Anioł pokoju i jego skrzydła

Cotygodniowy felieton z Gościa Niedzielnego (46/2000)

Spoglądamy ku Ziemi Świętej ze smutkiem i zgrozą. Izraelsko-palestyńskie kroki pokojowe, które od dawna wydawaly się akrobacją na bardzo wąskiej kładce nad przepaścią przemocy, wyglądają teraz jak zapomniany, zbędny taniec pozorów. Wojna jest trzymana w cuglach, ciągle jeszcze ginie tam tylu ludzi, ilu u nas ginie na drogach w jednym tylko województwie. Każda niepotrzebna śmierć jest jednak śmiercią, a co gorsza nienawiści nikt nie próbuje okielznać. Poczucie krzywdy i zagrożenia, pogarda dla przeciwnika i jego metod, gotowość do zabijania i umierania w walce, to wszystko wydaje się narastać.

Przypominają mi się rozmowy z Amosem Ozem, izraelskim przyjacielem - pisarzem. Jest on zdecydowanym rzecznikiem pojednania; wielokrotnie powtarzal, również publicznie, że między przyjaciółmi nie trzeba pokoju, pracować trzeba nad pokojem między wrogami. Na początek przestańmy do siebie strzelać, a potem zobaczymy, co da się zrobić; jak długo trzeba będzie rozmawiać - powiada Oz. Ale nawet on podkreśla: gdy się dogadamy, może będziemy kiedyś rozsądnymi sąsiadami. Może nawet dobrymi sąsiadami. Nigdy jednak nie będziemy braćmi.

Postawa Amosa Oza pełna jest odwagi i realizmu. Nie wszyscy tak to oceniają. Dla wielu w Izraelu jest ona oznaką slabości, stanowiskiem nie do przyjęcia. Ozjest w publicystyce politycznej zaciekle atakowany.

A przecież jest zupelnie jasne, że pierwsze słowo pokoju powinno być takie: jesteśmy braćmi i uratujemy się tylko wtedy, gdy to zrozumiemy. Skoro jest jeden kraj i dwa narody - nie może być innego wyjścia, jak rządzić się i gospodarzyć razem, a modlić się osobno.

A więc wziąleś się, Wojciechowski, do godzenia narodów? A byleś ty chociaż w Palestynie, widziateś Stare Miasto w Jerozolimie? Nie bylem. Widzę tyle, co pokażą w TV. I nie łudzę się, że przekonam choćby tego jednego czlowieka - Amosa.

Piszę o Izraelu, a myślę o Polsce. Zajęci jesteśmy powyborczym, a już przedwyborczym zamętem, wstępowaniem do Europy, klopotami z inflaeją i bezrobociem, parkami narodowymi, autostradami, więziennictwem. Mamy powody. Ale co pewien czas powinniśmy wznieść się trochę wyżej i popatrzeć syntetycznie na geografię i historię. Albo przynajmniej podnieść glowę i z dziękczynną modlitwą spojrzeć na Aniola pokoju, który od pól wieku rozciąga nad nami skrzydła. Bo my nie jesteśmy aniolami. Wystarczyloby niewielkie rozregulowanie mechanizmu dziejów, aby Lwów czy Przemyśl stały się Jerozolimą, aby Chetmszczyzna czy Grodzieńszczyzna zamieniły się w Kraj Basków, strefę Gazy czy Kosowo. Nasi nastolatkowie i mlodzieńcy mają w sobie te same fizjologiczne mechanizmy agresji, co ich równolatkowie zaangażowani w krwawą przemoc w krajach położonych daleko. Cudem były dzieje "Solidarności" - prawie bez ofiar, a co lepsze, z nienawiścią mocno trzymaną w cuglach, rozumianą jako zfio,jako trucizna duszy.

A współcześnie - czy rośnie i wrasta w nas potrzeba, konieczność braterstwa`? Nie abstrakcyjnego, haslowego, ale konkretnego traktowania jako braci Ukraińców, Litwinów, Niemców, Żydów, Rosjan? Potrzeba bratania się, które nie jest gestem ani deklaracją polityków, ale fundamentem myślenia mlodych. Ilu z nas ma program minimum: to mogą być najwyżej niegroźni, trzymani na dystans sąsiedzi. Oni - braćmi?

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama