Chrześcijanie - sól Europy?

Jezus powiedział: wy jesteście solą ziemi. Dla rozważań o sytuacji i misji chrześcijan w dzisiejszej Europie ta wypowiedź może być bardzo interesująca

Ks. Tomáš Halík

Chrześcijanie – sól Europy?

Jezus powiedział: wy jesteście solą ziemi. Dla rozważań o sytuacji i misji chrześcijan w dzisiejszej Europie ta wypowiedź może być bardzo interesująca.
Przede wszystkim: nie musimy popadać w zakłopotanie, że ludzi uważających się za chrześcijan w Europie ubywa. Soli nie musi być dużo.

Ani chrześcijaństwo przesolone, ani przesłodzone

Przyznam się, że czasami nie czuję się zbyt dobrze w przestrzeni „przesolonych chrześcijan”. Podobnie nie czuję się dobrze tam, gdzie chrześcijanie zamiast być słoni – stają się słodcy. Chyba wszyscy spotkaliśmy się z taką przedziwnie przesłodzoną postacią chrześcijaństwa. Odpowiednia dawka soli jest koniecznie potrzebna dla ożywczych funkcji każdej komórki w organizmie. Nadmierna ilość soli wprawdzie konserwuje pokarm na zapas, ale żywym organizmom przesolenie szkodzi, a i same żywe komórki może w końcu zabić. Nie przeceniajmy jednak chemicznej strony tej metafory. Bądźmy spokojni – soli nie musi być dużo. Gdy jej z kolei brakuje, pokarm jest niesmaczny, a organizm mizernieje.

Nie wiem, skąd wzięło się wyobrażenie, że chrześcijaństwo musi mieć wymiar masowy. Tak, chrześcijaństwo musi być zaproszeniem, propozycją dla wszystkich, a nie ezoterycznym klubem dla wąskiego kręgu wtajemniczonych. W Ewangelii jest wszak oczywiste, że Jezus był w sposób bardzo realistyczny świadomy tego, że nie wszyscy przyjmą Jego propozycje. Wiedział, że oferuje drogę stromą i niełatwą, na której wytrwają tylko nieliczni. Droga szeroka, wygodna dla masowych pochodów, nie prowadzi do uświęconego życia z Jezusem w pełni, lecz ku śmierci.

Benedykt XVI mówi o chrześcijaństwie w Europie dzisiaj i jutro jako o mniejszości – która nie ma jednak popaść w mentalność getta – mniejszości zamkniętej, lecz ma być mniejszością kreatywną. Papież przypomina, że rzeczy wielkie i najlepszej jakości zawsze pochodziły od mniejszości. Nie bójmy się przyznać, że w większości spraw większość się myli. To, co nowe, co w prorocki sposób ożywiało świat religii, filozofii, nauki i sztuki, najczęściej z początku ledwo przebłyskiwało z popiołów dominujących przesądów i stereotypów. Spotykało się często najpierw z niezrozumieniem, odrzuceniem i prześladowaniem ze strony większości, a także równie często ze strony trzymających władzę. Sprawujący władzę w większości byli ukierunkowani na przeszłość i starali się raczej zadowolić większościowy, konserwatywny gust.

Mniejszość nie może być kreatywna, jeśli jest zamknięta w sobie poprzez strach, a zwłaszcza gdy rekompensuje sobie swój strach i kompleks mniejszości przez apoteozę samej siebie i równocześnie demonizację swego otoczenia. Jest wtedy jak sól, która już nie soli, bo utraciła swój słony smak.

I tu jest drugi aspekt przypowieści o soli: sól nie może stracić swego smaku. Chrześcijanie nie mogą stracić swojej tożsamości. Wartość i sens soli jest w jej zdolności solenia, przyczyniania się do lekkostrawności pokarmu, do zdrowia, do żywotności organizmu. Tożsamość chrześcijan wyraża się natomiast w ich misji skierowanej do wszystkich, w służbie na zewnątrz. Jeśli Kościół (i różne instytucje nazywające siebie chrześcijańskimi) ma na względzie przede wszystkim swoje własne instytucjonalne interesy, a chrześcijanie troszczą się tylko o własną wspólnotę – są solą, która straciła swój smak i funkcję. Do niczego się już nie nadają.

Musimy poczekać na nasze dusze?

Podczas tego naszego spotkania pytamy o misję, jaką mają chrześcijanie w ramach społeczeństwa obywatelskiego. Samo pojęcie społeczeństwa obywatelskiego (a oczywiście też rzeczywistość, która za tym pojęciem stoi) zmienia się w historii, podobnie jak zmieniają się formy religii i sama treść pojęcia religii. „Społeczeństwo obywatelskie” jest najpierw społeczeństwem mieszczańskim, które powstaje w oświeceniu i wyzwala się z jarzma ancien régime’u, z jarzma hierarchii Kościoła i państwa. Jest powiązane z pojawieniem się modernizmu, kapitalizmu, demokracji i pojęciem praw ludzkich i obywatelskich.

W latach siedemdziesiątych XX wieku idea społeczeństwa obywatelskiego została ożywiona przez demokratyczną opozycję w walce z komunistycznym totalitaryzmem. Po upadku komunizmu i systemu dwubiegunowego zaczęto mówić o powstaniu „globalnego społeczeństwa obywatelskiego”.

Trzeba podkreślić, że właśnie proces globalizacji w znaczący sposób przyczynił się do upadku komunistycznych reżimów – w konkurencji wolnego rynku towarów i idei (poprzez pomoc nowych technik komunikowania w mediach) nie mogły one przetrwać, gdyż były zbudowane na centralnie, państwowo planowanej ekonomii i ideologicznej cenzurze kultury. Według klasyków liberalnej, politycznej filozofii, zaczynając od Alexisa de Tocqueville’a, społeczeństwo obywatelskie ¬– ta gęsta sieć obywatelskich stowarzyszeń, w których ludzie uczą się wzajemnej komunikacji i ponoszenia odpowiedzialności – jest niezbędnym podglebiem (grzybnią) demokracji. Demokratyczny system bez kultury komunikacji, którą wytwarza społeczeństwo obywatelskie, podobny byłby do ciała, które wprawdzie ma wszystkie ważniejsze organy, ale nie funkcjonuje w nim układ krążenia.

Ale właściwie co powstaje w przestrzeni dawnego dwubiegunowego systemu świata i na gruzach totalitarnych systemów, które przez dziesiątki lat moralnie korumpowały swoich obywateli?

Globalna arena staje się miejscem mobilizacji ponadnarodowych niepaństwowych aktorów – znajdziemy tam nowe socjalne ruchy, zabiegające o prawa człowieka, ochronę naturalnej przestrzeni życia albo o „globalizację z ludzką twarzą”, a dalej – dziś coraz częściej – najróżniejsze ruchy protestacyjne, a także ponadnarodowe, połączone ze sobą, organizacje kryminalne i terrorystyczne. Globalny rynek jest także miejscem nieprzejrzystych ekonomicznych transakcji i korupcji. Polityczna rola niepaństwowych organizacji i obywatelskiej sieci rośnie proporcjonalnie wraz z kryzysem klasycznej demokracji. Polityka traci swą wiarygodność nie tylko z winy stale objawiających się korupcyjnych skandali polityków czy poprzez swoje bliskie związki z biznesem. Istotne decyzje nie są podejmowane w organizacjach, w których ludzie są demokratycznie wybierani, ale w przez nikogo niewybieranych ponadnarodowych korporacjach ekonomicznych. Małe grupy, zwłaszcza młodych ludzi („pokolenie Facebooka”), są dzisiaj w stanie błyskawicznie zorganizować masowe, czasami nawet o światowym zasięgu wspólnotowe akcje. Są one dużo bardziej elastyczne niż ociężałe demokratyczne instytucje, takie jak partie czy parlament. Dzisiaj trudno odgadnąć, jakie owoce przyniosą te alternatywne siły na scenie politycznej. W świecie arabskim na przykład oczywiście przyczyniły się do upadku reżimów, które nie były elastyczne; ale już nie potrafiły wyraźnie wesprzeć wprowadzenia demokratycznej alternatywy. Podobnie jak ciężko by było doszukać się w światowych protestach młodych skierowanych przeciwko współczesnemu kapitalizmowi realnej propozycji rozwiązania obecnego kryzysu.

Dotychczasowe, klasyczne postacie demokracji funkcjonowały w ramach państw narodowych. Lecz znaczenie państw narodowych szybko upada w konsekwencji tego, że polityka znalazła się w jarzmie ekonomii i niedającego się zatrzymać procesu globalizacji ekonomicznej, wyraźnie wyprzedzającego proces politycznej integracji.

Dla zobrazowania podam jedno z następstw przeżywanej dziś w Europie unii. Jeśli Europa miałaby stawić czoła kryzysowi ekonomicznemu, powinna się bardziej zjednoczyć ekonomicznie, lecz także politycznie – a okazuje się, że do tego zjednoczenia wiele narodów europejskich nie jest przygotowanych kulturowo, moralnie i ze strony psychologicznej. Ta sytuacja przypomina mi opowieść z czasów kolonizacji Ameryki. Indianie, którzy byli przewożeni ze starych do nowych miejsc zamieszkania, żądali chwili na odpoczynek, na przerwę i mówili wtedy: „Nasze ciała są już prawie w tych nowych miejscach osiedlenia, ale nasze dusze są stale w tych starych wioskach. Musimy poczekać na nasze dusze”. Jednak my nie możemy tylko pasywnie czekać, lecz trzeba podejmować wiele ważnych kroków.

Dawać duszę czy troszczyć się o duszę?

Zjednoczona Europa zakłada istnienie europejskiego demos – lecz wytworzenie takiej wspólnoty nie może się odbyć tylko środkami administracyjnymi ani nie powstanie ona jako mechaniczna „nadbudowa” procesu ekonomicznego. Elementy takie jak wspólna waluta oczywiście w znaczący psychologiczny sposób pomagają procesowi zjednoczenia, ale same w sobie nie wystarczą. Europa nie jest w podstawowym znaczeniu pojęciem geograficznym, lecz kulturowym. Integracja europejska nie może pozostać na poziomie polityczno-administracyjnym. Trzeba wytworzyć duchową przestrzeń, w której naturalna różnorodność prowadzić będzie do wzajemnego poszanowania, komunikacji i kompatybilności, a nie do zniwelowania czy niszczycielskich konfliktów. Potrzebne są nowe moralne wizje dla Europy, nowe źródła duchowej i moralnej inspiracji.

W poprzednich latach wielokrotnie krytykowałem hasło ulubione w wielu kręgach katolickich: „dać Europie duszę”. Rozumiem, że było wypowiadane w dobrej wierze. Ale takie sformułowanie wydawało mi się jednak obraźliwe dla całego bogactwa europejskiej kultury (czyż Europa jest bez ducha?), jak również naiwne i aroganckie (kto ma możliwość i prawo „dawać duszę”?). Jeśli ktoś mówi „duszę”, a ma na myśli ideologię – czyli religię zamienioną w doktrynę polityczną – proponuje kamień zamiast chleba. Nie dziwię się więc reakcji europejskich liberałów na wysiłki konserwatywnych chrześcijan, inspirowanych w sposób oczywisty amerykańską religijną prawicą, starających się ogłosić „kulturową walkę” przeciwko europejskiemu liberalizmowi i stawiać Unii Europejskiej za wzór ideał „chrześcijańskiej Europy”, wytworzony przez nostalgiczny sen późnego romantyzmu. Tędy naprawdę droga nie prowadzi. Kościół był zawsze globalnym graczem w europejskiej przestrzeni, ale dziś nie można nie dostrzegać rzeczywistości, że Kościół już tutaj nie jest graczem ani jedynym, ani najsilniejszym. Potrzeba pokory i odwagi prowadzącej ku prawdzie. Kościół nie może zachowywać się jak lobbystyczna organizacja między wieloma innymi podobnymi. Kościół raczej miałby upodabniać się do tego, co było wielkim darem w Europie w średniowieczu – do uniwersytetu. Uniwersytet był wspólnotą – życia, nauki i modlitwy – gdzie prawda była poszukiwana w medytacji, w wolnej dyskusji, ważna była formuła: contemplata allis tradere. W taki sposób Kościół miałby być szkołą, w której poszukuje się odpowiedzi na skomplikowane pytania naszych czasów. To poszukiwanie zakłada wspólnotę szacunku i wzajemnego wsłuchania się w tych, którzy są poza widzialnymi granicami Kościoła. Miałaby to być nie tylko szkoła idei, ale też szkoła życiowych postaw i cnót.

Wystrzegajmy się mesjanizmu, który by chciał – skądś z góry – „dawać Europie duszę”. W miejsce tego zaproponowałbym fundamentalną myśl mojego nauczyciela Jana Patočki: sens Europy jest w trosce o duszę. Patočka w pewnym sensie utożsamia się z konserwatywną krytyką modernizmu, gdy mowa o upadku owej „troski o duszę” (w jej greckiej i chrześcijańskiej postaci). Patočka widzi w modernizmie proces zastępowania „troski o duszę” troską o świat, dążeniem do opanowania zewnętrznego świata. Ta druga troska osiągnęła swój szczyt, według niego, w fizycznym samozniszczeniu Europy w czasie dwóch światowych wojen.

Ciekawe, że w swych wypowiedziach o możliwych zmianach Patočka pod koniec swojego życia (krótko przed tym, jak sam stał się ofiarą policyjnego prześladowania ruchu dysydenckiego) mówił o roli „ofiar”, o zadaniach „duchowego człowieka” i o „solidarności wstrząśniętych”, którzy w nocy kryzysu nauczyli się żyć „autentycznie” – żyć, czerpiąc ze źródła własnego sumienia. Dla Václava Havla i dla wielu z nas ze środowiska dysydenckiego w ówczesnej Czechosłowacji (w czeskiej opozycji chrześcijanie odgrywali rolę raczej nie przywódczą, ale też bardzo inspirującą, nie do zastąpienia przez innych; byli w rzeczywistości „solą ziemi”) właśnie te słowa Patočki dodawały otuchy w polityczno-moralnej walce, która stawiała sobie za cel „odnowę społeczeństwa obywatelskiego” i „powrót do Europy”.

W głąb, a nie wstecz

Czy proces globalizacji, który pomógł w upadku totalitarnych reżimów, a jego częścią jest proces integracji Europy – przyniesie nowy typ „społeczeństwa obywatelskiego“? I czy chrześcijanie w tym społeczeństwie znajdą swoje miejsce i potrafią wypełniać swoje powołanie bycia solą, kwasem i światłem? Czy proces globalizacji stanie się procesem komunikacji, czy potrafi unikać niebezpieczeństwa destrukcyjnych starć? Czy rozwinie się w nim kultura troski o duszę, której sensem jest „wola skierowana ku prawdzie”, bardziej niż „wola skierowana ku władzy”?

Do tego potrzeba, abyśmy – my chrześcijanie – wystrzegali się wszelkiego triumfalizmu i nostalgii za imperium przeszłości. Jeśli jesteśmy mniejszością, potrzeba poszukiwać sprzymierzeńców. Papież Benedykt XVI zaproponował (po raz pierwszy jadąc do Czech) inspirujący model Kościoła otwartego – Kościoła, który jak kiedyś świątynia jerozolimska zawiera w sobie „dziedziniec pogan”, czyli przestrzeń dla poszukujących, dla tych, którzy czczą Boga jako „Boga nieznanego”. Dodał również, że dialog z nimi może być obustronnie pożyteczny – i my chrześcijanie mielibyśmy się w tym dialogu nauczyć (a potem tym drugim w sposób przekonywający ukazać), że wiara nie jest niczym zdrętwiałym, lecz jest nieustannym poszukiwaniem, ciągłym ruchem, dynamizmem. Nie tyle ruchem „do przodu” w rozumieniu współczesnej ideologii postępu ani ruchem „do tyłu” w duchu nostalgii tradycjonalistów i fundamentalistów, ale ruchem w głąb.

Triumfalizm to wielka pokusa, którą Kościół odrzucił na II Soborze Watykańskim. W wielu swoich tekstach diagnozowałem go jako ignorowanie koniecznego „zastrzeżenia eschatologicznego”, jako nieumiejętność odróżnienia Kościoła tu i teraz, wspólnoty będącej w drodze (communio viatorum) od celu, eschatologicznej postaci Kościoła (ecclesia triumphans). Odwrotnością triumfalizmu jest kenoza w odniesieniu do Kościoła.

