wyraźniej rysuje się przed nim ostrze ateizmu walczącego, przede wszystkim — jeśli nie jedynie — już nawet nie z Bogiem, którego nie widać, ale z Kościołem, który sam grzeszny, a śmie mamić maluczkich oddalając społeczeństwo od ideału oświeceniowego. Obok irytacji pojawia się jednak smutek — wynik konfrontacji z tą pustką i beznadziejnością, której ciemne ślady odsłaniają duszę ateisty. Tak więc walczą ze sobą wzburzenie czytelnika wierzącego i ludzkie współczucie: te dwie, a przecież ponad nimi jest jednak Boża miłość.
„Czemu jednak nie wierzyć w to, że się naprawdę umiera?”. Pyta pani filozof w kontekście opisu pogrzebowych rytuałów, na które Kościół posiadł w Polsce — jej zdaniem — „niemal pełny monopol”. Pytanie to stawia nieprzypadkowo — okazuje się bowiem, że nawet ateiści zdają się tęsknić za jakąś rytualną formą. Być może zbyt słabo — dopowiedzmy z odrobiną złośliwości — do tej pory zwalczali w sobie pobożne odruchy? Ateistą bowiem — wiedział już o tym sam Jean-Paul Sartre — nie jest łatwo być, co i rusz chce z duszy na powierzchnię wypłynąć jakiś akt strzelisty skierowany w stronę Boga. Ale niech zamilknie ten mój złośliwy uśmiech, aby można było poważniej odpowiedzieć na to krótkie, a przecież ważne pytanie.
Pośrednio w pytaniu prof. Środy dojrzeć można inny znak zapytania: „Dlaczego tak trudno uwierzyć, że się naprawdę umiera?”. Miałaby ta niewiara we własną śmierć bezsensowną być w człowieku? Tym bardziej byłoby to dziwne, że odrzuciwszy Pana Boga na pierwszym miejscu człowiek niewierzący stawia rozum... Pytanie to podejmuje zresztą antropologia: miałby człowiek absurdalną naturę skłaniającą się ku nieśmiertelności, która jednak nie miałaby człowiekowi być dana? Raczej nie! Dlaczego więc tłumić to uczucie ucieczką przed rytuałem kościelnym, ucieczką aż do śmierci — która, jak tego oczekuje pani profesor, powinna być konsekwentnie przeżyta w ateistycznej wierze?
To ciekawe, że postawa epikurejska nie sprawdza się. Przypomnijmy, że w myśl doskonale znanego polskiej filozof Epikura i jego dzisiejszych czcicieli śmierci nie trzeba się bać, „bo póki my jesteśmy, nie ma śmierci, a kiedy jest śmierć, nie ma nas”. Bo tylko na pozór logiczna jest ta postawa — przecież póki jesteśmy, już towarzyszy nam świadomość śmierci, bardziej prawdopodobnej niż to, że nie umrzemy, skoro odeszli nasi przodkowie i odchodzą bliscy. Tak więc czymś logicznym i naturalnym jest myślenie o śmierci, a zarazem związany z nią lęk i niezgoda na własną śmierć. Czemu jednak — pyta pani, która wydawała się afirmować rozumowe podejście do życia (i śmierci), a okazuje się, że domaga się wiary — nie wierzyć w to, że się umiera? Na marginesie: potwierdza tym pytaniem prof. Środa stwierdzenie Michaela Novaka, amerykańskiego myśliciela dowodzącego specyficznej wiary u ateistów: „ateizm jest skokiem w ciemność, nie jest alternatywą racjonalną. Nikt nie jest w stanie dowieść sądu negującego istnienie Boga ani wiedzieć wystarczająco dużo, by mieć pewność” (Boga nikt nie widzi. Noc ciemna ateistów i wierzących, Kraków 2010).
Czy etyczne jest jednak oczekiwanie pani etyk, żeby pozbawić człowieka nadziei płynącej z tych zmonopolizowanych przez Kościół rytuałów? Na jakiej podstawie trzeba by to uczynić — wcześniejszego ateizmu osoby umierającej? Ale to trzeba by udowodnić — że sytuacje graniczne uchylające drzwi wierze lepiej jest na powrót zatrzasnąć w imię wiary w ateizm. A przecież te znienawidzone przez Magdalenę Środę rytuały okazać się mogą zbawienne dla uczestników, bo nawet jeśli same w sobie nie muszą rodzić w nich wiary, mogą sprawić, że nie osuną się oni w przepaść niewiary i depresji.
Według felietonistki Gazety Wyborczej „jednym z największych problemów ateistów w Polsce jest rytualna strona życia”. Nie lada bowiem trzeba odwagi — piszę to całkiem poważnie, złośliwy uśmiech dawno zniknął mi z twarzy — żeby w społeczeństwie, które sprawy ważne (jakkolwiek by wyglądało życie wewnętrzne Polaków) zwykło przeżywać w kościele, wyłamać się i żyć (umierać) inaczej. Wzorem konsekwencji do końca może być zmarły przyjaciel Środy, który „umarł bez nawrócenia. I miał ateistyczny pogrzeb. Trochę się tego obawiałam, bo o ile nasze życie pełne jest różnych rytuałów i można między nimi wybierać, o tyle śmierci rzeczywiście towarzyszy z reguły jeden: kościelny. A tu ceremonia bez krzyży, Boga Ojca, Maryi Dziewicy, księdza moralisty i niezrozumiałych zaklęć, których sens zawsze mi umykał”.
Zachował swoją niewiarę — albo, jeśli przyjąć zdanie Nowaka: wiarę — do końca. Umarł bez rytuału, który pani profesor kojarzy się z „niezrozumiałymi zaklęciami”. Cóż za niefrasobliwe stwierdzenie — niezrozumiałe zaklęcia! Czyż nie tu właśnie „leży pies pogrzebany”?
opr. mg/mg