Pielgrzymkowe gawędy

O książce Georga Ratzingera "Mój brat, Papież"

Oczywiście że książka może stać się źródłem plotek i ploteczek, które będzie można w dowolnej konfiguracji kalejdoskopowej układać w świadomie wybranym przez to lub inne pismo celu. I wierzącym nieobca jest ta pokusa zaglądania w życie wielkich, dlatego pozycja ta może stanowić i dla nich swego rodzaju czarną dziurę, która ich pochłonie, jak kolorowe magazyny wsysają niewierzących z lubością oddających się niesprawdzonym i niesprawdzalnym pogłoskom z życia serialowych gwiazd i gwiazdeczek. Opierając się tej pokusie „ciekawości dla samej tylko ciekawości” spróbujmy zamiast plotkować o sympatykach plotek i tych, którzy te sympatie wykorzystują, zastanowić się, jakie pozytywne znaczenie anegdoty i anegdoteczki z życia braci Ratzingerów niosą dla wierzących, którzy sięgną po tę książkę.

Jest przecież ta potrzeba zdobywania niekoniecznych dla życia wiary informacji obecna w chrześcijaństwie od początku. To dzięki apokryfom poznaliśmy imiona rodziców Matki Bożej, to w nich szukamy tego wszystkiego, co dotyczy życia naszego Pana, a czego w natchnionym ascetyzmie ewangelistów nie znajdujemy (np. szczegółów dzieciństwa!). Jednak apokryfy sprawiają, że bohaterowie naszej wiary stają się nam i bliżsi, i dalsi zarazem. Wydają się bliżsi wielością informacji dotyczących ich życia, ukazaną normalnością lub właśnie przeciwnie — podsycającą naszą pobożną wyobraźnię cudownością; przez to stają się jednak tylko pozornie bliżsi, a tak naprawdę dalsi — jeśli przyjąć, że źródłem przekazywanych wiadomości stała się wybujała wyobraźnia autorów zamazująca przesłanie prawdy zbawczej spisanej przez autorów natchnionych oraz zawarte w tej prawdzie zaproszenie do duchowej relacji z braćmi w wierze.

Czy więc Mój brat Papież pełnić może rolę swoistego apokryfu, jakby wierze nie wystarczały oficjalne wypowiedzi papieskie? Tym się jednak będzie różnić sprawozdanie brata papieża od apokryfów, że nie powstaje ono z wybujałej wyobraźni, ale opiera się przecież na faktach — mimo że wydobywanych z czeluści pamięci osiemdziesięciosiedmioletniego mężczyzny, to przecież, jeśli pamięta się, że opowiada te historie brat papieża o genialnej pamięci, nie jest nieprawdopodobne, że to zdumiewające bogactwo szczegółów rzeczywiście było możliwe do odtworzenia przez starszego mężczyznę. Być może więc spisane gawędy sprawią, że Ojciec Święty stanie nam się po ludzku bliższy; bo któż oprze się papieżowi, który jako dziecko marzył o pluszowym misiu, albo który w czasie swoich święceń kapłańskich w skowronku wzbijającym się od ołtarza dopatrzył się znaków Opatrzności? A jednak trzeba by mimo wszystko zapytać, z jakim to rodzajem bliskości mamy do czynienia — mówiąc językiem biblijnym — cielesnym czy duchowym?

Najłatwiej byłoby zestawić — na zasadzie kontrastu — ten portret osobisty o tyle, że kreślony przez rodzonego brata z kilka lat wcześniejszym portretem namalowanym przez Petera Seewalda, papieskiego brata w wierze, a może w jakimś sensie i duchowego syna Ratzingera, bo przecież niemiecki dziennikarz właśnie dzięki rozmowom z ówczesnym kardynałem rodził się na nowo w Kościele. To tamtemu Portretowi z bliska bliżej do — jeśli pozostać przy tej apokryficznej konwencji — Ewangelii niż do apokryfów; to tego portretu autor potrafi w gąszczu informacji o Ratzingerze czytać jakieś opatrznościowe znaki wskazujące, że zostanie on następcą Piotra, nim ktokolwiek jeszcze (włącznie z obojgiem Ratzingerów) poważnie bierze taką możliwość pod uwagę.

A w Moim bracie Papieżu odwrotnie — zamiast takiej euforycznej narracji właściwej neoficie-byłemu komuniście i ateiście czytelnik otrzymuje statyczne wspominanki od zawsze ukościelnionego kapłana nigdy nie przeżywającego wahań wiary, zamiast Bożej rewolucji dokonującej na oczach całego pogubionego w relatywizmie świata wyboru „charyzmatycznego papieża” (P. Seewald), który ma coś temu światu do powiedzenia — wspominanie tradycyjnej pobożności Bawarczyków, a jeśli szukanie działania Ducha Świętego, to raczej w konsekwentnym krok po kroku (ewolucja, nie rewolucja) wspinaniu się na szczeble drabiny, która poprowadzi młodszego brata do najwyższego urzędu w Kościele: „Opatrzność prowadziła go konsekwentnie do wyznaczonego przez nią — a nie przez niego! — celu. Proszę tylko spojrzeć, jak logiczny był jej [historii życia Josepha — SZ] przebieg...”. W tym kontekście twierdzenie przeprowadzającego prawie dziesięciogodzinny wywiad z Georgem Ratzingerem — „Jestem teraz Peterem Seewaldem księdza prałata” — brzmi cokolwiek osobliwie...

Jest do głębi i do końca bratem rodzonym Georg. „Było mi po prostu smutno, bo myślałem, że bliska relacja, która dotąd nas łączyła, nie będzie już możliwa” — dzieli się uczuciami, które go przepełniały po wyborze Ratzingera na prefekta Kongregacji Nauki Wiary. I tak już będzie do końca — nawet wtedy, gdy tłumowi wiernych zostanie ogłoszona radość wielka: habemus papam!, a po tym padnie nazwisko, które sam nosi, ogarnie go przygnębienie: „Pomyślałem, że mojego brata czeka teraz olbrzymie wyzwanie, niewyobrażalna wręcz misja, i zacząłem naprawdę się o niego martwić (...) Byłem też smutny, dlatego że pomyślałem, iż mój brat nie będzie miał już dla mnie czasu”. Czyżby i ten prorok nie miał znaleźć uznania w swoim domu, bo zamiast oczami wiary, ciągle widzie się go jedynie po ludzku (czyż to nie Joseph, syn prostego żandarma?).

To nieodparte wrażenie z lektury książki: brat papieża ciągle patrzy na niego jak na brata rodzonego, i choć przecież nie sprzeciwia się to spojrzeniu wiary („nie mogło być wątpliwości, iż jest w tym działanie Ducha Świętego”), to jednak akcent jest wyraźnie przesunięty. „Nigdy nie wtrącałem się w jego sprawy zawodowe”, jakby chodziło rzeczywiście o zawód, a nie powołanie; „Chciałem, żeby przynajmniej przebywając ze mną, Joseph mógł cieszyć się zwyczajnym życiem, które przecież znał i które kochał”. Czyżby dało się oddzielić „zawód” tego, który stanie się Ojcem Świętym, od jego osoby? Jakby Georg nie chciał przebyć drogi Maryi, która od Matki Pana przejść musiała do bycia Jego uczennicą. Jakby chciał zatrzymać dla siebie brata rodzonego, zamiast skupić się na duchowym braterstwie... A może po prostu łączą się tu sprawy Boskie z ludzkimi? Nie ferujmy więc wyroków zbyt wcześnie, szczególnie jeśli przypomnimy sobie relację samego Josepha: „Kiedy przebieg głosowania zaczął wskazywać na to ,że ten topór spadnie, że tak powiem, na moją głowę, zrobiło mi się nieswojo (...) Z głębokim przekonaniem powiedziałem Panu: nie rób mi tego, proszę!”.

Czy drogi Boże nie są tak inne od ludzkich, że nie da się w biografii człowieka znaleźć odpowiedzi na pytanie, które nurtowało niemieckiego historyka Michaela Hesemanna przeprowadzającego wywiad: „czy cokolwiek w jego życiu wskazywało na to, że Pan Bóg przeznaczył dla niego tak szczególne zadanie”. Bo może właśnie to jest w tej książce najbardziej warte zauważenia: to nie do wytrzymania napięcie między ludzkim życiem a jego odczytaniem oczyma wiary, ten niemalże nie do zniesienia paradoks między kończącą się ludzką historią, której już wydawałoby się nic nie zmąci, a Bożą wolą, która tę historię kierowała jak spadający topór trafiający w zamierzony cel — stanięcia jednego z braci na czele Piotrowej łodzi. Czy w ogóle takie poszukiwanie w młodości jak w ziarnie, może dać odpowiedź na to, jak wielkie drzewo wyrośnie w wieku późniejszym? Owszem łaska bazuje na naturze, ale przecież nie da się z niej wydedukować Bożej suwerennej woli. Może ewentualnie z perspektywy czasu dałoby się zauważyć ślady Bożej łaski. Czy mógł przypuszczać starszy brat, co spotka młodszego? „Nigdy nie rozmawialiśmy o tym wprost, ale nie wykluczam wcale, że trochę zachęciłem go do zostania księdzem lub umocniłem go w tym postanowieniu”. Jak w Ewangelii Andrzej przyprowadza Piotra do Jezusa, tak tutaj Georg-Andrzej bawiąc się w dziecięcym wieku z młodszym bratem miniaturowymi ołtarzykami kupionymi na straganach z dewocjonaliami nie może przecież jednak podejrzewać, że ta zabawa tak daleko zaprowadzi Josepha-Piotra.

Żeby choć woda w mikroskopijnych kielichach zamieniała się w wino, jak w ludowych bajeczkach o glinianych ptaszkach lepionych i ożywianych przez małego Jeszuę. Ale nie, wszystko jest takie normalne — tym rodzajem normalności właściwej dla tamtego czasu, kiedy to w religijnych rodzinach odmawiało się wspólne modlitwy, co miesiąc chodziło do spowiedzi, a dzieci od dziecka spontanicznie interesowały się sprawami wiary (młodzi Ratzingerowie zaczytują się mszalikiem dla dzieci). Więc jednak nie apokryf, bo za mało tu cudowności; ale na pewno też nie Ewangelia, bo za mało tu teologicznego przesłania. W takim razie czym jest ta książka? Chyba najlepiej byłoby porównać spisane wspomnienia papieskiego brata, bogato inkrustowane przez Hesemanna szczegółami i szczególikami historycznymi, do pielgrzymkowych gawęd.

Jest ta relacja o życiu Ratzingerów wprowadzeniem w klimat minionych czasów i choć Hesemann twierdzi we wstępie, że głównym celem „było pragnienie utrwalenia ważnego źródła wiedzy na temat życia niemieckiego papieża”, które mogłyby stanowić uzupełnienie wcześniejszych wspomnień obecnego papieża zatytułowanych Moje życie, to przecież chyba nie tyle jest tu ważne, ile słuchacz/czytelnik jest w stanie zapamiętać detali, ile to, czy da się uwieść atmosferze. I tak jak nie jest bezpośrednim celem pielgrzymkowych gawęd wzbudzanie wiary w pielgrzymach, ale raczej wspólne kontemplowanie miejsc, zdarzeń i osób z tą wiarą związanych — tak i w tej książce. Głęboko wierzącemu to nie przeszkodzi, letniemu nie pomoże (a może jednak? Hesemann w końcowych podziękowaniach wyraża nadzieję, że lektura książki „przyczyni się do tego, iż również inni odkryją plan Boży dla swojego życia!”).

W każdym razie i jednemu, i drugiemu dane będzie zobaczyć ten dawny świat, który przeminie razem z Ratzingerami (bo wbrew tytułowi wspomnienia obejmują obu braci) — starszym kierownikiem i dyrygentem chóru oraz młodszym „Mozartem teologii” i dyrygentem Kościoła. Ale coś ważnego na pewno zostanie po tamtym świecie, na przykład dynamiczne i nowoczesne odczytanie nieprzemijającej Ewangelii przez Ratzingera, i głębia jego teologii, która przez wiele lat jeszcze będzie inspirować wierzących. A czy w tamtym świecie i te ludzkie więzy między braćmi zostaną jakoś dostrzeżone? Kto wie... W każdym razie Georg martwił się niepotrzebnie — Joseph dzwoni do niego kilka razy na tydzień.

Georg Ratzinger, Michael Hesemann, Mój brat, Papież
Znak, Kraków 2012, ss. 280

Artykuł ukazał się w Przeglądzie Powszechnym nr 6 (1090)/2012

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama