Cotygodniowy felieton z Gościa Niedzielnego (1/2001)
Chyba nigdy nie brakowało ludzi obrażonych na świat. Nie mam na myśli ascetów, którzy rezygnowali ze zdobywania dóbr tego świata i motywowani względami religijnymi decydowali się prowadzić samotne, pustelnicze życie. Mam na myśli ludzi mocno wprawdzie przywiązanych do świata, ale mających mu za złe, że nie kształtuje się wedle ich wyobrażeń ani nie spełnia ich życzeń. Ich narzekania dotyczą zazwyczaj teraźniejszości: to teraz, dziś, współcześnie świat jest wedle nich zły, zepsuł się, a raczej został zepsuty przez wrogie, sprzysiężone siły. Zepsuty - jak mówią - do tego stopnia, że sam świat stał się wrogi, i co najgorsze, przypada żyć na takim wrogim świecie. Co by znaczyło, że trzeba bronić się przed światem, bo przecież wrogowi trzeba dać odpór. Konstrukcja myślowa o wrogim świecie jest jednak bardzo krucha, bo niby co jest tym wrogiem? Czemu dać odpór? I co to znaczy dać odpór wrogiemu światu, skoro na nim się żyje, korzysta zeń i używa urządzeń tego świata? Tej samonastawionej pułapki usiłuje się uniknąć właśnie przez wycelowanie narzekań we współczesność. To pozwala ustawić front: "my nie przeciw światu, my przeciw światu dzisiejszemu". Niektórzy są "przeciw" w ogóle i nie marnują żadnej okazji, by to zademonstrować. Inni przesuwają wroga na celowniku swych armat i powiadają, że są "przeciw zagrożeniom, jakie niesie dzisiejszy świat". Paradoks polega na tym, że w tym sprzeciwie wobec współczesności nader umiejętnie wykorzystują jej najnowsze osiągnięcia, zwłaszcza techniczne - już nie tylko radio, ale całą elektronikę z Internetem i telefonami komórkowymi włącznie. Słowny sprzeciw bywa tym krzykliwszy, im pełniejszą garścią sami posługują się niebezpiecznymi produktami tego groźnego świata. Hałaśliwemu "nie" wobec świata nie towarzyszy nie tylko postawa ascetyczna, ale też żaden pozytywny program. Trudno dosłuchać się jakichś propozycji, nie ma nic, o czym można by dyskutować. Jeśli pojawiają się jakieś pomysły, to jedynie w postaci odgrzebywania przeszłości (słyszałem niedawno wysuwane całkiem na serio propozycje, by przywrócić społeczeństwo stanowe!). Porażająca jest ta beztroska, z jaką obwieszcza się swoje "ja uważam" (przeważnie zresztą powtarzane za jakimś politycznym wodzirejem), owa nieodpowiedzialna niefrasobliwość, z jaką prezentuje się wyciągnięte skądś klucze do naprawy społeczeństwa, bez zastanowienia się, czy ów klucz do czegokolwiek pasuje. Zbyt łatwo ulega się złudzeniu posiadania wytrycha do wszystkich problemów. Granica między anarchizmem a romantyzmem politycznym wcale nie jest ostra, a wspólna ich cecha to lekceważenie polityki. Zarówno anarchiści, jak i romantycy gardzą polityką - całą tą działalnością, która motywowana troską o dobro wspólne zmierza do pokojowego ułożenia współżycia ludzi mimo skażeń natury ludzkiej i rozbieżności interesów. Za nic mają oni takie podstawowe cnoty polityczne jak roztropność, umiar, cierpliwość. Spina te cnoty nadzieja, każąca postrzegać świat nie jako zagrożenie, lecz jako zadanie, które może się udać. A podbudowuje je miłość: kto rzeczywiście pragnie, by świat był lepszy, ten naprawdę kocha ludzi, a pojęcie "wróg" jest mu obce. Wszystkie te cnoty idą w parze z pokorą pozwalającą dostrzec, że to my sami jesteśmy adresatami naszych pretensji do świata, a kto obraża się na świat, ten obraża się na siebie. Nie jest to mądre.
opr. mg/mg