Rekolekcje w szpitalu

O posłudze kapelana szpitalnego

- O cierpieniu mówi się, że może być okazją do nawrócenia, ale też może wywołać bunt. Czy zgadza się to z Ojca doświadczeniem pracy w szpitalu?

- Przez ten czas w "moim" szpitalu przebywało blisko 100 tys. ludzi. Przeciw złu choroby, cierpieniu buntują się, zrazu, niemal wszyscy; to częsty punkt wyjścia. Później zaczyna się oswajanie problemu. W postawie buntu pozostaje mniejszość - strasznie trudno dźwigać ten ciężar nazbyt długo. Są jednak "długodystansowcy", którym bardzo trudno przynieść jakąkolwiek pomoc. Można czasem odnieść wrażenie, że chronią się przed odebraniem sobie tej podstawy do oskarżania Boga, ludzi, losu. Ale zdarzają się i takie pojednania z Panem Bogiem, że towarzyszący kapłan też przeżywa wielkie wzruszenie. Najczęściej jest zwyczajnie - choroba skłania do uporządkowania życia, do uporządkowania sumienia. U ludzi, do tej pory jako tako religijnych, jest to nierzadko - niestety - nawrócenie letnie. Celnicy i Jawnogrzesznice... - tu często nawrócenie niesie gruntowną przemianę życia. Gorący protest wobec Boga też się zdarza.

Jako kapelan mam do czynienia z konkretnym człowiekiem i historią jego życia, w które wpisał się krzyż, cierpienie. I muszę pytać Ducha Świętego, w którym miejscu jest powierzony mi człowiek, co, na tym etapie, odsłania mu Pan Bóg. Niezależnie od tego, czy to faza buntu, apatii czy nawrócenia - staram się usłyszeć, mówiąc precyzyjniej - rozeznać - co się z tej sytuacji wyłania.

Jan Paweł II na początku Salvifici doloris (List Apostolski o chrześcijańskim sensie cierpienia) zacytował słowa św. Pawła: W moim ciele dopełniam braki udręk Chrystusa (Kol 1,24). To jest punkt docelowy, czasem wydawać się może bardzo odległy dla ludzi przeżywających trudne chwile cierpienia. Ja o tym wiem, bo sam, mając za sobą spory kawałek życia przeleżany w szpitalach, od pewnego momentu uczę się postrzegać (doświadczając bólu, lęku, zmęczenia cierpieniem) tę pawłową perspektywę. Kapelan posłany do cierpiących powinien się czuć tak jak Filip, wezwany przez Ducha Świętego, do dworzanina etiopskiego, nie rozumiejącego czytanej Księgi Izajasza; trzeba się czuć powołanym do pracy z ludźmi często nie rozumiejących sytuacji, w jakiej się znajdują. Bywa, że Pan Bóg daje mało czasu na rozeznanie... Daje też sposoby: bywałem świadkiem jak od zawziętego buntu (po kilkudziesięciu latach życia poza Kościołem), od wypędzania kapelana od siebie, dochodziło do szczerej spowiedzi z całego życia. Na drugi dzień to łóżko już zastawałem puste. Więc to nie takie ważne - bunt czy coś innego - a to, co my razem z tym zrobimy: Duch Święty - reżyser, Chory - najważniejszy w tym dramacie i wreszcie ja - statysta wprawdzie, ale kapłan.

- Co Ojciec odpowiada na pytanie: "Dlaczego Pan Bóg mnie pokarał?"

- Jak to się usłyszy setki razy, to nie ma wątpliwości - banał, trywialność. Tyle, że za tym komunikatem stoi najczęściej bezradność w nazwaniu swojej sytuacji. Banał puszczam mimo uszu, pytam, co naprawdę gryzie tego człowieka. Odpowiadając na to pytanie pewnej pani, która leżała ze złamaną nogą, ułożyłem sobie taką historyjkę: Bóg bierze swój notes i patrzy na stronie: "Iksińska" i czyta: "Iksińska zjadła w piątek 7 kotletów, 3 razy opuściła Mszę św., 17 razy nie odmówiła pacierza, 8 razy kłamała, 4 razy oczerniała, 2 razy oszukała w sklepie." Wynik: "Dobra, Iksińskiej łamiemy nogę".

W tym momencie, mimo bólu, pani zdrowo się śmieje; absurdalność takiej teologii jest oczywista. To pytanie nie zawsze można jednak potraktować tak żartobliwie. Ono ma wszak głębszy sens - "gdzie jest ten Pan Bóg, gdy mam kłopoty?" Codziennie rozmawiam z setkami chorych i często przydają mi się takie "skróty". W ten sposób często udaje się rozbroić tę "minę", a potem pójść nieco dalej. Lekkie oddramatyzowanie sytuacji przyjmowane jest zazwyczaj dobrze. Śmiech leczy.

- Wydaje mi się, że sposób myślenia wspomnianej "Iksińskiej" bierze się stąd, że ona podobnie jak wielu z nas sama podświadomie chce cierpienia "złych ludzi" i przypisuje to pragnienie również Bogu. Zastanawiam się jednak, czy pytanie: "dlaczego Bóg mnie pokarał", może być okazją do rachunku sumienia: "co zrobiłem, że mnie ukarał"?

- Racja: Bóg karzący stworzony jest na obraz i podobieństwo moje. Trzeba jednak pamiętać, że niekiedy grzech sprowadza oczywiste skutki i one są karą. Konkretnie: ktoś pijany, usiadł za kierownicą, mimo protestów żony. Po wypadku długie miesiące leczenia, kolejne operacje i pamięć o własnych dzieciach - wszystkie zginęły. Rachunek sumienia sięga głęboko wstecz, do pierwszego kieliszka. To bolesne i nie ma co tego oczyszczającego bólu banalizować. Jest kara, i to surowa.

Proces oczyszczenia czasem idzie bardzo daleko. W tym przypadku nastąpiło poważne przemyślenie całego życia i Pan Bóg nie znalazł się na "ławie oskarżonych". Najczęściej jest tak, że człowiek trafiający do szpitala, wyrwany z codziennych zajęć, z bezpiecznego planowania z dziś na jutro, opanowanego poruszania się w tym, co zna - nagle odkrywa, że ogarnia go niewiadome... Co z nim będzie, jakie wyniki badań, co orzeknie lekarz?

W szpitalu chory doświadcza lęku przebywania w nowym miejscu, lęku przed chorobą. Nadto: nie wszyscy sąsiedzi z sali okazują się mili, niektórzy wprost drażnią. Trzeba wejść w szpitalny reżym życia, hałas, czasem krzyk. Wieczorem trudno zasnąć, a budzenie jest o świcie. Dzieje się nazbyt dużo albo, przeciwnie, czas okropnie się wlecze. Choroba to także doświadczanie stresu.

Dopiero, gdy uda się uporać z tym lękiem, można pomyśleć o istotnych problemach z przeszłości. Np. z perspektywy sali intensywnej terapii większość chorych łatwo postrzega siebie, swoje życie i problemy, w zupełnie innym świetle. W tym miejscu głębsza refleksja nad życiem przychodzi często w sposób naturalny. Jednak przejście do rachunku sumienia, do stanięcia przed Bogiem, to już krok następny, zależny od tego, na ile człowiek jest do tego przygotowany. Wielu trywializuje sytuację cierpienia. A przecież już Stary Testament podejmuje pytanie, czy cierpienie jest karą za grzechy. I pokazuje, że istnieje też cierpienie niewinnego. Moim zadaniem jest jednak pomaganie chorym w dochodzeniu do zrozumieniu również tej prawdy. Czasem sama obecność księdza, spowiedź człowieka z sąsiedniego łóżka, zachęca chorego do podjęcia wyzwania. Niekiedy słyszę: "U spowiedzi nie byłem kilka, kilkanaście, czy nawet kilkadziesiąt lat."

Coraz wyraźniej widzę, że szpital jest miejscem ewangelizacji. Rzeczywiście, bardzo często zdarza się, że osoba, która wcześniej nie miała potrzeby zastanowienia się nad swoja przeszłością, teraz odkrywa taką konieczność. Osoby zgłaszające gotowość do przyjęcia sakramentu pojednania, często jednak nie są tak naprawdę gotowe do jego przyjęcia. By przeprowadziły gruntowny rachunek sumienia, trzeba nieraz wielogodzinnej katechizacji, wielu rozmów. Bardzo mi tu brakuje np. dobrego modlitewnika. Te, które są, przydają się osobom od lat żyjącym sakramentami. W swej pracy często spotykam osoby, które nie rozumieją tego modlitewnego języka.

- Jak najlepiej pomagać chorym?

- Trzeba po prostu z nimi być. Jak Jan i Maryja, którzy, po prostu, stali pod krzyżem Jezusa. Nic nie mówili. Stali. W Salvifici doloris Papież mówi o szacunku, o współczuciu, o onieśmieleniu wobec cierpienia. Trzeba być na to otwartym. Czasem nawet nie wolno nic mówić, a "tylko" wziąć za rękę, popatrzeć w oczy. Starać się przekazać to, co w nas najlepszego.

Sam kiedyś znalazłem się w sytuacji chorego po operacji. Gdy się przebudziłem, przy moim łóżku siedziała znajoma lekarka i trzymała mnie za rękę. Nie zapomnę tej chwili do końca życia. Poczułem się bezpiecznie, miałem kontakt ze światem - bo ktoś był przy mnie!

- Co jest dla Ojca największą pomocą w tej pracy?

- Modlitwa chorych (czuję, że niektórzy trochę mnie lubią) oraz słowo Boże czytane we Mszy każdego dnia. Jedną z ważniejszych pomocy otrzymuję od Fundacji Gedeonitów, która zaopatruje mnie w odpowiednią ilość egzemplarzy Biblii, tak, że w każdej chwili mogę dać choremu do przeczytania odpowiedni fragment czy ofiarować egzemplarz na własność.

W liście na pierwszy Światowy Dzień Chorego, który z inicjatywy Jana Pawła II był obchodzony po raz pierwszy sześć lat temu, 11 lutego, Ojciec Święty napisał, że "miłość do cierpiących jest miarą poziomu cywilizacji." W moim szpitalu coroczne orędzie Ojca Świętego chorzy otrzymują z okazji Dnia Chorego w specjalnym numerze lokalnej gazetki. Co parę miesięcy składam taką gazetkę na komputerze, to też jest pomoc duszpasterska.

Moja praca polega też na permanentnym dawaniu rekolekcji, bo mając w kaplicy, nieraz tygodniami, tych samych ludzi, mogę swe kazania układać w pewne cykle. Zdarza się, że osoby opuszczające szpital żegnając się, mówią o rekolekcjach życia, jakie przeżyli podczas choroby. Czasem ci ludzie potrafią nawet być wdzięczni Panu Bogu za ten wypadek czy operację, z powodu której znaleźli się w szpitalu. W ich zrozumieniu to był tylko pretekst SPOTKANIA.

W czasie choroby człowiek jest słaby, często bezradny, zależny od innych jak dziecko. Wtedy łatwiej mu sobie uświadomić, że jego zależność od Boga jest jeszcze większa. Taki stan rzeczy może rzeczywiście być błogosławieństwem.

- W cytowanym przez Ojca na początku naszej rozmowy zdaniu św. Pawła mówi on o sensie swego cierpienia w zestawieniu z cierpieniem Chrystusa: w moim ciele dopełniam braki udręk Chrystusa... Zwyczajnemu człowiekowi jednak łatwiej zrozumieć sens cierpienia w ogóle czy nawet sens zbawczego cierpienia Pana Jezusa, a dużo trudniej, gdy ono dotyka osobiście. Czy łatwiej byłoby cierpieć, gdyby przyjąć do wiadomości, że moje cierpienie może przynieść dobro nie tylko mnie samemu, ale także komuś innemu, tak jak cierpienie Chrystusa przyniosło zbawienie wszystkim ludziom?

- Do cytowanych słów Paweł dodał jeszcze: ...dla dobra Jego Ciała, którym jest Kościół. Ostatnie słowa suponują jakąś, choćby zaczątkową potrzebę włączenia się w sytuację cierpienia Kościoła. To zakłada też teologiczną dojrzałość człowieka. Ale wiadomo, że nie jest to takie łatwe. Ja te słowa znam od lat. Ale kiedy leżę w szpitalu, kiedy cierpię - trudno mi o tym pamiętać, mimo że się staram. Poprzez ból trudno przypomnieć sobie to założenie.

Odpowiedź na pytanie: "Jak pomagać ludziom uzyskać tę świadomość", jest dość skomplikowana. To jedna z największych trudności, przed jaką staję każdego dnia. Dopiero gdy zacząłem zwracać większą uwagę nie tyle na to, co ja mówię, ale bardziej na to, co mówią do mnie ludzie, gdy przestałem się obawiać sytuacji stawania przed człowiekiem chorym i cierpiącym, okaleczonym czy umierającym, odkryłem ze zdziwieniem, że Pan Bóg ma jakieś sposoby, którymi - zazwyczaj - pozawerbalnie pokazuje cierpiącemu człowiekowi jego związek z cierpiącym Chrystusem.

- Proszę o przykłady.

- Przed jednym z Dni Chorego otrzymałem od mojego Prowincjała sporo obrazków ze św. Ignacym, spoczywającym na łożu śmierci. Święty znajdował się w otoczeniu swoich modlących się towarzyszy, (tak naprawdę Święty zmarł w samotności), nad którymi spoza chmur spoglądali aniołowie, a przed nim otwierało się niebo. Rozdając ten obrazek moim chorym, w każdej sali, mówiłem, że na pamiątkę tego dnia daję każdemu obrazek, który pokazuje, że tak jak Chrystus na krzyżu zbawia świat, gładzi grzechy, tak też łóżko człowieka chorego, cierpiącego, przybitego do krzyża cierpienia, jest również swoistym ołtarzem, nad którym otwiera się niebo.

Nawet oponenci, obecni niemal na każdej sali, którzy zwykle albo niedwuznacznie odwracają się plecami, albo czasem głośno i nie zawsze grzecznie komunikują, że sobie nie życzą..., tym razem słuchali. W całym szpitalu tylko dwie czy trzy osoby odmówiły przyjęcia tego obrazka. I, co mnie zastanowiło, niemal wszyscy ten obrazek ucałowali!

Inny przykład. W piętnastą rocznicę pontyfikatu Jana Pawła II, podczas uroczystości, przemawiał abp Nowego Jorku kard. O'Connor. Mówił, że przed przyjazdem do Rzymu odwiedził jednego ze swych księży, który niedawno uległ poważnemu wypadkowi samochodowemu i stracił w nim obie nogi. Ten młody ksiądz wiedząc, że kardynał jedzie do Rzymu poprosił, by powiedział Ojcu Świętemu, że bez żalu oddaje swe nogi, by Papież mógł lepiej chodzić. Ojciec Święty miał wtedy widoczne problemy zdrowotne, poruszał się o lasce.

Na co dzień nie chcę "nadużywać" tej historii. Opowiadam ją jednak, gdy spotykam kogoś naprawdę bardzo zbolałego. Staram mu się uświadomić, że i on może zrobić ze swym cierpieniem cudowną rzecz - może je oddać Panu Bogu w intencji kogoś bliskiego, a Bóg już będzie wiedział, co z tym zrobić. Jest to też sposób, by pokazać, że zło tkwiące w cierpieniu, nie musi zwyciężyć. Owszem, może być dobrze spożytkowane.

- A czy ma Ojciec również okazję do duszpasterskich kontaktów z personelem szpitala?

- Okazji jest więcej niż czasu, który jestem w stanie zaofiarować. To bardzo ważny element mojej pracy. Czuję się duszpasterzem całego szpitala i tak też - przez wielu - jestem traktowany, jak proboszcz. Np. ciągle prowadzę kursy przedmałżeńskie dla pielęgniarek. Rozmawiam z lekarzami, którzy także mają swoje problemy, a w których często znajduję potem sprzymierzeńców w mojej pracy z chorymi. Gdy lekarz prosi o spowiedź kapelana - to już, prawie, nobilitacja.

- Czy znajduje Ojciec jakichś innych sprzymierzeńców w swej pracy?

- Tak. Przede wszystkim wśród chorych, z którymi mogę nawiązać głębszy kontakt duchowy. Są chorzy, których wielkość w dojrzałym przeżywaniu cierpienia przypomina mi o mojej małości; ja bym tak nie potrafił. Są pielęgniarki i salowe. Ich wrażliwość i ofiarność mobilizuje mnie. No i ta tajemnica wielkiego cierpienia, wobec której trzeba uczyć się pokory.

- A rodziny chorych?

- Często do szpitala przychodzą ludzie pełni lęku, usztywnieni, nie wiedzący, jak się zachować. Jedni wobec umierających udają, że nic się specjalnego nie dzieje, inni znowu ulegają rozpaczy. Rzadko spotkam ludzi, którzy potrafią być z człowiekiem, towarzyszyć umierającemu. Większość, na ogół, nie jest przygotowana do obcowania z cierpieniem, bólem wewnętrznym, z chorobą.

- Jak to zmienić?

- Są kraje (np. USA), gdzie na teren szpitala podobnej wielkości wchodzi każdego dnia kilkuset wolontariuszy. Siedzą przy chorych, czytają im książki, przewijają, myją, wyprowadzają na spacer, pomagają załatwiać jakieś drobne sprawy. W ten sposób uczą się obcowania z człowiekiem chorym.

Choroba jest przecież częścią naszego normalnego życia. Przez tysiące lat nie istniały szpitale, a chorzy byli zawsze - żyli i mieszkali w swoich domach. To jest przecież ich naturalna przestrzeń życiowa. Dzisiaj chorych nadmiernie się izoluje, ale przez to również my izolujemy się od nich. Trzeba szukać sposobów, by przywracać normalność. Zresztą w tej sprawie trudno mi tu zabierać głos, bo nie udało mi się jeszcze zorganizować, choćby nielicznego, zespołu wolontariuszy. Wiem jednak, że istnieje taka potrzeba.

Każdy szpital leży na terenie jakiejś parafii, która mogłaby tworzyć takie zespoły. Od nowego roku szpitale przeszły w gestię władz lokalnych. Może więc zostanie stworzona lepsza płaszczyzna współpracy.

Poza tym sam kapelan nie może być meteorem, który co kilka dni wpada do szpitala, by udzielić sakramentów, ale to musi być człowiek, który spędza w szpitalu wiele godzin. Jego obecność na sali i wśród personelu musi być zauważalna. Musi mieć konkretną koncepcję swej pracy. Np. w USA szpitale zatrudniają wielu kapelanów różnych wyznań na dobrze płatnych etatach, bo okazuje się, że praca dobrze przygotowanego kapelana, przynosi duże oszczędności dla szpitala. Jak wykazały badania przeszkolony kapelan, gdy dobrze wykonuje swoją pracę, chorym szybciej zrastają się rany, kości, (o ok. 30%) zmniejsza się spożycie leków przeciwbólowych. To są spore oszczędności i kapelan ma mocne - bo ekonomiczne - uzasadnienie swojej obecności. My jeszcze tak liczyć nie potrafimy.

- Na czym polega cierpienie chorego, któremu uśmierzono ból fizyczny?

- Wielu chorych znajduje się w sytuacji, która wymaga wielkodusznego przyjęcia faktu, że jest się człowiekiem, który zdaje się nie być zdolnym do dawania, a jedynie do przyjmowania pomocy. Wewnętrzna zgoda na tę sytuację wymaga swoistej wielkości człowieka. Pamiętam pewnego człowieka - miał na imię Arek i dwadzieścia parę lat. Był policjantem. Podczas jednej z akcji został postrzelony. Wiedział, że - w najlepszym razie - zostanie kaleką na wózku. Mimo to, każdego dnia, odmawiał cudowną "litanię" wdzięczności: że tylu ludzi się nim opiekuje, że tylu kolegów oddało dla niego krew itp. Zdumiewałem się każdego dnia. Myślałem dużo o nim - umierając, więcej myślał o dobroci innych niż o sobie? Ja chyba jeszcze nie umiałbym tak umierać.

Pamiętam też chorego, który po kilkugodzinnej agonii odzyskał przytomność na kilka chwil przed śmiercią, tylko po to, by wypowiedzieć kilka słów. Powiedział: "Dziękuję księdzu za wszystko. Do widzenia!" Nie: "żegnam", ale właśnie: "Do widzenia!"

- Mówi się jednak, że cierpienie często zamyka na sobie. Jak się z tego wyzwalać?

- Jeśli jest to możliwe, dobrze jest dać choremu coś do "przerobienia". Ja staram się zwracać jego uwagę na człowieka na sąsiednim łóżku, który również cierpi. Poszerzenie pola widzenia może dokonywać się też poprzez książki czy czasopisma. Dlatego w bibliotece szpitalnej stworzyłem dział książki religijnej. Często nie jestem w stanie wyjaśnić ludziom wszystkiego, dlatego polecam odpowiednią lekturę. Są też książki-świadectwa, historie wyzdrowienia podnoszące na duchu, dające wiarę np. osobom na neurologii, których terapia trwa całymi miesiącami lub na ortopedii, gdzie chorych czeka najczęściej wiele miesięcy leżenia.

- Dziękuję za rozmowę.


Cierpienie ma służyć nawróceniu, czyli odbudowaniu dobra w podmiocie, który w wezwaniu do pokuty może rozpoznać Miłosierdzie Boże. JAN PAWEŁ II (Salvici doloris,12)


opr. ab/ab



« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama