Cotygodniowy felieton z Gościa Niedzielnego (5/2002)
Podczas Zimowych Igrzysk Olimpijskich ludzie tym bardziej się cieszą, im szybciej obiekt ich sympatii zsuwa się w dół, zmierzając do końca toru saneczkowego albo trasy zjazdowej. Poza zimową olimpiadą gwałtowne obniżki już takiego wzięcia nie mają, chyba że są to obniżki cen. Podejrzliwy charakter narodu polskiego nawet w obniżkach cen wietrzy podstęp i perfidię kapitalisty, który jeśli tanio sprzedaje, to pewnie dobrze na tym zarobi. Zdumiewające: chęć zarobku wciąż jest w Polsce naganna, po tylu latach transformacji! Niby zmierzamy do ziemi obiecanej, ale wciąż jeszcze spory kawałek przez pustynię przed nami.
Jeśli obniżki cen są podejrzane, to obniżka wskaźnika inflacji w ogóle nie cieszy. Przeciętny człowiek jest głęboko przekonany, że inflacja spada, bo ludzie nie mają pieniędzy, więc i tak nie mogliby zapłacić wyższych cen. Obecny, studniowy już, rząd podpowiada, że pieniędzy brak, bo siedzi na nich wódz Balcerowicz ze swą Radą Plemienia Wysokich Stóp. Rady na nich nie ma - chyba, że uda się do Rady wpuścić kilku Komanczów, którzy stopy przytną.
Na punkcie tych stóp rząd trochę już fiksuje, niczym nieboszczyk Katon, który do każdego przemówienia dodawał, że poza tym trzeba zniszczyć Kartaginę. W każdym razie grzebanie przy pieniądzach grozi ich zepsuciem, i pewnie o to też chodzi. Gdyby złotówka mniej kosztowała w euro czy dolarach, to potaniałby (dla posiadaczy walut obcych) najcenniejszy surowiec polskiej ziemi, czyli praca. Może by ją wtedy jakiś kapitalista kupił? Co prawda sprzedawca pracy nie mógłby sobie kupić tego wszystkiego, co w tym czasie podrożało, ale to już będzie tłumaczył następny rzecznik rządu.
Rząd liczy na to, że gdy praca potanieje, to zmniejszy się bezrobocie. I dobrze kombinują, tyle że na cenę pracy w Polsce nie wpływa jedynie wysoki kurs złotówki. Niejeden z czytelników, którzy szczęśliwie mają jeszcze gdzie pracować, nie widzi, aby jego zarobki były zbyt wysokie. Na cenę pracy wpływają bowiem różne kwoty widoczne dla pracodawcy, choć niewidzialne w portfelu pracownika. Wielu specjalistów - polskich i zagranicznych - dostrzega przyczynę wysokich kosztów polskiej pracy, o 30 proc. wyższych niż w Czechach i na Węgrzech, w zapisach kodeksu pracy.
Nic dziwnego, że zagraniczni inwestorzy - a to przede wszystkim oni mogą wpompować prawdziwe pieniądze w polski rynek - wolą uruchomić fabrykę koło Pragi zamiast w Dąbrowie Górniczej. Każdy z nas zrobiłby podobnie, gdyby tylko miał pieniądze. Zresztą w Czechach już na polskie pieniądze czekają, błogosławiąc sejm za zniesienie ulg budowlanych: teraz nie ma sensu zbierać polskich faktur, więc można taniej kupić cegły i kafelki za górami. Swoją drogą to bardzo dziwne, że na południu rozciągają się krainy, w których alkohole, papierosy, jedzenie i spanie są tanie, a mimo to dziury budżetowej tam nie ma. Może zamiast walczyć z "mrówkami", dzieląc obywateli na krajowców przygranicznych i bardziej scentrowanych, obniżyć podatki i akcyzy? Na to trzeba by Kopernika i odkrycia, że głowa ważniejsza jest od stopy.
opr. ab/ab