Cotygodniowy felieton z Gościa Niedzielnego (36/2000)
Za parę tygodni w mediach zapanuje Olimpiada. To dla mnie czas pełen zgryzoty, bombardowanie ułudą, fałszem, karykaturą. Uprawiam sport, sportowi wiele w życiu zawdzięczam, chciałbym dobrem, które jest w sporcie, obdzielić wielu młodych. A olimpijskie tygodnie to ponura maskarada spektaklu i biznesu, nacjonalizmu i chemii środków dopingujących. Odbywa się to wszystko pod flagami Olimpiady, ale jest drwiną z prawdziwej idei olimpijskiej. Od czasu, gdy zawodnicy przestali uprawiać sport dla przyjemności i za własne pieniądze, gdy komuś przyszło do głowy sprzedawać bilety na zawody — sprawy zaczęły się toczyć w stronę bagna, niewolnictwa dzieci, hodowli gladiatorów, rankingów, watowania dumy narodowej zwycięstwami reprezentacji. A także w stronę sportowego show-biznesu, wychowywania agresywnych subkultur kibiców.
Wiem, że nawet w tym sporcie, jaki mamy, gdzieś na marginesach zachowało się niejedno dobro. Szlachetność wobec przeciwnika, przyjaźń, bezinteresowna radość z ruchu i sprawności ciała, radość zwycięstwa. Dlaczego jednak tym samym rzeczownikiem „sport” określać musimy to, co jest dobrem i pięknem i to, co jest żerującą na potrzebie dobra i piękna hańbą?
Zmarł Andrzej Zawada, zapewne jeden z paru największych w historii polskiego sportu. Ten sportowiec i człowiek gór, autor wspaniałych wejść i organizator zwycięskich wypraw starał się przenieść we współczesny himalaizm ekstremalny najpiękniejsze wartości taternickie. W czasach, gdy coraz więcej liczą się interesy producentów sprzętu, siła mediów, biznes górski, wściekłe wyścigi ambicji, on uczył szacunku dla metafizyki gór, dawał przykłady koleżeństwa i odwagi, zwalczał ryzykanctwo i popis.
Myślę o dzielności i odwadze Andrzeja Zawady i przypomina mi się dzielność i odwaga innego człowieka gór — Jana Pawła II. Aby osiemdziesięciolatek mógł wytrzymywać fizycznie to, czego podejmuje się Papież, musiały być przedtem lata sportowego życia — włóczęg z plecakiem, nart, kajaków, musi być teraz siła i odporność, jakich w ekstremalnych warunkach mocny duch może wymagać od ciała. Czy nie trzeba odwagi, aby w Wiecznym Mieście wprowadzać do liturgii, także do liturgii Mszy św., tyle tańca? Widzieliśmy to niedawno podczas XV Dnia Młodzieży. Czy nie trzeba było odwagi, aby w ustalony z góry porządek najważniejszych języków świata wprowadzać z humorem i swobodą tyle polszczyzny? Czy jeszcze większej odwagi nie było potrzeba, aby nie litując się ani słowem nad tym, że młodzież cierpi upał, pragnienie, niewygody mówić o gotowości do męczeństwa, przywoływać pamięć męczenników wszystkich krajów i epok?
Jak marnie w porównaniu z Janem Pawłem II i jego dwumilionową ekipą wypadają politycy i generałowie rosyjscy! Przy okazji tragedii łodzi podwodnej „Kursk” oglądaliśmy kompromitujący spektakl. Lęk przed prawdą, brak odwagi przyjęcia odpowiedzialności, krętactwo zamiast spojrzenia w oczy rodzinom zatopionych marynarzy. Jak marnie wypadają nasze procedury i zespoły lustracyjne! Brak odwagi dochodzenia prawdy do końca. W oczyszczenie Kwaśniewskiego z zarzutów nie wierzą nawet ci, którzy zamierzają na niego głosować. Jednocześnie straszną krzywdę robi się Maciejowi Kozłowskiemu, obecnemu ambasadorowi Polski w Izraelu, stosując wobec niego pokrętną formułę umorzenia. Prześladowany, skazany na wieloletni wyrok jako główny oskarżony w „procesie taterników” Maciej Kozłowski wygłosił wtedy wobec komunistycznego sądu odważną, broniącą prawa do prawdy mowę. Nie wiem, gdzie są i jakie emerytury biorą ci, co wtedy łapali, przesłuchiwali, skazywali taterników noszących przez wysokogórskie przełęcze wydawnictwa emigracyjne, polskie słowo bez cenzury. Sąd zajmuje się Kozłowskim, bo tak dopiekł esbekom, że mu w papierach podłożyli świnię.
Znałem Maćka w tamtych czasach tak dobrze, jak tego, z kim wiązało się liną. To nie był ktoś, kogo można zastraszyć albo kupić. To nie był ktoś, kto mógł kogoś skrzywdzić nawet wymuszonym zeznaniem.
opr. mg/mg