Sól nie traci swojej tożsamości przez to, że pozornie rozpływa się w pokarmie i w organizmie. Podobnie ofiara Chrystusa jest „wyniszczeniem samego siebie” (kenosis). Apostoł Paweł przypomina nam, abyśmy „nie wyniszczali” (nie ignorowali, nie znieważali) krzyża Chrystusa poprzez to, że będziemy przyjmować łatwiejszą, bardziej powierzchowną drogę prowadzącą do zmartwychwstania, niż jest nią właśnie kenoza – bycie przygotowanym do ofiarowania siebie, do wydania siebie samego na służbę drugim.

Wiara jako droga

Upadek granic w Europie i powstanie globalnego społeczeństwa obywatelskiego jest dla nas chrześcijan okazją i wezwaniem do tego, abyśmy jako poszukujący (nie jako pyszni „właściciele prawdy”) byli wiarygodnymi i spolegliwymi partnerami i towarzyszyli wielu duchowo poszukującym w naszych czasach. Tylko jako wstrząśnięci (tj. do głębi osadzeni w cierpieniu świata, jako „błogosławieni płaczący”) możemy nawiązać solidarność z wstrząśniętymi, ubogimi, z ludźmi marginesu (nie tylko marginesu społeczeństwa, ale i Kościoła).

Jest naszym zadaniem wsłuchiwać się – pośrodku hałaśliwego wrzasku „zwycięzców, którzy piszą historię” – w głos wstrząsających opowieści o losie ofiar. To one mogą obudzić nasze sumienia z dogmatycznego snu i pobudzić nas do tego, abyśmy się stawali głosem tych, których menedżerowie władzy nie słuchają.

Nie chodzi przede wszystkim o to, abyśmy postawili na swoim i wprowadzili zewnętrzne symbole naszej wiary jako ozdobny ornament istniejącego systemu władzy. W jednej z książek cytuję opowieść o śnie cesarza Konstantyna. Cesarz zobaczył znak krzyża i usłyszał głos: „W tym znaku zwyciężysz”. Nakazał umieścić krzyż na chorągwiach swoich wojsk i zwyciężył w bitwie. Postawiłem sobie pytanie: jak wyglądałaby historia Kościoła i Europy, gdyby wtedy cesarz Konstantyn zrozumiał sens tego snu w sposób nieco bardziej inteligentny? Możliwe, że w dzisiejszych sporach o Europę mamy podobną możliwość zrozumienia, że krzyż nie jest tylko zewnętrznym symbolem – ale metodą (methodos – droga). Że wiara nie jest ideologią, ale drogą. Że Kościół nie jest tylko organizacją, lecz drogą (wspólnota drogi – communio viatorum). Że ewangelizacja nie jest indoktrynacją, ale zaproszeniem do drogi.

Chodzi raczej o to, abyśmy w tym systemie byli tymi, którzy wnoszą otwartość na stale niespokojne wezwania Ewangelii. Tylko tak zachowamy smak i jakość soli – mamy być pokorni, ale nie konformistyczni, bez wyrazu czy też uniżenie słodcy. Podobnie jak ziarno, które bałoby się obumrzeć w sobie i swojej obecnej postaci, nie może wydać owoców i przynieść plonów, tak też i sól – jeśli przestaje solić – nie nadaje się już do niczego. Tę przestrogę Chrystusa musimy traktować bardzo poważnie.

Tłum. Tomasz Dostatni OP

Ks. Tomáš Halík – ur. 1948. Czeski ksiądz katolicki, filozof, psycholog i teolog. W latach 1972–1989 psychoterapeuta w przychodni antyalkoholowej, w 1978 r. tajnie wyświęcony na księdza w NRD. Studiował socjologię, filozofię, psychologię i teologię. Habilitował się z socjologii w Pradze i z teologii we Wrocławiu. Prezydent Czeskiej Akademii Chrześcijańskiej, profesor socjologii i filozofii na praskim Uniwersytecie Karola, rektor kościoła akademickiego, gościnny wykładowca licznych uniwersytetów zagranicznych. Laureat wielu nagród i wyróżnień. Autor kilkunastu książek, tłumaczonych na wiele języków, w tym wydanych po polsku: Dotknij ran. Duchowość nieobojętności; Drzewo ma jeszcze nadzieję. Kryzys jako szansa; Cierpliwość wobec Boga. Spotkanie wiary z niewiarą; Teatr dla aniołów. Życie jako religijny eksperyment.

opr. aś/aś

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama