Cotygodniowy felieton z Gościa Niedzielnego (45/99)
Badania opinii publicznej wykazały, że spadło poparcie społeczeństwa dla wejścia Polski do Unii Europejskiej - po raz pierwszy mniej niż połowa Polaków popiera idee zjednoczeniowe. Mnie wydaje się zadziwiające i krzepiące, że idee te popiera jeszcze 48 proc. naszego społeczeństwa. Świadczy to, że nie zachowujemy się już jak uciekinier z Gułagu, który marzy, aby znaleźć się tam, gdzie NKWD nie rządzi się jak u siebie, gdzie panuje wolność słowa i religii, a w sklepach jest kolorowo.
Zabiegi zjednoczeniowe są procesem, liczba państw kandydackich wzrasta z sześciu do dwunastu. To oznacza nie tylko poszerzenie współzawodnictwa. Musi zostać rozbudowana struktura biurokratyczna Unii związana z prowadzeniem negocjacji, przyznawaniem pomocy adaptacyjnej. Do pracy w tych komisjach, biurach, komitetach muszą przyjść nowi ludzie, a nie jest łatwo o fachowych, dynamicznych, uczciwych funkcjonariuszy. Ostateczne decyzje, oparte na przygotowaniach, uzgodnieniach, ocenach i prognozach ekspertów będą podejmowane przez ciała przedstawicielskie Unii, które ze względów statutowych nie mogą być poszerzone. Polskie teczki i kartoteki będą więc grzęzły gdzieś między bułgarskimi, estońskimi, węgierskimi, będą czekać dłużej. Rada jest tylko jedna - cierpliwość i delikatny, zawsze kosztowny, lobbing.
W miarę jak uczymy się procedur jednoczenia, dowiadujemy się, jak bardzo Unia jest jeszcze daleka od wewnętrznej zgody i zjednoczenia, jak bardzo skomplikowanym i zmiennym jest układem. Polacy już nie łudzą się, że wejście do Unii to przekroczenie furty zaczarowanego ogrodu ładu, bezpieczeństwa i obfitości. Polacy jeżdżą tam, studiują, pracują, nawiązują kontakty handlowe, naukowe i kulturalne, zaczynają rozumieć, jak bardzo Europa szarpana jest sprzecznościami, jak bardzo poddana różnego rodzaju kryzysom, przeżywająca lęki i niepewności, zaskakująca politycznymi wirażami. Jednak jeśli się z nią nie zjednoczymy, jeśli będziemy sami, nie unikniemy żadnego z kryzysów nowoczesności. Jeżeli będziemy w Unii, kryzysy będziemy rozwiązywać razem. Pozostanie poza Unią wcale nas przed nimi nie uchroni, nie wyprowadzimy się z tego miejsca między Białorusią a Niemcami na Wyspy Szczęśliwe. Gdy będziemy w Unii, będziemy mogli bronić się, korzystając z demokratycznych procedur, oddziaływania na opinię publiczną. Już teraz, jako obywatele państwa kandydackiego, jesteśmy w pewnym sensie bronieni przez Unię i to przed naszym własnym państwem. Odzywają się w Unii coraz bardziej energiczne głosy zwracające uwagę na nieskuteczność polskiej policji i wymiaru sprawiedliwości, na korupcję i biurokrację. Te głosy nie pozostają bez echa.
I na Zachodzie nie brakuje afer korupcyjnych, skandali sądowych, policyjnej bezradności. Tam jednak demokracja bardziej okrzepła, wytworzyła społeczne nawyki, alarmy i apele niezależnej opinii publicznej szybciej przekładają się na działania administracji i samorządów. Wchodząc stopniowo w system tych oddziaływań, nie tylko możemy zyskać pewien postęp w działaniu demokracji u nas. Możemy także dzielić się tym, co udało się nam ocalić - chrześcijańskim rozumieniem godności człowieka i ludzkiego życia. Patrzmy więc na proces wchodzenia do Unii bez złudzeń i bez lęku, z rękami na klawiaturze komputera i z pamięcią o tym, że nie wszystko można policzyć, że czasem palce powinny wrócić do paciorków różańca.
Procent poparcia dla zjednoczenia pewnie jeszcze spadnie - pomyślmy, jaki wpływ na opinię ma arogancja decydujących o sprawach odszkodowań dla niewolników III Rzeszy, roszczeniowe głosy niemieckich organizacji przesiedleńczych, zwrot na prawo wyborców w Austrii. Przyjdzie jednak moment, gdy Polacy nie będą wyrażali sentymentów, a wolę polityczną i osobisty interes, wtedy opowiedzą się za Unią. Bez entuzjazmu, ale rozsądnie.
Piotr Wojciechowski