Cotygodniowy felieton z Gościa Niedzielnego (15/2001)
Kiedy pojęcie „społeczeństwa klasowego” utraciło swą moc perswazyjną i okazało się, że z takim pojęciem na podorędziu nie da się zaprogramować naprawy świata, weszło w obieg pojęcie „społeczeństwo komunikacji”. Wiąże się z nim duże nadzieje. Społeczeństwo komunikacji bowiem to takie, w którym wszyscy mogą się ze wszystkimi komunikować, rozmawiać, nawiązywać dialog. Jeśli zaś rozmawiają, to znaczy, że uznają się za równych. Stąd postrzega się w dialogu drogę do wyrównania nierówności społecznych. Zaczęto już mówić o idealnym społeczeństwie przyszłości, społeczeństwie dialogu, komunikacji.
Tym nadziejom zdaje się sprzyjać technika. Jesteśmy „oprzyrządowani” w narzędzia komunikacji. Posługujemy się pocztą elektroniczną, dostęp do Internetu jest coraz powszechniejszy, telefony komórkowe zaczynają należeć, tak jak zegarek, do zwyczajnego wyposażenia każdego. Technika pozwala skontaktować się z każdym, gdziekolwiek się znajduje.
Ale kontakt z drugim człowiekiem może mieć różne cele. Mówiącemu może chodzić o przekaz informacji i o zdobycie ich, o dojście do jakichś ustaleń. Może chodzić o porozumienie się. Wtedy trzeba by używać słów jednoznacznych, jednakowo rozumianych przez obydwie strony, w razie niejasności wyjaśnionych, wspólnie definiowanych (także zaglądając do słowników). Trzeba nie tylko mówić, ale też słuchać. Nie tylko twierdzić, lecz także pytać. Przede wszystkim zaś argumentować, i to w sposób przejrzysty, sprawdzalny, zrozumiały. Drugiej stronie okazywać respekt i liczyć się z tym, że ona też ma jakąś wiedzę. Zaś u podstaw tego wszystkiego musi być wola porozumienia się.
Wiadomo jednak, że człowiek mówi nie tylko z czystej chęci wzbogacenia wiedzy czy porozumienia się. Mówi, bo chce coś osiągnąć. Pragnie osiągnąć efekt. Posługuje się więc zwrotami efekciarskimi, nie interesuje go, co one znaczą, lecz jak zostają odebrane i czy wywołują zamierzoną reakcję, Używa mowy dla werbunku, uprawia propagandę. A propagandyści nie opisują rzeczywistości, oni muszą ją kreować. Raczej nie za pomocą kłamstwa, bo ono nie zawsze się opłaca, przeto używa się słów w sposób nieprecyzyjny, rozmazany, zmanipulowany. Niektóre stylizuje się na nietykalne wartości, innym przykleja się etykietę negatywną. Można tą drogą np. zmobilizować „przeciwników globalizacji”, którzy wprawdzie nie wiedzą, o co chodzi, ale pojadą na wskazane miejsce i będą rozrabiać. Słyszałem, jak niedawno jakiś zawodowy propagandysta, chcąc postawić w jak najgorszym świetle i wręcz dobić pewien — sensowny zresztą program — połączył w całość cztery jego zdaniem negatywne określenia i nazwał go „liberalno-lewicowo-globalistyczno-unijnoeuropejskim”. Nie dostrzegł, że w jednym określeniu zawarł aż trzy sprzeczności. Efekt jednak murowany, sympatycy tego pana wiedzą, że musi to być coś najgorszego, jak „mroźny gorąc”.
„Społeczeństwo komunikacji” może — niestety — okazać się bardziej niż kiedykolwiek „społeczeństwem propagandy”. Zakładano, że dzięki możliwości udziału wszystkich w procesie komunikacji znikną asymetrie społeczne. Teoretycy społeczeństwa komunikacji nie docenili, że w tym społeczeństwie komunikacji niektórzy będą rozpychać się łokciami. Nieukrywana, wręcz brutalna walka o media położyła kres optymistycznym nadziejom społecznym wiązanym z tym społeczeństwem przyszłości.
Do jego zbudowania nie wystarcza technika, potrzebna jest też etyka. A skoro ma to być „społeczeństwo komunikacji”, to nie obejdzie się bez dyscypliny języka.
opr. mg/mg