Cotygodniowy komentarz z Gościa Niedzielnego (7/2001)
Od grudnia ubiegłego roku trwa walka rektorów wyższych uczelni o pieniądze dla swoich placówek i o ich... przetrwanie. Zaczęło się od tego, że pod koniec ubiegłego roku Ministerstwo Edukacji Narodowej — z powodu niższych wpływów — obcięło dotacje dla wyższych uczelni. W uczelnianych budżetach powstała dziura w sumie na ok. 210 mln zł. Żeby ją załatać, uczelnie wstrzymały zakup aparatury, przerwały remonty, zamierzają podnieść opłaty za akademiki, obniżyć stypendia, a nawet wysłać swoich pracowników na przymusowe urlopy. Zapowiadają też, że będą zmuszone ograniczyć liczbę przyjmowanych studentów.
Pewne nadzieje zrobił rektorom Sejm, zwiększając w ustawie budżetowej tegoroczną dotację dla szkolnictwa wyższego o 180 mln zł. Zaraz jednak minister edukacji Edmund Wittbrodt poinformował, że rezerwa pójdzie na podwyżki płac nauczycieli akademickich przewidziane w przygotowywanym projekcie ustawy o szkolnictwie wyższym. Nic dziwnego, że środowisko akademików jest oburzone.
W ostatnich dziesięciu latach liczba studentów podwoiła się. Powstają nowe uczelnie i ich filie w nawet bardzo małych miasteczkach. Ta wielka siła napędowa naszej przyszłej gospodarki nie ma jednak zaplecza finansowego. Wyższe uczelnie dostają niskie dotacje, muszą dorabiać, zwiększając liczbę studentów zaocznych i wieczorowych, którzy słono płacą za naukę. Niskie płace pracowników naukowych zmuszają ich do pracy na kilku etatach. Odbija się to na poziomie nauczania i warunkach nauki. Dla studentów studia stają się coraz bardziej kosztowne, nawet jeśli nie muszą płacić za samą naukę. Od lat nie starcza pieniędzy na stypendia dla studentów zaocznych i wieczorowych, mimo że zgodnie z konstytucją mają do niej prawo.
A dzieje się to w czasie, gdy rząd pracuje nad programem zwalczania bezrobocia, według którego skutecznym sposobem na to jest podnoszenie kwalifikacji. Na rynku pracy, na którym panuje coraz większa konkurencja, pierwszeństwo mają osoby z dyplomem wyższej uczelni.
opr. mg/mg